Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/377

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oczy porcelanowej lalki, poraz pierwszy w życiu patrzą z całą straszną szczerością w twarz mężczyzny.
Porzycki chwilę szuka ubocznej ścieżki, chce powiedzieć jakiś żart, ale nie jest wstanie zwlec się w labirynt kłamstw i wybiegów.
— Dziwi to pana, że mówię tak szczerze? — ciągnie Tuśka, gorączkując się w miarę słów — ale to już pana wina...
— ? —
— Tak! Pan tak bardzo pracował nad tem, ażebym była szczerą, iż dziś staję przed panem bez udawania, bez żadnej skrytości i pytam: co dalej z nami będzie? Ja... dłużej tego znieść nie mogę.
Porzycki czuje, że coś powinien mówić, zaznaczyć także swoją sytuacyę jasno i otwarcie, lecz jakiś lęk go chwyta. Patrzy na Tuśkę — błądzi wzrokiem po pokoju, wreszcie chwyta krzesło i mimowoli teatralnym ruchem siada po drugiej stronie stołu.
— Słucham. Co mi pani ma do powiedzenia?
Tuśkę przebiegają dreszcze. Widzi, że ten człowiek stoi na rozstaju, że on jej nie dopomoże w niczem, że w tej chwili musi być szczerą sama. Postanawia jednak brnąć do końca.
— To wszystko, co się stało... — mówi, spuszczając oczy, podczas gdy silne rumieńce występują na jej twarz — może inna kobieta lekceważyłaby i przeszła nad tem do porządku dziennego... Ja zaś mam inne usposobienie... ja jestem nowicyuszką w takich sprawach... ja...
Zatrzymała się, szukała zdań, frazesów prostych a mimowoli nasuwały się jej jakieś zdania literackie, wyokrąglone. Odrzuciła je precz i kryjąc twarz w dłonie, wyszeptała:
— Ja kocham i... bardzo cierpię.
Dwoje rąk łagodnych, miłych — usuwało jej ręce od twarzy. Porzycki pochylił się ku niej przez stół i patrzył na nią z wielką miłością.
— No... no... tylko nie płakać...
— Jakże? — podjęła gorączkowo — jakże mi nie