Sędziwój/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bohdan Dziekoński
Tytuł Sędziwój
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Sztudgard.
„Dyonizy Zacharyasz, piękny młodzieniec,
bardzo prędko wynalazł kamień mądrości. Wtedy
nabrał ochoty zwiedzenia świata.“
Mardocheus de Delle 1603.

Dzień przyjazdu Sędziwoja do Sztudgardu był jakby uroczystością obchodzącą całe miasto. Już się ściemniało, bramy zamykano, a jeszcze potoki ludu szły lub wracały z jednego przedmieścia, w którem spustoszony klasztor sławny Alchemik zajął na swoje mieszkanie. Zdaleka łuna od świateł, dźwięki muzyki i gwar zabawy mimowolnie wabił ciekawych. Na kupach gruzu z rozwalonego muru, który otaczał dziedziniec i cmentarz klasztorny, paliły się beczki smoły; od miejsca, gdzie niegdyś była brama, do głównego wejścia, rozpięty był wielki ponsowy jedwabny namiot; ziemia pod nim czerwonem suknem usłana, boki otwarte, otoczone pomarańczowemi, laurowemi i cyprysowemi drzewami, a krwawe światło, przedzierające się przez te zbytkowne krzewy białym okryte kwiatem, ponuro oświecało niedalekie grobowce i mogiły cmentarza. Oba okna obok drzwi wychodowych, ustrojone były dywanami, kwiatami, festonami bogatych materyi i mnóstwem lamp kolorowych; z pośrodka okien biły wytryski wina i, szumiąc, mieniąc się w świetle, spadały w wystawione wielkie konchy wyzłacane. Dokoła chciwa tłuszcza tłoczyła się, rozbijała o kosztowny napój; nasyceni, jak na pobojowisku, cokolwiek dalej pomiędzy grobami spoczywali na trawie.
W klasztorze, którego i pożar nie oszczędził, zamiast dachu, tylko gdzie niegdzie sterczały opalone belki. Wielkie okna, pozbawione szyb i ram, zasłonięte były przejrzystemi oponami, w środkowych salach, gdzie się uczta odbywała; w dalszych skrzydłach gmachu, pustych, sczerniałych, tylko księżyc smutnie świecił przez wszystkie otwory.
Przed dziedzińcem turkot zajeżdżających karoc, wołanie pachołków, trzymających konie, okrzyki ludu, dzikie śpiewy pijanych, mieszały się w jeden hałas, dziwnie z pierwszem przeznaczeniem i pozorem tego miejsca niezgodny.
— Chodźmy już sąsiedzie do domu — rzekł któryś z mieszczan bliżej stojących — niech te opoje tu na śmierć się zapiją; nic tu już nowego nie wypatrzymy, a chłód nocy zaczyna dokuczać.
— Zaczekajcie jeszcze — rzekł pierwszy, — wczoraj dopiero około północy on wyszedł na ganek. Mój czeladnik Jakób był przy tem, i, kiedy goście pili jego zdrowie, z ganku rzucał złote pieniądze węgierskie.
— Cisnął ich pewnie więcej niż garniec — dodała kobieta — Jakób chwycił jedną sztukę, sama ją widziałam; a moja kuma, wdowa Marta, przysięgała się, że jej narzeczony pięć sztuk złowił.
— Ale też i guzów, szturchańców niemało — dodał mieszczanin; całe oko miałem sine.
— Niech go tam licho z jego złotem — rzekł pierwszy — może jeszcze zaklęte; rzuca jak psom; wartoż guzy obrywać!
— Zaklęte! ba! ten co widziałem, był z wizerunkiem Matki Boskiej; a zresztą, sąsiedzie, dukat piechotą nie chodzi; toby go można i poświęcić; a kułaki bierzesz, kułaki dajesz, to swoja rzecz.
— A jakże wy chcieliście! — zawołała do pierwszego rozgniewana kobieta — chcieliście, aby nie rzucał z góry, ale zeszedł na dół, wetknął wam w łapę pieniądz i jeszcze prosił: „Weźcie, panie Mateuszu, bardzo proszę, robicie mi łaskę!“ — On rzuca, bo mu się tak podoba, a wy nie bierzcie, kiedyście tacy bogaci. A ty, mężu, ani kroku! my będziemy czekać.
Pierwszy sąsiad odsunął się, ale także nie odszedł.
— Czegóż się tak tłoczysz! — zawołał któryś z masztalerzów — Boże, zmiłuj się, już blizko północy, a oni gawronią się, jakby mieli czego...
— Ot, zwyczajnie, nie widzieli go w dzień, teraz chcą się przypatrzyć; ale co to ciekawego, taki człowiek jak i drudzy.
— O! widzicie ich, zaraz znać dworskiego sługę! chcielibyście sami tylko rozszarpać to, co on dla mieszczan rozrzuca.
— Czy widzieliście go! — przerwał inny — czy prawda, że to poganin, Tatarzyn?
— Bajki szczere! prawy chrześcijanin, nie Tatar, ale Polak.
— Nie kijem go tylko pałką — dodała kobieta — toć Polacy przyrodni bracia Tatarów. Albo ja to nie wiem! — Mój nieboszczyk pierwszy mąż, co był zawerbowany do rajtarów, był w Polsce. Albo on to mało naopowiadał się o tym narodzie. Tam końskie mięso jedzą, chłopi mieszkają w chałupach ze słomy, miast wcale nie mają, tylko jeden zamek, gdzie król mieszka.
— Gdzież widzieliście tego Alchemika?
— Wczoraj rano widziałem go na moście, ledwo mnie nie zadusili, kiedy wjeżdżał do miasta.
— Jak też wygląda, stary? czy tłusty? — zapytało kilka głosów.
— E! z miny wcale nie znaczno, że umie złoto robić. Najprzód, że jest młody.
— I taką sztukę posiada?
— Ba! albo to wiek co pomoże! Patrz na naszych siwych doktorów, co chodzą w opończach jako sowy; żaden tego nie zna, chociaż cały dymem przesiąkł, to dar Boski!
— Ten jest blady, nosi brodę, wąsy, a co najdziwniejsza, że ma głowę do wpół ogoloną.
— Ach! a mówiliście, że on nie Tatar! — Alboście nie widzieli Tatarów, co w zamku za kratą łańcuchami przybici, co ich Cesarz Rzymski podarował naszemu Panu.
— Niech tam wszystkie biesy porwą Tatarów; jakże ten Alchemik był ubrany?
— Bardzo zwyczajnie. Cały czarno, w dziwacznej sukni z rozprutemi rękawami, w futrzanym kołpaku; jechał na karym koniu.
— A złota, klejnotów?
— Wcale na sobie nie miał; to też to była najdziwniejsza rzecz. Szablę nawet i puginał miał oprawne w zwyczajne żelazo. Jechał wolno i przypatrywałem mu się dobrze; zdawał mi się nawet niewesoły.
— Ale za to koń jaki paradny! Sługiwałem ja po książęcych stajniach, ale takiego ogiera w życiu nie widziałem. Ogień z nozdrzy parskał, skóra jak aksamit, a co za nóżka, łeb!
— Chociaż on się nie świecił, to służba jego, dwór cały lśnił się, konie nawet pokryte były złotem i klejnotami.
— A widzieliście też te dziwne garbate bestye i łudzi czarnych?.
— A toć tu stoją z drugiej strony dziedzińca; podobno on ma ich podarować naszemu księciu...




Wielkie schody wiodące na górę, wysłane były kosztownymi kobiercami, z obu stron szpaler drzew i wonnych kwiatów zamorskich wiódł do sali balowej, którą, jakby czarodziejską władzą, urządzono w pośród rozwalin. Ściany powleczone były jedwabnemi obiciami, w pośrodku potężny stół w kształcie podkowy, przykryty złotogłowiem, otaczał szereg biesiadników płci obojej. W pośrodku i po rogach sali fontanny wina i pachnących wódek rozpraszały po powietrzu upajającą rosę. Stół, malowniczo ubrany, zastawiony był najwykwintniejszemi potrawami, owocami, przysmakami z ostatnich krańców świata zebranemi. Pod talerzem każdego z biesiadników, na pamiątkę ofiarowany, leżał wielki złoty medal. Paziowie, odznaczający się pięknością, strojni ze wschodnim przepychem, roznosili wyszukane wina i chłodniki. Światło, rozchodzące się ze szklanych różno-kolorowych latarni, w tysiącznych odbite promieniach od zwierciadeł, śród kwiatów, złota, kryształów i srebra, drżąc na liściach całego gaju drzew, wzdłuż ścian poustawianych, otaczało biesiadników jaśniejących wspaniałymi strojami i pięknością; atmosferą upajającą wszystkie zmysły; a jakby nie dość jeszcze było sztucznego światła, wielkie okno, wychodzące na balkon, przez pożar wyłamane, zostawiono otwarte i tamtędy księżyc szeroki wachlarz promieni wpuszczał aż do środka sali.
Z jednej strony, za zasłoną ponsową, złotem wyszywaną, była ukryta muzyka i kilkudziesięciu śpiewaków; niewidzialni, brzmieniem radości i wesela napełniali cały gmach, dodając truciznę muzyki do upojenia wszystkich zmysłów.
Na najniższym końcu stołu było nakrycie, odznaczające się prostotą od innych. Miejsce to zajmował Sędziwój. Podparty ręką, zamyślony, z zimnym szyderczym uśmiechem, rzadko odpowiadał na pochlebne słówko piękności, na dowcipne odezwy, jego dumę podsycające. Blady, z chorobliwym rumieńcem gorączki, z iskrzącemi oczyma, w prostej czarnej odzieży, wydawał się wśród tego tłumu gości, jaśniejących całym przepychem ówczesnego stroju, jakby był złym duchem, czyhającym na koniec zabawy.
Opodal od sali bankietowej, w jednym z bocznych pokoi słabo oświetlonych we framudze okiennej, stało dwóch ludzi zajętych żywą rozmową. Jeden z nich w podróżnym płaszczu, świeżo przybyły, był Rogosz; drugi, lekarz Bodenstein, przeciw zwyczajowi swojemu strojnie ubrany, wyszedł z uczty, w której brał udział.
— Nie masz więc wątpliwości — rzekł przyjaciel Sędziwoja — że on posiada tę wielką tajemnicę, o której istnieniu tak długo wątpiłem.
— Przecież się z tem nie tai — odparł żywo Bodenstein. — Sam własnemi oczami patrzałem jak odbywał przemianę ołowiu, srebra, cyny, miedzi, żelaza, merkuryuszu na jak najczystsze złoto. Dotykałem go się własnemi rękami; złotnicy wszystkie z niem próby odbywali.
— Mówisz, iż elektor przyjął go łaskawie?
— Prawie jak równego sobie. Z nim tylko rozmawiał, żartował, razem z nim jadł, posadziwszy go przy stole na pierwszem miejscu przed wszystkimi książętami, po swojej prawej stronie. To jest rzecz niesłychana! — Pozwolił mu wstępu każdego czasu do siebie. Wszyscy dworzanie, a szczególniej Alchemicy, nie posiadają się z zazdrości i gniewu.
— To niepojęte! — rzekł Rogosz, zamyślając się, po chwili dodał — wiem, że jesteś człowiekiem roztropnym, ale czyś dobrze uważał wszystkie okoliczności, czy niema w tem jakiego podstępu?
— Wierzcie albo nie wierzcie — odparł urażony medyk — ale jeśli tu jest jakie oszukaństwo, wytłomacz mi, jakim sposobem oszukać można tylu pilnie przypatrujących się, z których każdy się zna na rzeczy; kiedy ołów, tygiel, węgle, wszystkie narzędzia najtroskliwiej badane były; a w wielu doświadczeniach z jego proszkiem, on nawet niczego się nie dotykał. Można kilka razy jednego człowieka oszukać, ale tylu razem, tak często oszukiwać, niepodobna.
— Zresztą powiedz, jakie bogactwa mogłyby wystarczyć na takie życie i skądby je wziął? — Dwór jego składa się więcej niż ze stu ludzi i dwa razy tylu koni.
Biesiady takie, jak widzisz, trwają od zmierzchu do świtu, od rana do nocy. Ja włóczę się za nim od samej Pragi jak cień; śledzę każdy krok jego, czatuję, może mi się uda wybadać jego tajemnicę; patrzę więc na wszystko i widzę, iż na takie życie skarby Cesarza Rzymskiego nie wystarczyłyby.
— Musisz się sam przytem mieć nie źle — rzekł ironicznie Rogosz.
— Bynajmniej — odpowiedział z westchnieniem Bodenstein. — To jest marnotrawca, szaleniec, waryat, ale jednak wie o każdym groszu, który wydaje. Żaden lichwiarz pewno nie prowadzi tak drobiazgowych rachunków. Nikomu nie wierzy, targuje się aż do znudzenia, w zbytku swoim jest skąpy. Ten jego służący, kałmuk, wszystko urządza, jemu jednemu wierzy. Sędziwój rzuca złoto, ale tylko tam, gdzie jemu się podoba. Prośbą nic u niego nie zyskasz, żadnemu proszącemu nie dał jeszcze ani szeląga; to jest szatan, co się z cudzej nędzy raduje.
Byłem ja raz w krytycznem położeniu; zresztą nie mam się co przed tobą taić. W Pradze, w jednej z pierwszych karczem podpiłem sobie, a że wiedziano, iż przyjechałem z Alchemikiem, o którym całe miasto gadało, rozumieli więc, że mam złota jak piasku. Nie zaprzeczałem temu, i kilka dni bawiliśmy się wybornie, kiedy jednak przyszło do zapłaty, mieliśmy wyjeżdżać, a tu ani grosza. Obdarto mnie ze wszystkiego, a ponieważ omnia mea mecum porto, zabrano mi i rękopism dzieła mojego, na którem sława moja i ostateczne nadzieje spoczywają. Żadnego nie widząc ratunku, pokonywam wrodzoną dumę, i udaję się w prośby do Sędziwoja, żądając parę dukatów. Właśnie wtedy wydawał podobny bankiet, na którym połowa biesiadników dobrze mnie znała. Wyszedłszy do mnie do ogrodu i zobaczywszy mnie w niebardzo przyzwoitym stroju białym, ponieważ wierzchnie suknie zatrzymano mi w karczmie, rzekł: — Dam ci sto razy tyle, ile żądasz, ale pod jednym warunkiem. — Pod jakim? — zapytałem z bojaźnią. — Oto teraz pójdziesz ze mną do gości i tam powiesz głośno te wyrazy: — „Mości panowie! Jestem Adam von Bodenstein, profesor z Bazylei i przyszedłem tu tylko po to, aby wam oświadczyć, iż świętej pamięci nauczyciel mój i ziomek Teophrastus, Aureolus Paracelsus, Bombastus von Hohenheim, był pijanicą, głupcem i włóczęgą, a cała jego nauka nie warta trzech groszy“.
Wiadomo wszystkim, co żyją, iż Boski mistrz nasz Paracelsus nie miał większego ode mnie wielbiciela.
Wyrzec te słowa, było to wystawić się na śmiech oczywisty; ażem zmartwiał na takowe żądanie. Proszę! błagam! wstyd i zimno dokuczają mi, lecz nie i nie, jak się uparł, nic nie ustąpił.
— I cóż — zapytał Rogosz — wyprzysięgłeś się?
— Cóż miałem czynić? poszedłem w czasie ich uczty, śród grzmotu, śmiechów, wyplułem przeklęte słowa, a natychmiast wyliczono mi parę set dukatów. Był to jedyny pieniądz, którym od niego otrzymał.
Kiedy do niego pierwszy raz przybyłem, żądając po dawnej znajomości jakiegoś zajęcia, sekretarza, pomocnika, laboranta lub lekarza, aby mieć pozór zostawania przy nim i śledzenia go, dozwolił mi zostać w swoim orszaku, ale szyderczo oświadczył, że nie jest w stanie płacić mi; i że nawet żywić się sam będę musiał. Zgoła Sędziwój dawniej tak nieśmiały, nie znający ludzi, zupełnie się zmienił; nie poznasz go. Jakaś w nim zimna powaga, szyderstwo, odpychająca wyższość nie pozwalają nikomu zbliżyć się do niego.
— Czy zajmuje się jakiemi sprawami, — zapytał po chwili Rogosz; czy oprócz biesiad i zbytku, wydaje na co innego pieniądze?
— Z początku jeszcze usiłował zajmować się czem chcesz, wszystkiem; i chociaż wszystko powodziło mu się, we wszystkiem dokazywał nadzwyczajne zdolności, to jednak wnet porzucał, nic go trwale nie zajęło. — Co do pieniędzy, wydaje, rozrzuca, jakby one wcale wartości nie miały. Najczęściej jednak wydaje na to, coby żadnemu uczciwemu i roztropnemu jak my człowiekowi, przez myśl nie przeszło. Ale też to sprowadza mu same przykrości. Pod Bazyleą mieszkał ubogi jeden i sławny z uczciwości stary kowal, mający jednego syna, młodego chłopaka. Kiedy Sędziwój opuszczał Bazyleę, nie wiem, gdzie się spotkał z kowalem i kupił mu, Bóg wie z jakiej łaski, rozwaliny pałacu od wieków zburzone; na dole góry kazał przepysznie pałac wyporządzić, założyć kuźnię, jakiej może w całych Niemczech nie było, nakupił mu koni, sprzętów, słowem zrobił go najbogatszym mieszczaninem. Syna zaś wziął do siebie i bardzo tego chłopaka lubił. I cóż powiecie na to? Tylko co on wyjechał, kowal zaprzestał roboty, zaczął hulać, bankietować, na stare lata chciał koniecznie odmłodnieć, prawie oszalał. Pałac był, ale dochodów nie było; zaczął więc pieniądze fałszować. Złapali go na uczynku i powiesili w Bazylei.
— A syn jego? — przerwał Rogosz.
— Poczekajcie tylko, jakie było dziwactwo Sędziwoja. Chłopak ten miał lat może osiemnaście; to sam wiek do rozpust i zabaw. Pośród takiego zbytku, on go jak najskromniej, prawie skąpo trzymał, pieniędzy mu do rąk nie dawał, i tylko go uczyć kazał i samotne godziny całe z nim na rozmowach trawił. Otóż nic dziwnego, że kowalczyk gorąco zapragnął pieniędzy. Jeszcze to było w Pradze, przechodzimy raz przez most, ciżba dworzan i ludu tłoczyła się, aby zobaczyć cudownego człowieka, gdy Sędziwój ni z tego, ni z owego zdejmuje trzos z siebie, pokazuje, że pękaty od złota i klejnotów i, ciskając go w wodę, odzywa się głośno, kto trzos ten dobędzie, weźmie go sobie, i drugie tyle dostanie nagrody.
— Znalazł się kto? — zapytał Rogosz.
— Nim Sędziwój dokończył mówić, już wychowaniec jego, najbliżej stojący, rzucił się z mostu, a rzeka była mocno wezbrana.
— Wydobył trzos?
— Gdzież tam! wpadł w wodę, jak kamień, i nie pokazał się więcej. Ale jak tylko wskoczył, pierwszy raz widziałem w oczach szalonego Alchemika zabłyszczały dwie łzy. Długo patrzał na szumiące nurty w milczeniu, aż gdy wreszcie nie było wątpliwości, że chłopak utonął, wtedy rzekł:
— На! lepiej, że zginął, tego jednego upodobałem i tymbym musiał gardzić.
— A kobiety? — zapytał Rogosz.
— O! i te niemało zjadły kamienia mędrców. Miał różne, wszystkich krajów, kolorów, wszystkich rodzajów piękności, ale żadnej dłużej niż tydzień nie kochał. Przepraszam! jedną Włoszkę woził ze sobą cały miesiąc, bo ta, powiadał, przekonała go, że i za złoto wszystko zrobić można. Nie masz wyobrażenia, jakie dziwaczne pomysły tej dziewczynie przychodziły do głowy. Nie przestawała ona na samych strojach i uwielbieniu głupich pasorzytów, jak inne kobiety, ale coraz nowe wynajdowała rozrywki, przynajmniej w zbytku była dowcipną. Raz jeden kazała przyrządzić fajerwerk, który krocie kosztował i kazała go spalić w takiem miejscu, między górami, daleko od wiosek, iż tylko ona i kochanek jej widzieli go, zresztą nikt. A ciągle miała jakąś sympatyę do ognia, koniecznie napierała się, aby jej w ogrodzie usypano Wezuwiusz. Tego już i kamień mędrców dokazać nie mógł. Sędziwój, opowiadając to nam, śmiał się do rozpuku.
— Czy ma ją jeszcze przy sobie?
— Dostała ospy i, zeszpecona szkaradnie, straciła całą wartość. Sędziwój pocieszał ją jak mógł, zaręczał, iż i tak kochać jej nie przestanie, możeby się nawet z nią ożenił, lecz niczego słuchać nie chciała; otruła się.
— Więc teraz serce jego jest zajęte?
— Kto ma tak pełne kieszenie — rzekł Bodenstein, — to choćby miał serce jak rzymskie katakumby, jeszczeby nie pomieścił wszystkich piękności, co się cisną do niego. Ale on obojętny. Przyznam ci się, iż go wcale nie pojmuję, a nieraz przypatrzywszy się bliżej, podejrzywam, czy też nie zaprzedał duszy swojej czartu? — Bo słyszysz tę muzykę, tę wrzawę, wesele! — to tak ciągle, całe jego życie otacza jeden bankiet bez przerwy. Niema rozrywek, jakichby, jak z rogu obfitości, nie sypano do koła; sławę też ma tak wielką, jaką tylko zapragnąć można, co tylko człowiek żądać może do szczęścia na tej ziemi, ma to wszystko. A jednak chociaż wszyscy się bawią, on jeden smutny, siedzi pośród gości jakby dlatego tylko, iż się obawia sam pozostawać, jakby mu brakło czegoś. Ciągle zamyślony, widocznie trapi go jakaś tajemna troska. Ja go nienawidzę z całej duszy i dlatego jedynie ten jego stan trochę mnie pociesza. Nieraz, kiedy bankiet trwa w najlepsze, wszyscy goście oddychają jedynie rozrywką, on dziko patrzy przed siebie, nieruchomy szklanny wzrok utkwił w przestrzeni jakby co widział przed sobą i nagłe zrywa się, blednie, włosy mu powstają, a wtedy wyraźnie dla zagłuszenia siebie, lub odpędzenia jakiegoś widma, staje się szaleńszym od wszystkich. Spełnia całe puhary, sypie żartami i wesołość jego porywa wszystkich, jakby cały bal pokąsała tarantula. Ale kto mu się wtedy dobrze przypatrzy, tego strach ogarnie!
— Może być, miłość bez nadziei tak go dręczy? — zapytał Rogosz.
— Toćby przecie starał się uprzątnąć zawady, zobaczyć kochankę, a on o tem ani myśli. Prawda, iż szuka, jeździł, dowiaduje się wszędzie, ale nie o kochankę, nie o kobietę, ale szuka tego, jeśli pamiętacie, co to takie wzbudził zajęcie w Bazylei, ów sławny Adepta...
— Kosmopolita! — zawołał Rogosz. — A więc teraz dopiero otwierają mi się oczy! Jeszcze o tem nie wiesz; to Kosmopolita uwiózł córkę owej wdowy, u której mieszkał Sędziwój. Ja teraz dopiero wierzę, że Kosmopolita był prawdziwym Adeptą; to on nauczył Sędziwoja tajemnicy, a ten teraz może trawiony miłością do Arminii, pomimo bogactw nie może znaleźć spokojności.
— Jeśli tak jest, dzięki ci, panie Rogoszu, i ja teraz rozumiem rzecz całą, a Kosmopolitę wyśledzę! — Ja głupi, zawistny, mniemałem dotąd, że Sędziwój wydarł mi Arminię, że on zabrał rękopisma, pozostałe po Tholdenie i z nich wyczytał tą wielką tajemnicę, a mnie przez to pozbawił i żony i takiego posagu. Rozumiałem, że potem pozbył się Arminii i że jest sprawcą mej niedoli. Lecz kiedy tak, poczekaj, Kosmopolito! choćbyś był w środku ziemi, potrafię cię wynaleźć. — W tej chwili idę do Sędziwoja.
— Zaczekaj! jedno słowo, powiedz mu ubocznie, iż jestem tutaj i chcę z dawnym przyjacielem pomówić. Zyskiem, jaki stąd wypadnie, podzielimy się, bo wspólną jest własnością, działajmy tylko razem. Zobaczysz, że niedługi czas upłynie, a uda mi się Sędziwoja wtrącić w jakie intrygi, a potem do więzienia. Wtedy nie wykupi się pięćdziesięciu funtami złota.




Nad ranem już gwiazdy znikały z nieba, brzask dzienny je zacierał, i światło lamp bledniało, kagańce przed domem gasły. Muzyka śpiąco powtarzała jednotonne zwrotki, a większa część gości drzemała w obszernych krzesłach. Znakomitsi już dawno opuścili zabawę; wielka sala podobna była do pobojowiska, wszystko porozrzucane. W dalszych tylko komnatach wytrwalsi godownicy i piękności dwuznacznych obyczajów, ostatniem wysileniem pokonywali znużenie. Przy jednym z bocznych stolików, na puchowym wysłaniu pysznej sofy, Sędziwój rozmawiał z Rogoszem, lecz nie tak już poufale jak niegdyś: stosunek się zmienił. A chociaż Sędziwój prosił szyderczo o rady, przyjaciel jego nie był tyle śmiałym.
— Więc wkrótce wyjeżdżasz? — rzekł Rogosz.
— Może jutro, może dziś.
— Na długo?
— Albo ja wiem? — toć przecie całe szczęście bogatych, iż robią, co im się podoba, niczem nie związany, ani przywiązany, dziś chcę tak, jutro inaczej może mi się zachce — co mię to obchodzi.
— Znudzi ci się jednak takie życie bo przyznaj, małżonka, stały dom, spokojne, ciche życie mają także swoje powaby.
— Nie każdy równie jest szczęśliwym — jedna miłość za pieniądze kupić się nie da; nieprawdaż, kochany zastępco przy mojej kochance?
— Tembardziej powinieneś się starać o prawdziwą miłość — rzekł Rogosz obojętnie.
— Szkoda — odparł Sędziwój, — żem wcześniej nie zasięgnął twej rady; ale to było napróżno. Noe każdy może usuwać granice, jakie mu los naznaczył.
— Czyli — dodał Rogosz, pilnie wpatrując się w Sędziwoja, nie każdy może być Kosmopolitą — chciałeś powiedzieć.
— Kosmopolitą! — zawołał, zachmurzając się młodzieniec — skądże ci wpadło teraz jego nazwisko?
— Przypadkiem; przecież kiedyś byłeś jego wielkim zwolennikiem.
— Bo zasługiwał na to — rzekł Sędziwój, a w całej jego postaci przebijało się jakieś wzruszenie, niepokój wewnętrzny.
— Nie widziałeś go od tego czasu? — zapytał Rogosz, ale Alchemik już nie słyszał; napróżno walczył chwilę z napadem słabości. Zbladł, otworzył szeroko usta, chcąc mówić, oczy nieruchome wlepił przed sobą w powietrze, zerwał się z krzesła i aż do muru cofnął się, wyciągnąwszy ręce przed siebie, jakby odpychał niewidzialne jakieś widmo. Pot kroplami wystąpił mu na czoło, i głuchym z piersi głosem zawołał:
— Precz ode mnie!...
A potem spuścił głowę i zamknął oczy. Po krótkiej chwili, jakby z wysileniem, i z zebraniem ostatnich sił, dziko się zaśmiał i poskoczył naprzód.
— Hej muzyka! wina! zasłońcie okna! niechaj się dzień dla nas cofnie! szalejmy do nowej nocy. — Najwytrwalszym tancerzom i tancerkom rozdzielę nagrody godne ich trudów.
I wychyliwszy potężny puhar cypryjskiego wina, gdy nowa muzyka z nową siłą elektryzującym zabrzmiała tańcem, uchwycił jedną z pięknych towarzyszek późnej zabawy, i rzucił się w szalone kręgi tańca. Za jego hasłem całe towarzystwo, z nowym życiem oddało się uciechom.
Coraz nowe rozrywki bez przerwy po sobie następowały. — Gdy goście znużeni, spoczęli na chwilę dla ochłody, muzyka umilkła, a czarowne dwa chóry głosów zabrzmiały. Zasłona z jednej strony uniosła się, i kilkanaście tancerek różnego wieku i wzrostu, ledwie ziemi tykając, wybiegło. W lekkich pół-przejrzystych indyjskich ubiorach, strojne w kwiaty i drogie kamienie, z jaskrawemi oczami i ponętnym uśmiechem, w pełnych wdzięku obrotach i niewymuszonej zręczności, nęciły wzrok do śledzenia każdej zmiany ich tańca.
Rogosz z pałającemi ustami, chciwie patrzał na balet, gdy Sędziwój z lekka dotknął go po ramieniu i rzekł:
— Coby powiedziała na twoją zabawę twoja żona, kochany przyjacielu?
— Adela! — odparł, jakby budząc się Rogosz — ona zwykła do zabaw, nietylkoby ją to zajęło, co Arminię.
— Arminia, — mówił obojętnie Sędziwój — to dziecko...
— Jednak ładne dziecko i warte tych piękności — rzekł z przyciskiem Rogosz.
— Przyznam ci się — odparł Sędziwój, — iż jakkolwiek dość podobnych towarów kupowałem, nie nauczyłem się dotąd ich cenić. — Zdrowie twojej żony!
— Zdrowie jej i Arminii — podnosząc kielich, zawołał Rogosz.
— Jak widzę, dziś same dawne znajomości wracają ci do pamięci — przerwał Sędziwój z uśmiechem.
— Rozumiałem, iż tem wspomnieniem zrobię ci przyjemność.
— O, dzięki ci, słodki przyjacielu! a więc i ja muszę ci się odpłacić wdzięcznością; słuchaj mnie, tylko pilnie.
Przybyłeś do Sztudgardu umyślnie ze mną. Bodenstein, któregoście wysłali, aby moje kroki śledził, zdał ci sprawę ze wszystkiego co widział. Wpadaliście na rozmaite domysły, ale zaręczam wam, żaden nie jest prawdziwym. Obiecałeś baronowi, że staniesz na czele możnej partyi w Polsce, a oni rozumieją, że w Polsce na drodze złoto się rodzi, bo je nasi posłowie rozrzucają. Obiecałeś mu w imieniu dyssydentów znaczne sumy, jeżeli z zaciągowem żołdactwem przyśpieszycie nad granicę. Obiecałeś mu zręcznością swoją wielu Panów Niemieckich wciągnąć w jedną sieć, którąby baron kierował, a ty łowił. Tym sposobem zyskałeś Adelę za żonę. Tymczasem oszukaliście się wszyscy na sobie. Wszystkie nadsztukowania, wymysły rwą się jedne za drugiemi. Jesteś zgubiony, jeśli nie będziesz miał pieniędzy, wiele pieniędzy.
Przybyłeś tutaj, aby ich ode mnie dostać. Gdyby się pora zdarzyła, już dawno Bodenstein wtrąciłby mnie do więzienia, wplątawszy w jakie nieprawe zabiegi, a potem nakłoniliby możnych do wyciśnięcia ze mnie tajemnicy torturami. Jednak wszystko wam się nie powodzi. Kochany przyjacielu, jesteś zanadto rozsądny, abyś się miał wypierać. Ja w nagrodę wszystko zrobię, co zechcesz. Na początek dam ci tyle złota, ile sam zaważysz; ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim? — zapytał z cicha Rogosz, blednąc i czerwieniąc się na przemiany; a z przygryzionych ust krew mu się sączyła.
— Sprzedaj mi Adelę.
— Zapominasz się! — zawołał, wstając z sofy.
— Tylkoż się nie unoś gniewem — zimno odrzekł Sędziwój. — Pomówmy z sobą, jak na rozsądnych ludzi przystoi. Pierwej od ciebie własny jej ojciec wystawił ją na sprzedaż Reudlinowi. Ja nie miałem wtedy za co kupić, tyś był zręczniejszy.
— To są żarty.
— Ze złotem niema żartów.
— Zresztą wybieraj. Żona zawadza ci teraz do działania; nie możesz nosić płaszczyka na obu ramionach. Naprzód więc, pozbywszy się jej, możesz uzyskać rozwód, i potem się korzystniej ożenić. Powtóre, mając pieniędzy, wiele zechcesz, spełnisz twoje obietnice, staniesz na czele zbrojnej partyi, a wtedy przyszłość Bóg wie, co zdziała. Z drugiej strony jeśli na ten targ nie przystaniesz, poślę twoje listy i układy tu zawierane do Króla Zygmunta i o wszystkiem uwiadomię kanclerza. Baronowi zaś pokażę listy, które pisujesz do katolików, aby się uniewinnić na przypadek przegranej; objawię cały twój plan zdradzenia obu stron.
— To nie podobna! wołał Rogosz — ja żadnych podobnych listów nie pisałem.
— Zapomniałeś, przyjacielu, że dla złota niema nic niepodobnego. Namyśl się prędko, bo już tego pokoju bez odpowiedzi nie opuścisz: odeślę cię baronowi wraz z listami.
— Miałżebyś mnie uwięzić! — porywając się do szabli, wyrzekł z zadziwieniem; lecz wnet ochłonął, spostrzegłszy, że każdych drzwi pilnuje dobrze uzbrojony hajduk. Opór na nicby się nie przydał.
— Pięknie szanujesz prawo gościnności.
— To wszystko bajeczki — rzekł Sędziwój ze śmiechem — tak mi sam niegdyś mówiłeś, dziś korzystam z twoich nauk.
Rogosz spoglądał po stronach, jakby szukał ratunku, aż wpadając na nowy wybieg, zapytał:
— Czy Adela na to zezwoli?
— Jeśli to ostatnia twoja obrona, to niewielka zręczność! A przecież Adela o tem wiedzieć nie potrzebuje, że została drugi raz sprzedaną. Albo ty, tak wymowny, wytłómaczysz jej, że to dla większego waszego dobra nastąpiło; wytłómaczysz jej, że teraz będzie ze mną szczęśliwszą, niż z tobą — ona tak rozsądna, przystanie! Albo też, jak chcesz, możesz ją porzucić, ja znajdę, wesprę, pocieszę, dawną miłość przypomnę, a mówić tylko będę o przyjaźni i wdzięczności; dla tych słów kobiety mają wiele pociągu. Wdzięczność ku mnie będzie jej obowiązkiem; Adela zaś tak szanuje obowiązki! przecież mnie tylko poświęciła dla obowiązku; sprzedała miłość, aby kupić męża. W dodatku do targu, wszystko co jest w tym domu moją własnością i ten balet i te sprzęty i tę Murzynkę, daruję ci.
Rogosz namyślał się. Murzynka, wino i chciwość brały nad nim górę. Spojrzał dokoła, jakaś z dziewcząt, cudnej piękności, z wzruszonym oddechem, iskrzącym wzrokiem, wzywała go do grona tańczących, właśnie kiedy Sędziwój, nakreślony naprędce kwitek, podawał mu do podpisu, jak szatański cyrograf. Miał tylko podpisać, iż on, Wacław Rogosz, sprzedaje swą małżonkę Adelę von Wardstein, Michałowi Sędziwojowi za pieniądze.
Rogosz, powstając z sofy, uchwycił białą dłoń, podającej mu do tańca dziewczyny, a prawą ręką nakreślił na kwitku swoje nazwisko, i zawołał prawie z radością:
— Niech się stanie!
Sędziwój patrzał za odchodzącym z wyrazem pogardy, a zgrzytnąwszy zębami, uderzył nogą w ziemię i ponuro rzekł do siebie:
— Na dźwięk tego przeklętego metalu, ginie nawet granica podłości i hańby.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bohdan Dziekoński.