Rozkosze życia/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Rozkosze życia
Wydawca Bibljoteka Powieści i Romansów
Data wyd. 1932
Druk "Floryda"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. La Joie de vivre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Po wielce dżdżystym i nader nieprzyjemnym maju, nastąpiły pierwsze dni czerwca bardzo gorące. Wiatr zachodni wiał od trzech tygodni, burze niszczyły wybrzeża, wyrywały odłamki skał, pochłonęły łodzie, pozabijały ludzi, a teraz to wielkie niebo błękitne, ta atlasowa wód powierzchnia, te dni ciepłe i jasne, pełne były niewypowiedzianej słodyczy i spokoju.
W takie przepyszne popołudnie, Paulinka zdecydowała się wytoczyć na taras fotel starego Chanteau i położyć przy nim na czerwonej kołdrze wełnianej małego Pawełka, już ośmnaście miesięcy mającego. Była ona jego matką chrzestną i psuła go tak jak starego.
— Nie będzie ci słońce przeszkadzało, wuju?
— Cóż też mówisz, takem go dawno nie widział... — A Pawełkowi dasz tak zasnąć tutaj na ziemi?
— Tak, tak, niech śpi, będzie mu zdrowo na powietrzu...
Przyklękła na jednym rogu kołdry i patrzyła na dziecko ubrane w białą sukienkę, z pod której wyglądały nagie nóżki i ręce. Oczki miał chłopczyk zamknięte i ku niebu zwróconą swą drobną twarzyczkę, różową i nieruchomą.
— Prawda, usnął odrazu — szepnęła. — Zmęczył się tą zabawą... A uważaj, wujaszku, żeby go zwierzęta nie niepokoiły.
I pogroziła palcem Minuszce, siedzącej na oknie sali jadalnej i myjącej się zawzięcie. W piasku na uboczu, Lulu wyciągnięty jak długi, otwierał od czasu do czasu to jedno oko, to drugie, ciągle nieufny, ciągle gotów warczeć...
Gdy Paulinka się podnosiła, Chanteau jęknął głucho.
— Co, znowu boli?
— O tak, boli, znowu boli!... Czyli lepiej powiedziawszy, ciągle boli... Jęknąłem, nieprawdaż?... A to dziwne, już nawet sam nie wiem, że jęczę...
Stał się on przedmiotem ogólnej litości. Powoli podagra chroniczna nagromadziła w stawach wapień, nabrzmienia ogromne się potworzyły, przecinając skórę białawemi naroślami. Nogi, których nie widziano, zagłębione w ogromne buty wełniane, wydawały się, jakby łapy jakiegoś ptaka przedpotowego. Ale ręce grozę swej nieforemności okazywały wszystkim, przy każdym stawie błyszczał duży czerwony guz, palce rozszerzone nabrzmieniami temi, które je od siebie odrzucały u obydwu rąk, a szczególniej u lewej, która wyglądała jakby wywróconą i którą jedna narośl przy pięści wielkości kurzego jaja, czyniła wstrętną. Przy łokciu, z tej samej strony, jeszcze większy zbiór tych materji doprowadził do wrzodu. Była to już teraz ankylosa zupełna, ani nogi, ani ręce służyć już nie mogły, kilka stawów, które jeszcze w połowie działały, trzeszczały przy każdem poruszeniu, jak gdyby kto wstrząsał workiem gałek kościanych. W przeciągu długiego czasu ciało jego całe nagięło się do podstawy, w jakiej ciągle zostawał, aby łatwiej znosić cierpienie, pochylony naprzód z silnem pochyleniem w prawą stronę, tak dalece, że ułożył się zupełnie do fotelu i że zostawał tak wykręcony i złożony na dwoje, gdy go kładziono na łóżku. Ból nie opuszczał go wcale, nabrzmienia ukazywały się za każdą zmianą atmosfery, za naparstkiem wina wypitym, za każdym kawałkiem mięsa zjedzonym ponad przepisaną dozę pokarmu.
— A może-byś wypił szklankę mleka — zapytała go Paulinka — toby cię orzeźwiło trochę?
— A taki co mi tam gadasz!? — mleka! — odparł pomiędzy dwoma jękami. Także świetny wynalazek to wasze mleko i mleczna kuracja! Mnie się zdaje, że mnie właśnie mlekiem dobili... Nie, nie, lepiej już nic, to mi najlepiej pomaga.
Prosił ją jednak, aby przesunęła mu nogę lewą, której sam poruszyć nie mógł.
— Szelma pali mnie dziś!... Połóż ją trochę dalej, posuń trochę! Tak, dobrze, dziękuję... Jaki piękny dzień! Ach Boże, mój Boże!
Z oczyma wlepionemi w horyzont, jęczał dalej, sam nie wiedząc o tem. Jęk jego był teraz niejako oddechem jego. Ubrany w gruby kaftan niebieski, którego obszerność topiła w sobie członki jego, podobne do korzeni drzewa, opuścił na kolana nieforemne ręce swoje i leżał tak, a raczej siedział na słońcu. I morze go zajmowało, ta nieskończoność błękitów, po której przesuwały się żagle białe, ta przestrzeń bezgraniczna, otwarta przed tym, który nie był już w stanie postawić jednej nogi przed drugą...
Paulinka, którą gołe nóżki małego Pawełka niepokoiły, przyklękła na nowo, aby je zasłonić rogiem kołdry. Przez trzy miesiące, co poniedziałek każdego tygodnia, już wyjeżdżać miała. Ale słabe rączki dziecka, zatrzymywały ją z potęgą niezwyciężoną. Pierwszego miesiąca, co rano, obawiano się, że dziecko nie dożyje do wieczora. Ona sama, rozpoczynała codzień, co minutę, cud wskrzeszania go, gdyż matka leżała jeszcze w łóżku, a mamka, którą trzeba było wziąć, dawała mleko swoje tylko poprostu, z spokojem i prostotą powolnej krówki młodej. Były tu starania ciągłe, temperatura ściśle utrzymywana, egzystencja z godziny na godzinę podtrzymywana, z prawdziwym uporem kury wysiadującej kurczęta. Po pierwszym miesiącu, na szczęście, przyszedł jakoś do sił i rozwinął się stopniowo, ale był ciągle jeszcze dzieckiem wątłem. Nie opuszczała go ani na chwilę, szczególniej od odstawienia go, przyczem bardzo cierpiał.
— Tak przynajmniej — rzekła — nie będzie mu zimno... Patrz-no wuju, jak mu ślicznie w tem czerwonem! Odbłysk światła robi go zupełnie różowym...
Chanteau powoli z trudem odwrócił głowę, jedyną część ciała, którą poruszał swobodniej. Szepnął:
— Nie całuj go, bo go obudzisz!... Dajże mu pokój, temu cherubinkowi. Widzisz no ty, tam daleko... patrz, ten parowiec, to idzie z Hawru!... Jakto szybko pędzi!...
Paulinka musiała przyglądać się parowcowi, chcąc mu zrobić przyjemność. Był to punkt czarny, na nieskończonej przestrzeni wód. Drobna, jakby kreska czarna dymu, tworzyła plamkę na horyzoncie. Stała tak przez chwilę bez ruchu, przed tem morzem spokojnem, pod czystą kopułą niebios — szczęśliwa z tego dnia pięknego.
— Z tem wszystkiem, moja potrawka się przypali — rzekła, biegnąc do kuchni.
Ale gdy już miała wejść do domu, z okna pierwszego piętra dał się słyszeć głos:
— Paulinko!
Była to Ludwika, która wołała oparta o okno dawnego pokoju pani Chanteau, obecnie zajmowanego przez młode małżeństwo. W połowie uczesana, odziana białym kaftanikiem, mówiła dalej głosem cierpkim.
— Jeżeli tam jest Lazar, powiedz mu żeby przyszedł na górę.
— Nie, jeszcze nie wrócił.
Rozgniewała się na dobre.
— Wiedziałam, że się dopiero na wieczór zjawi, jeżeli jeszcze raczy przyjechać! Wczoraj nie nocował w domu, mimo obietnicy formalnej... A! piękny mi mąż! Jak się wyrwie do Caen, to go stamtąd ściągnąć niepodobna.
— Tak mało ma rozrywki w domu! — odpowiedziała łagodnie Paulinka. — A zresztą! ów interes nawozowy zajął mu pewno dużo czasu... Zapewne czeka na doktora i przyjedzie jego powozikiem.
Od czasu jak mieszkali w Bonneville, Lazar i Ludwika żyli w bezustannych nieporozumieniach. Nie były to kłótnie doniosłe, ale kwasy, niesnaski ciągle się odnawiające, życie nędznie ubiegające i bezmyślnie puste dwóch istot, które się z sobą w niczem nie godziły. Ona po trudnej i długiej słabości, wlokła egzystencję próżną, mając wstręt do zajęć gospodarskich i zabijając czas czytaniem i ubieraniem się, co trwało do obiadu. On, poddając się znów chorobie swej — nudzie nieskończonej — nie otwierał nawet książki i spędzał godziny całe, siedząc zapatrzony w morze i rzadko tylko próbując wydrzeć się do Caen, skąd wracał jeszcze więcej znużony. Paulinka, której przypadło prowadzenie domu, stała im się niezbędną, gdyż godziła ich trzy razy na dzień.
— Może byś się ubrać zechciała prędzej? — zaczęła znowu. — Proboszcz zapewne niedługo przybędzie, posiedziałabyś z nim i z wujem... Ja jestem tak zajęta! Ale Ludwika nie przestawała gniewać się jeszcze.
— Czy to podobna! — tak długo być poza domem. Ojciec pisał do mnie jeszcze wczoraj... reszta naszego majątku w tem zginie.
W istocie, Lazar dał się już oszukać w dwu nieszczęśliwych interesach, tak, że Paulinka niespokojna o dziecko — jako matka chrzestna, oddała mu dwie trzecie części reszty swojego majątku, przyjmując na siebie opłacanie polisy ubezpieczeń, która chłopcu zapewniła sto tysięcy franków, w dniu dojścia do pełnoletności. Jej samej zostało już tylko pięćset franków renty, a jedynem jej zmartwieniem było, że musiała zmniejszyć jałmużny swoje.
— Śliczna spekulacja te nawozy! — wołała dalej Ludwika. — Ojciec go tam pewno odwiódł od tego, a jeśli go niema jeszcze, to dlatego, że się tam bawi... O! kpię ja sobie z tego, niech sobie tam lata, z kim chce!
— Kiedy tak, to czego się gniewasz!? — odparła Paulinka. — Daj pokój, biedny chłopiec, nie myśli nawet o niczem złem... Zejdziesz? nieprawdaż? Patrz oto, jaką mam biedę, ta Weronika zniknęła gdzieś i zostawiła mi całą kuchnię na głowie i to jeszcze w sobotę!
Było to coś niewytłumaczonego, co trapiło dom od dwu już godzin. Służąca obrała jarzyny do potrawki, oskubała i oczyściła kaczkę i przygotowała nawet mięso na osobnym talerzu, potem nagle jakby się w ziemię zapadła, nikt jej więcej nie widział. Paulinka zdecydowała się nareszcie sama wstawić potrawkę, nie mogąc się jej doczekać.
— Więc jeszcze nie wróciła? — zapytała Ludwika, zapominając na chwilę o swoim gniewie.
— Nie! — odpowiedziała młoda dziewczyna. — Wiesz ty, co ja przypuszczam teraz? Zapłaciła za kaczkę dwa franki jakiejś kobiecie przechodzącej, a ja jej powiedziałam, że widziałam tłuściejsze kaczki na rynku w Verchemont, które sprzedawano po półtora franka. Zaraz się mocno zasępiła i zaczęła na mnie swemi złemi oczami spoglądać z boku. Założyłabym się, że poleciała do Verchemont przekonać się, czy ja nie kłamię!
Śmiała się, lecz w śmiechu jej dźwięczał smutek, gdyż oddawna cierpiała mocno wskutek gwałtowności i jakiejś nienawiści niewytłumaczonej, jaką jej Weronika okazywała. Jakaś praca wsteczna, w myśli służącej odbywająca się od śmierci poni Chanteau, doprowadziła ją do tego samego względem panny usposobienia, z jakiem ją z samego początku przyjęła.
— Już ze dwa tygodnie nie można było z niej słowa wydobyć — rzekła Ludwika. — Wszystko jest prawdopodobnem i niema nic niemożliwego z takim charakterem.
Paulinka zrobiła gest, pobłażliwość wyrażać mający.
— Niech sobie tam biedna stara swoje manje zadowolni. Zawsze przecież wróci, a tym razem nie pomrzemy z głodu.
Ale dziecko na kołdrze obudziło się. Pobiegła znów do niego i pochyliła się.
— Co chcesz, moje złotko?... Co?
Matka ciągle z okna popatrzyła chwilkę, potem zniknęła w pokoju. Chanteau zamyślony odwrócił głowę dopiero w chwili, gdy Lulu zaczął warczeć i on to uprzedził siostrzenicę swoją:
— Paulinko, oto twoi goście!
Dwóch chłopców w łachmanach przybywało, byli to pierwsi z bandy żebraków, których przyjmowała co sobotę. Mały Pawełek zasnął zaraz na nowo, a Paulinka, wstając rzekła:
— A to mi w sam czas przychodzą!... Ani chwilki czasu nie maml... No, ale zostańcie, niech tam, usiądźcie sobie na ławce. A ty, wujeczku, jeśli ich więcej przyjdzie posadź ich obok tych dwóch, niech poczekają... Muszę koniecznie zajrzeć do potrawki, bo pójdzie na marne...
Prawdę powiedzieć trzeba, że nigdy jeszcze tak wielka nędza nie panowała w Bonneville, które w ostatnich czasach ciężkie przeszło koleje. Podczas burz majowych, trzy ostatnie chaty, zgniecione zostały o skały wybrzeża. Skończyło się, wielkie przypływy zniszczyły do szczętu wioskę, zmiotły ją nareszcie po szturmach wiekowych, które co rok pochłaniały kawałek tego cypla ziemi. Dokoła już nie było nic, tylko fale zwycięskie, które jeszcze opłukiwały ślady ruin. Rybacy wypędzeni z zakątka tego, w którym całe generacje z uporem pozostawały pod grozą bezustanną, zmuszeni byli posunąć się wyżej nieco w wąwóz i obozowali tam gromadnie. Bogatsi budować się zaczęli, inni chronili się pod skalami. Wszyscy razem tworzyli nowe Bonnevil!e, z którego potomków ich kiedyś znowu po wiekowej walce, morze wyruguje. Dla dokończenia dzieła zniszczenia, morze przedewszystkiem musiało uprzątnąć grobie i palisady. W dniu tym, gdy się to stało, wiatr dął od północy, kłęby potworne wody wpadały z takim strasznym łoskotem i siłą, że mury kościoła drżały. Lazar zawiadomiony o tem co się dzieje, nie chciał zejść. Pozostał na tarasie, patrząc zdała na przypływające fale. Rybacy pobiegli na brzeg, siłą i gwałtownością przy pływu podnieceni. Dumni byli z tego morza, jakby ze swej własności, chociaż go się bali.
— Jak to ryczy strasznie! Sprzątnie mu ono te cacka jednym zamachem!...
Istotnie, w przeciągu dwudziestu minut, wszystko zniknęło: groble, zapory, palisady, wszystko, śladu nawet nie zostało. A oni ryczeli razem z morzem, machali rękami i skakali z radości, upojeni wiatrem i wodą, zachwyceni grozą tego zniszczenia. Lazar pięścią groził im z daleka, ale oni nie widzieli, uciekać bowiem musieli przed morzem, którego teraz nic już nie powstrzymywało. Teraz w nowem Bonneville marli z głodu i jęczeli, narzekając na morze ladaco i polecając się miłosierdziu dobrej panienki.
— A ty tu co robisz? — wykrzyknęła Paulinka, spostrzegłszy wchodzącego na podwórze syna Hontelardów — wszakże zabroniłam ci przychodzić!?...
Był to już w obecnej chwili duży chłopak, mający lat blisko dwadzieścia. Z dziecka ongi smutnego i bojaźliwego, zrobił się teraz chłopak chytry i podstępny. Odpowiedział, spuszczając oczy:
— Litości, panienko dobra, nad nami! Teraz już ojciec umarł, jesteśmy tak biedni, tak nieszczęśliwi...
Hontelard, wypłynąwszy łodzią na morze pewnego wieczora burzliwego, nie wrócił więcej. Nie znaleziono nawet żadnych szczątków, ani ciała jego, ani ciała jego majtka, ani deseczki z jego łodzi. Ale Paulinka zmuszona ograniczać swoje jałmużny, zaprzysięgła sobie, że nie da nic synowi ani wdowie, dopóki takie jak dotąd prowadzić będą życie rozwiązłe. Od chwili zniknięcia ojca, macocha, owa dawna służąca, która malca biła niemiłosiernie, teraz gdy go już bić nie mogła, zbyt serdecznie pokochała pasierba. Całe Bonneville śmiało się z tego sprytnego urządzenia stosunków domowych.
— Ty wiesz dobrze, dlaczego ja ci zabraniam wstępu tu do mnie — rzekła Paulinka. — Jak zmienisz sposób postępowania, jak zaczniesz żyć inaczej, wtedy zobaczymy.
Głosem przeciągłym, powolnym, zaczął bronić swojej sprawy.
— Ja temu nie winien, panienko! To ona! Byłaby mnie biła, a może i zabiła... Przecież to nie matka moja, tylko macocha! Niech mi panienka da cokolwiek. Straciliśmy wszystko... Ja się tam z tego wygrzebię, ale ona, biedna, chora! O! to prawda, co ja mówię! przysięgam, nie kłamię!
Litością zdjęta dziewczyna, odesłała go do domu, dając mu bochenek chleba i kawał mięsa gotowanego. Obiecała nawet odwiedzić chorą i zanieść jej lekarstwa.
— Tak, tak, gadaj im tam o lekarstwie! — szepnął Chanteau. Spróbujno im wlać w gardło łyżeczkę lekarstwa! To bestyjstwo chce tylko mięsa!
Paulinka zwróciła się do małej Pronane, która miała cały policzek zraniony i jakby ze skóry odarty.
— Jakimże sposobem zrobiłaś to sobie?
— Upadłam i uderzyłam się o drzewo twarzą — proszę panienki.
— O drzewo!? To wygląda tak, jakbyś się uderzyła o kant jakiego stołu, lub innego mebla.
Teraz była to już prawie dorosła dziewczyna, o wystających kościach policzkowych. Oczy jej, jakby jakiej półwarjatki na wierzch wychodziły, na nogach utrzymać się nie mogła i chcąc stanąć wobec jałmużnę dającej, chyliła się na bok. Język plątał jej się w ustach.
— Aleś ty pijana! nieszczęśliwa! — wykrzyknęła Paulinka, patrząc jej bystro w oczy.
— O panienko! jak to można pomyśleć?
— Jesteś pijana! a upadłaś we własnej izbie! — No! przyznaj się!? Nie rozumiem, co za licho w was wszystkich siedzi. No usiądź, pójdę poszukać szarpi i arniki.
Opatrzyła ją, próbując rozmaitemi uwagami zawstydzić ją.
— A to pięknie! taka dziewczyna młoda, żeby się upijać wraz z ojcem i matką, z pijakami sławnemi, których kiedy zabije we śnie straszna ta wódka wasza — kalwados!
Dziewczyna słuchała niby, choć zamglone jej oczy zamykały się. Gdy opatrywanie się skończyło, rzekła:
— Ojciec się skarży na jakiś ból, możeby panienka była łaskawa dać mi dla niego trochę spirytusu kamforowego.
Paulinka i stary Chanteau nie mogli wstrzymać się od śmiechu.
— Nie! z tego już nic nie będzie! Wiem dobrze cobyś ty zrobiła ze spirytusem, który bym ci dała! Dam ci chleba, choć i to nie jestem pewna, czy go nie sprzedasz aby mieć za co kupić wódki!... Siedź... ciebie się odprowadzi.
Z kolei wstał Cuchę syn. Był on bosy i za całe ubranie miał stare jakieś spodnie i łachman koszuli, która nie okrywała ciała jego spalonego od słońca i pokaleczonego o gałęzie drzew i deski parkanów. Teraz, gdy matka jego zestarzała się i sama już wyżywić się nie mogła, on włóczył się po lesie i po drogach publicznych, dla wyłudzenia jakiejkolwiek jałmużny. Był to ostatni stopień nędzy 1 upadku moralnego, do jakiego istota ludzka zejść może. Paulinka patrzyła na niego ze wstydem, rumieniąc się, jakby się czuła winną jego zwierzęcości. Ale ile razy próbowała wyciągnąć go z tego błota, tyle razy uciekał z coraz większą nienawiścią do pracy i zależności.
— Kiedyś tu wrócił, — rzekła doń łagodnie — toś się pewno namyślił nad tem, com ci w zeszłą sobotę mówiła. Chcę widzieć jakieś resztki poczucia uczciwości w tych twoich odwiedzinach... To nie może być, żebyś nadal prowadził życie tak nikczemne, a ja nie jestem dosyć bogata, abym cię mogła utrzymać i żywić w lenistwie... Powiedz, że masz ochotę przyjąć to, com ci proponowała?
Od chwili, gdy sama zubożała — Paulinka starała się dopełnić braki w swoich jałmużnach, zwracając się do innych osób litościwych. Doktór Cazenove potrafił nareszcie pozyskać dla duchowej miejsce w szpitalu nieuleczalnych w Bayeux, a ona sama odłożyła sto franków na ubranie i wyprawę dla chłopca, dla którego miała obiecane miejsce przy pociągach towarowych na drodze Cherbourgskiej. Gdy mówiła, on spuścił głowę i słuchał z nieufnością.
— No, więc dobrze? nieprawdaż? — mówiła dalej, — odwieziesz matkę, a potem pojedziesz zająć posadę.
Ale gdy postąpiła ku niemu, szybko odskoczył. Z pod spuszczonego czoła jego, oczy ani na chwilę nie odwracały się od Paulinki. Zdawało mu się, że go chce wziąć za ręce.
— Cóż to ma znaczyć? — zapytała zdziwiona.
Odpowiedział po cichu, z miną dzikiego zwierza przelęknionego.
— Chce mnie panienka wziąć, żeby mnie zamknęli. Ja nie chcę!
Odtąd wszelkie perswazje były nadaremne. Pozwalał jej mówić, zdawał się uznawać racje, które mu dawała, ale gdy się tylko ruszyła, odbiegał ku drzwiom i ciągłym, upartym ruchem głowy odmawiał za matkę, odmawiał za siebie, wolał nie jeść, ale żyć swobodnie.
— Precz mi stąd zaraz — wykrzyknął nakoniec zniecierpliwiony stary. — Ty jesteś za dobra. Jakto można zajmować się takim łajdakiem.
Ręce Paulinki drżały, serce jej się ściskało na widok bezowocności miłosierdzia i miłości dla innych, które się rozbijały o opór tej nędzy własnowolnej. Z rozpaczliwą pobłażliwością skinęła ręką.
— Cóż robić wuju! Oni cierpią, muszą przecież jeść, aby żyć!
I przywołała znów chłopca, aby mu dać jak w inne soboty, bochenek chleba i dwa franki. Ale cofnął się jeszcze i rzekł:
— Niech to panienka położy na ziemi i odejdzie, ja podniosę! Musiała uczynić tak jak żądał. Przysuwał się ostrożnie, ciągle patrząc na nią nieufnie. Potem gdy pochwycił chleb i pieniądze, uciekł, ile mu sił starczyło.
— Dziki głupiec! — krzyczał Chanteau. — Taki na tem skończy, że której nocy przyjdzie tu i pozabija nas wszystkich... To zupełnie tak samo, jak ta córka zbrodniarza, co tam siedzi z brzega. Przysiągłbym, że to ona mi ukradła chustką fularową, tamtej soboty.
Mówił o małej Tourmal, której dziadek i ojciec siedzieli w więzieniu. Ona już tylko sama jedna siedziała na ławce, obok pijanej Pronanówny. Podniosła się, nie zdając się słyszeć nawet tego oskarżenia o kradzież i piszczeć zaraz poczęła.
— Litości, panienko! dobra panienko! Tylko już same jesteśmy w domu, matka i ja!... Żandarmi, panienko, przychodzą co wieczór i biją nas... Moje ciało to jedna rana! Matka jest umierająca!... O dobra panienko! potrzeba wszystkiego, i pieniędzy, i rosołu dobrego, i wina, bo zginiemy.
Chanteau przyprowadzony do wściekłości temi kłamstwami, nie mógł spokojnie usiedzieć na fotelu. Ale Paulinka zawsze była gotową oddać wszystko, aż do ostatniej koszuli.
— Już cicho bądź — rzekła. — Dostałabyś więcej gdybyś mniej mówiła! Siedź, zawinę ci co weźmiesz ze sobą...
Właśnie, gdy wracała z koszyczkiem, w który włożyła chleb, dwa litry wina, mięsa, nawet i inną żywność, na podwórze weszła jeszcze jedna z jej klijentek, Goninówna, prowadząc córeczkę swoją, już dwadzieścia miesięcy mającą. Matka szesnastoletnia, była tak wątła i szczupła, tak nieukształtowana jeszcze, że wydawało się, jakby starsza siostra prowadziła za rękę młodszą. Trudno jej było nieść dziecko, więc wlokła je za sobą, wiedząc, że panienka przepada za dziećmi i niczego im nie odmawia.
— O mój Boże! jakie to ogromne! jakie to już dorosłe — mówiła Paulinka — biorąc na rękę biedną dziecinę. — A zaledwie o sześć miesięcy tylko starsza od naszego Pawełka!
Mimowolnie zwróciła ze smutkiem oczy na malca, który spał spokojnie w kołdrę zawinięty. Jaka ona szczęśliwa, pomyślała sobie, ta matka taka młodziutka, matka przez wypadek tylko, że ma dziecię takie zdrowe i duże.
— Żeby panienka wiedziała, ile ona zjada — żaliła się dziewczyna. — A ja nie mam bielizny, żeby ją okryć. Teraz jak umarł biedny stary ojciec, matka i jej kochanek biją mnie! Wymyślają mi od ostatnich i powiadają, że za dużo ich kosztuję i że powinnam zarobić, kiedy się już na złą drogę puściłam!
W istocie starego kalekę znaleziono nieżywym któregoś ranka w pace od węgli, a ciało jego było tak pełne siniaków, że policja o mało co się w to nie wmieszała. Teraz wdowa i jej kochanek chcieliby się pozbyć tej dziewuchy, która część obiadu wspólnego zjadała i której się spadek po ojcu będzie należał.
— Biedne maleństwo! — rzekła Paulinka. — Odłożyłam tam na bok drobiazgi dla niej i właśnie robię jej pończoszki na drutach. Powinnaś ją tu przyprowadzać częściej, tu zawsze jest mleko, możnaby jej kaszkę na zupkę zgotować... Wstąpię ja tam przechodząc do waszej chaty i nastraszę matkę, kiedy ona tobie grozi...
Goninówna wzięła dziecko na rękę, podczas gdy panienka i dla niej koszyczek przygotowywała. Usiadła na ławce i trzymała małą na kolanach z niezgrabnością dziewczynki małej, lalką się bawiącej. W oczach jej malowało się ciągle jakby zdziwienie, skąd się to dziecko wzięło, i chociaż je sama karmiła, często gdy kołysała je w swych ramionach, o mało z rąk jej nie wypadało. Panienka bardzo się na nią gniewała, gdy raz, chcąc się bić z małą Pronanówną kamieniami, położyła dziecko swoje na skraju drogi, na kupie szabru.
Wtem ksiądz Horteur ukazał się na tarasie.
— Doktór z panem Lazarem nadjeżdżają — zapowiadał.
Zaraz też usłyszano turkot powoziku i podczas gdy Marcin, eks-majtek z drewnianą nogą, wyprzęgał konia, Cazenove wszedł na podwórze wołając:
— Sprowadzam wam waszego uciekiniera — podobno wczoraj w domu nie nocował. Przecież mu za to głowy nie utniecie!?
Za doktorem wszedł Lazar, z bladym na ustach uśmiechem. Starzał się szybko, ramiona mu się wyginały, na twarzy uwieczniły się w stałym wyrazie niepokoje i strachy jego wewnętrzne. Bezwątpienia, powie on przyczynę swego opóźnienia, gdy wtem okno pierwszego piętra dotąd uchylone, zamknęło się z trzaskiem.
— Ludwika jeszcze nieubrana — tłumaczyła Paulinka, — zejdzie za chwilkę.
Wszyscy spojrzeli na siebie wzajem. Ogólne zakłopotanie uwidoczniło się. Ten trzask okna zapowiadał kłótnię Lazar postąpił kilka kroków ku schodom, lecz wolał poczekać i zatrzymał się. Pocałował ojca i małego Pawełka, potem, chcąc ukryć swój niepokój, zniecierpliwił się na swoją kuzynkę i mruknął niechętnie:
— Pozbądź-że się prędzej tego robactwa. Wiesz, że nie cierpię spotykać tego przed sobą...
Mówił o trzech dziewczynach, siedzących na ławce. Paulinka spiesznie zawiązała przygotowany dla Goninówny pakunek.
— Teraz idźcie sobie — rzekła. — Wy obie odprowadźcie tę trzecią do domu, aby znowu nie upadła. A ty bądź ostrożna z twoim dzieciakiem... Nie zgub go gdzie po drodze...
Gdy już odchodziły, Lazarowi przyszła ochota zrewidować koszyczek małej Tourmal. Pokazało się, że zdążyła ona już schować doń starą maszynkę od kawy, porzuconą w kącie. Wypchnięto je za drzwi wszystkie trzy. Pijana zataczała się pomiędzy dwoma towarzyszkami.
— Co za naród! — krzyknął proboszcz, siadając obok starego Chanteau. — Bóg ich opuszcza widocznie. Od dnia pierwszej komunji, dzieci te kradną i piją i różne robią niegodziwości jak starzy. Przepowiedziałem im nieszczęścia które ich spotykają!
— Słuchaj, mój kochany, — zapytał ironicznie proboszcz, — kiedy odbudujesz sławne twoje tamy?
Lazar aż podskoczył ze złości. Wszelkie przypomnienia przegranej wojny z morzem, doprowadzały go do rozpaczy.
— Ja! — wykrzyknął. — Jabym wpuścił merze tu do domu i nie postawiłbym nawet w progu szczotki, żeby je zatrzymać! A nie! Do razu taka sztuka!... Raz byłem głupi, drugi raz się takich rzeczy nie robi! Jak sobie pomyślę, że w dniu, kiedy palisady morze strzaskało, widziałem ich skaczących z radości! Wiecie co? ja posądzam, że oni musieli popodpiłowywać belki; bo to niemożliwe, żeby tak same popękały!
Ratował w ten sposób swoją miłość własną jako inżynier-konstruktor. Potem, wyciągnąwszy pięść ku Bonneville — wykrzyknął:
— Niech pozdychają! Teraz ja będę skakał!
— Nie przedstawiaj się takim złym — rzekła Paulinka łagodnie. — Tylko biedacy nieszczęśliwi mają prawo być ziemi... Odbudowałbyś te palisady, gdyby o to chodziło... dlaczegóżby nie!...
Już uspokoił się, jakby wyczerpany tym wybuchem gniewu.
— O nie! — mruknął przez zęby — toby mnie zanadto męczyło... Ale ty masz rację, nie warto się gniewać... Czy ich morze potopi, czy nie potopi, a co mnie do tego!?
Znowu zapanowało milczenie. Chanteau zapadł znowu w swą nieruchomość schorowanego człowieka, na tyle tylko podniósł głowę, aby przyjąć pocałunek syna. Proboszcz siedział i kręcił młynka palcami rąk, doktór chodził założywszy w tył ręce. Wszyscy teraz przypatrywali się małemu Pawełkowi śpiącemu, którego Paulinka broniła nawet od pieszczot ojca, aby go tylko nie budzić! Od chwili ich przybycia prosiła wszystkich, aby nie mówili głośno, nie chodzili około kołderki, w którą dziecko było zawinięte. Nawet pogroziła szpicrutą psu, który warczał na konia odprowadzanego do stajni.
— Myślisz, że cię usłucha i umilknie — mówił Lazar z potrzeby mówienia. — Godzinę będzie szczekał, aż uszy popękają. Nigdy w życiu nie widziałem psa równie nieprzyjemnego. Jak się tylko kto ruszy, zaraz mu to przeszkadza i doprawdy, nawet człowiek nie wie, że ma swego psa, tak dalece żyje on sam dla siebie... Ten smutny okaz psiego rodu, tylko zwiększa żal mój po poczciwym Maćku!...
— Ile też lat ma Minuszka? — zapytał doktór. — Jak tylko zapamiętać mogę, widziałem ją w tym domu...
— Będzie miała już pewno szesnaście lat skończonych — odpowiedziała Paulinka — i mimo wieku swego, ma się doskonale.
Minuszka, która ciągle się myła, siedząc na framudze okna sali jadalnej, podniosła łeb do góry, gdy doktór wymówił jej nazwisko. Zatrzymała się na chwilę w swem zajęciu z łapką podniesioną do góry i brzuszkiem wystawionym na słońce, potem znów z całą delikatnością wylizywać się zaczęła.
— O! głucha jeszcze nie jest! — mówiła dalej młoda dziewczyna. — Zdaje mi się, że traci potrosze wzrok, co jej nie przeszkadza prowadzić się ciągle jaknajgorzej. Wyobraźcie sobie państwo, że niema tygodnia, jak jej siedmioro dzieci utopiono... A tych dzieci ma zawsze takie mnóstwo, że aż strach bierze pomyśleć... Gdyby się ich było nie utopiło, gdyby wszystkie żyły, zjadłyby chyba całą wioskę. I patrzcie państwo, znowu jej przez trzy dni nie było i wróciła dziś rano dopiero, a teraz się myje jak gdyby nigdy nic!
Istotnie, kotka niepoprawną była w swych wycieczkach, mimo podeszłej starości swojej.
— Przynajmniej to zwierzę trzyma się czysto — dodał ksiądz Horteur, patrząc na Minuszkę, starannie się języczkiem wylizującą. — O tych łajdaczkach i tego powiedzieć nie można.
Chanteau, z oczyma zwróconemi także na kotkę, wzdychał głośniej, w tej ciągłej skardze bolesnej, która się już bezwiedną stawała.
— Cierpisz dziś więcej? — zapytał doktór.
— Co? jak? dlaczego? — rzekł, jakby budząc się nagle. — Aha! to dlatego, że oddycham więcej trochę. Tak, cierpię więcej, bardzo cierpię dzisiaj. Myślałem, że mi słońce pomoże trochę, ale gdzieżtam, duszę się ciągle, wszystkie stawy mnie palą.
Cazenove zbliżył się, aby obejrzeć ręce jego. Wszyscy na widok tych nieforemnych już członków zadrżeli. Ksiądz znów zrobił uwagę prawie bezmyślną:
— Takiemi palcami musi być niewygodnie grać w warcaby... Jeszcze jedna rozrywka ubywa panu teraz.
— Bądź ostrożny z jedzeniem, — zalecał doktór: — Łokieć jest mocno rozpalony, owrzodzenie postępuje coraz bardziej!
— Cóż trzeba robić, aby być za rozsądnego uważanym? — jęknął rozpaczliwie Chanteau. — Mierzą mi wino, ważą mi mięso!... Czyż mam zaprzestać już jeść zupełnie?... Doprawdy... to żyć niewarto! Ależ jakże chcecie! To nie ręce, to jakieś maszyny!... Paulinka przecież, która mnie karmi, wie dobrze, że nie jem wcale za wiele.
Młoda dziewczyna uśmiechnęła się.
— Tak, tak, a wczoraj to co!? Nie jadłeś za dużo... To moja wina, nie umiem odmówić, gdy widzę, że cię łakomstwo twoje tak nieszczęśliwym czyni.
Wszyscy zaczęli żartować z niego i z libacji, jakie sobie sprawiał. Ale mimo udanej wesołości, głosy ich litością drżały wobec tych resztek człowieka, tej masy bez ruchu, w której tyle tylko było życia, ile cierpienia. On znów wrócił do zwykłej swej pozycji i siedział z głową pochyloną na prawo i rękami na kolana zawieszonemi.
— Naprzykład dziś — mówiła dalej Paulinka — mamy kaczkę pieczoną na rożnie...
Ale, przerywając sobie, zapytała:
— Ale, ale... nie widzieliście tam gdzie Weroniki przejeżdżającej przez Verchemont?
I opowiedziała o zniknięciu służącej. Ani Lazar, na doktór nie widzieli jej nigdzie. Dziwić się poczęto manjom starej sługi i żartowano sobie z niej.
— Zabawne będzie zobaczyć, jaką będzie miała minę, gdy wracając, zobaczy nas już przy stole siedzących.
— No, muszę was na chwilę opuścić, moi panowie, gdyż dziś jestem kucharką — rzekła wesoło Paulinka. — Gdybym podała potrawkę spaloną, lub kaczkę niedopieczoną, toby mi dopiero mój wuj z gustem służbę wymówił!
Ksiądz Horteur rozśmiał się głośno, a nawet i doktora ta uwaga rozśmieszyła, gdy wtem okno na pierwszem piętrze otworzyło się z hałasem. Ludwika nie ukazała się w niem, dał się słyszeć tylko głos jej suchy i cierpki.
— Lazarze, pójdź na górę! — wołała.
Lazar mocno rozgniewany, chciał już odmówić żądaniu wyrażonemu tonem tak mało przyjaznym — lecz Paulinka, chcąc uniknąć sceny przy obcych, niemą prośbą skłoniła go do pójścia na górę, sama zaś pozostała chwilę jeszcze na tarasie, dla zatarcia przykrego narażenia jakie wszystkich ogarnęło. Milczenie zapanowało wogóle, wszyscy patrzyli na morze z zakłopotaniem. Słońce ukośnie padające, powierzchnią wód zamieniało na złocony obrus olbrzymi, w którego zmarszczkach drobnych, błękit się przebijał. W dali, horyzont przechodził w odcień fijoletowy, piękny ton kończył się w pełni spokoju natury. Nieskończoność wody i nieskończoność nieba, nie były przysłonięte ani jednym żaglem, ani jedną chmurką.
— Cóż robić! — rzekła Paulinka z przymuszonym uśmiechem — nie nocował w domu, zasłużył na karą, nic dziwnego, że mu żona głową zmyje.
Na mówiącą patrzył doktór i uśmiechnął sią, a w uśmiechu tym i spojrzeniu, znalazła przypomnienie jego wybornego proroctwa, gdy ongi mówił jej, że nie świetny im robi podarek, dając ich sobie wzajem. Wstała i pospieszyła do kuchni, mówiąc:
— No! starajcie się panowie czem zająć, żebyście się nie nudzili... Pi ty, wuju, pamiętaj, zawołaj mnie gdyby się Pawełek obudził.
W kuchni zobaczyła co się dzieje z potrawką i przygotowała rożen do kaczki. Głosy Lazara i Ludwiki dochodziły jej przez sufit coraz głośniejsze i doprowadzały ją do rozpaczy, sądziła bowiem, że i z tarasu słychać je było. Z niecierpliwości hałasowała rondlami i talerzami. Bo i pocóż to dawać ludziom widowisko swego niezgodnego pożycia i kłócić się tak gwałtownie, krzyczeć jak głusi!? Iść jednak do nich nie chciała, najprzód obiad gotować musiała, powtóre, przykro jej było stawać tak między niemi, aż w ich własnej sypialni. Zwykle godziła ich na dole, w godzinach wspólnego całemu domowi życia. — Na chwilą wpadła do sali jadalnej, gdzie hałaśliwie do stołu nakrywać zaczęła. Ale głosy coraz silniejsze dochodziły ciągle jej uszów i nie mogła znieść tej myśli, że oni tam są nieszczęśliwi i poszła na górą wiedziona tą chciwą działalności litością, która czyniła, iż ze szczęścia innych swoją splatała egzystencją.
— Moje dzieci kochane — rzekła, wbiegając do pokoju — powiecie mi pewno, że mnie nic do tego, co się między wami dzieje... ale krzyczycie zanadto!... Niema sensu takie burze podnosić i świat cały i wszystkich otaczających niepokoić!...
Przebiegła pokój i przedewszystkiem zamknęła okno, które Ludwika zostawiła uchylonem. Na szczęście, ani doktór ani proboszcz, nie zostali na tarasie. Rzuciwszy okiem odnalazła tam tylko starego Chanteau w zadumie, obok małego Pawełka śpiącego w kołdrze czerwonej.
— Słychać was było na dole, jak gdybyście byli w sali — mówiła dalej. — No! cóż się tam znowu stało?
Byli już jednak w zapale kłótni i nie powstrzymywali się, jakby nie widzieli nawet jej wejścia. Teraz ją znów też same przykre ogarniało wrażenie w tej sypialni małżeńskiej. Żółty kreton w zielone pasy, czerwona portjera, stare meble mahoniowe, ustąpiły miejsca obiciu z grubej wełny i umeblowaniu, według gustu kobiety młodej i eleganckiej. Nie zostało już śladu po matce nieboszczce, zapach heliotropu wydobywał się z tualety, na której rozrzucone były nieporządnie mokre ręczniki. Zapach ten dusił Paulinkę, która wzrokiem przebiegała dokoła pokój. Każdy z osobna przedmiot raził ją tu jakiemś zaniedbaniem i nieporządkiem. Do tego jeszcze nie była przyzwyczajona. Zdała w swoim pokoju mogła już spać spokojnie. ale nie była jeszcze nigdy w ich wspólnej sypialni i nie widziała nigdy jeszcze tego małżeńskiego nieładu. Dreszcz ją przejmował, dreszcz dawnej zazdrości.
— Czyż to podobna żebyście się tak żarli — szepnęła po chwili milczenia. — Czyście głowy potracili, czy co!? — Cośmy mieli głowy tracić! — wykrzyknęła Ludwika — ale mam już tego dosyć nakoniec!... Myślisz może, że on się do winy przyzna!? To się grubo mylisz! Ja mu powiedziałam — przecież sama przyznasz, że słusznie — że nas wszystkich bardzo zaniepokoił, nie wracając wczoraj na noc, a on wpada na mnie jak dziki człowiek, oskarża mnie, żem mu życie zwichnęła, tak dalece, że mi grozi, że ucieknie do Ameryki!...
Lazar przerwał jej z wściekłością:
— Kłamiesz!... Gdybyś mi była moje spóźnienie wyrzucała z łagodnością, ze słodyczą, byłbym cię pocałował i byłoby po wszystkiem. Ale tyś zaczęła oskarżać mnie, żem ci urządził życie łez pełne! Tak, tyś mi zaczęła grozić, że się pójdziesz utopić w morzu, jeżeli ci również niemożliwą egzystencję i nadal urządzać będę.
I zaczęli na nowo od początku zionąć na siebie złość i żółć, jaka się gromadziła w ich sercach, wskutek ciągłych starć ich niezgodnych charakterów. Z każdego najmniejszego faktu, robiła się drobna sprzeczka, a ich gromadzenie się tworzyło między niemi silną i mocno się rozwijającą antypatję, która życie ich zatruwała. Ona przy swej łagodnej twarzyczce stawała się złą, gdy jej usposobieniom nie dogadzał, złą — tą złością kotki rozpieszczonej, ocierającej się o innych i wyszczerzającej pazury. On, pomimo swej obojętności, znajdował w kłótniach tych sposobność do otrząśnięcia się z tej nudy wiecznej i upierał się przy tej rozrywce, aż gorączki dostawał.
Paulinka słuchała ich. Cierpiała więcej niż oni i nie mogła pojąć tego sposobu kochania się, który się jej w głowie nie mieścił. Jakto można też nie mieć nad sobą wzajem litości żadnej — myślała sobie; dlaczegóż nie przyzwyczaić się do siebie, kiedy los życie ich złączył? Zdawało jej się tak łatwem znaleźć szczęście w wyrozumiałości i nawyknieniu. I rozpacz ją brała, uważała ciągle ich małżeństwo za swoje dzieło, dzieło, które tworzyła z tą myślą, aby było dobre, święte i trwałe i aby ją za poświęcenie jej wynagradzało przynajmniej przekonaniem, że rozsądnie uczyniła.
— Już ci nie wyrzucam, że trwonisz mój majątek — wołała Ludwika.
— Tegoby też tylko brakowało! — krzyczał Lazar. — Jakbym ja był temu co winien, że mnie okradziono!
— Kradną i oszukują tylko takich niedołęgów, którzy się okraść i oszukać pozwalają!... Kto winien, to winien — to wszystko jedno, dosyć, że z majątku mojego zostało zaledwie biedne cztery, czy pięć tysięcy franków, zaledwie tyle ile potrzeba na najskromniejsze życie w tej zaklętej dziurze! Żeby nie Paulinka, dziecko nasze zostałoby kiedyś nagie i obdarte, gdyż jestem przekonana, że i resztę stracisz przy twoich dziwacznych pojęciach, w przedsiębiorstwach bezsensownych, które chybiają jedne po drugich.
— Gadaj dalej, gadaj! już mi wczoraj twój ojciec ten sam komplement powiedział!... Odgadłem zaraz, żeś go na mnie napompowała!... Toteż rzuciłem do djabła i ten interes nawozowy, przy którym mogłoby być sto za sto zysku. Ale i ja tak, jak i ty... mamy już tego dosyć!... — Żebym się miał tu w tej jamie bez octu zamarynować jak w słoju, niech mnie piorun trzaśnie, jeśli się wezmę do czego!... Będziemy żyli tutaj, dopóki nas djabli nie wezmą!
— Rozkoszne życie, nieprawdaż, akurat dla kobiet w moim wieku. Istne więzienie! Nawet sposobności niema wyjrzeć na świat i ludzi zobaczyć! Ciągle to samo głupie morze ma się przed oczyma i zdaje się, że się od niego nuda rozszerza i rozrastał... Ach! gdybym była wiedziała!...
— A mnie to myślisz wesoło!? Gdybym nie był żonaty, mógłbym sobie powędrować gdzieby mi się podobało; próbować szczęścia!... Sto razy ochota mnie do tego brała!... Ale teraz już po wszystkiem, przygwożdżony jestem do tych skał i tylko spać mi pozostaje... Ach! gdybym był wiedział, gdybym był wiedział!... Tyś mnie dobiła, czuję to dobrze!
— Ja cię dobiłam, ja!!? Czy ja cię zmuszałam żebyś się ze mną żenił!? Czyś ty nie powinien był widzieć żeśmy nie dla siebie stworzeni?... To twoja wina, że życie nasze jest zwichnięte!
— Oj tak! zwichnięte, a ty robisz wszystko co możesz, żeby je z każdym dniem nieznośniejszem uczynić.
W tej chwili Paulinka, mimo iż sobie obiecywała nie wtrącać się do nich, nie mogła wytrzymać i cała drżąca wykrzyknęła:
— Bądźcie cicho!... Nie mówcie podobnych rzeczy!... Wy sami naumyślnie psujecie sobie to życie, któreby mogło być tak piękne i dobre! Pocóż podżegacie się wzajem do wypowiadania wyrazów, których potem cofnąć niepodobna, a których sami za chwilę żałować będziecie... Nie! niech się ta kłótnia skończy! ja chcę tego koniecznie!
Ludwika, wybuchając łzami upadła na krzesło, Lazar tymczasem wielkiemi krokami przebiegał pokój.
— Łzy tu się na nic nie zdadzą, moja droga — zaczęła znowu młoda dziewczyna. — Naprawdę wcale nie jesteś wyrozumiałą i wiele winy jest po twojej stronie... A i ty, mój braciszku kochany, zastanów się, czyż to się godzi tak krzyczeć na nią?... Toć przecież niegodnie, myślałam, że przynajmniej masz dobre serce... Tak, tak, oboje jesteście dorosłemi dziećmi i nie wiecie sami co wynaleźć na siebie wzajem!... Oboje jesteście winni!... Ale ja nie chcą tego, nie pozwolę na to! — rozumiecie!... Nie chcę widzieć ludzi smutnych wkoło siebie!... No! pocałujcie mi się zaraz!...
Starała się uśmiechnąć, a dreszcz zazdrości opuścił ją zupełnie. Pozostała tylko gorąca żądza połączenia ich w uścisk serdeczny i zakończenia w ten sposób smutnej tej kłótni.
— Mam go pocałować! O nie! nie! — wykrzyknęła Ludwika. — Całować go zato wszystko, co mi nagadał!... Nie!...
— Nigdy! — krzyczał Lazar.
Paulinka wybuchnęła istotnie szczerym śmiechem.
— Nie dąsajcie się próżno!... Wiecie dobrze, jak jestem uparta!... Obiad mi się spali, goście czekają!... No Lazarze, czy cię mam wziąć za rękę i prowadzić!... Uklęknij że tu przed nią, tak... obejmij ją wpół, przyciśnij do serca... No serdeczniej! goręcej!
I popchnęła ich do uścisku i z miną tryumfu, zadowolona patrzyła jak się ściskali i całowali. Oczu jej żadna przykra myśl nie ćmiła. Radość czysta unosiła ją po nad ich oboje, a jednak on ściskał żonę z istotnym wyrzutem sumienia, a ona na pół ubrana w kaftaniku białym w objęciach jego płakała jeszcze bardziej.
Paulinka szybko wysunęła się na schody i zatrzasnęła za sobą drzwi tego pokoju, w którym panujący zapach heliotropu nie dziwił jej teraz, lecz wydawał jej się niejako wspólnikiem, który dopełni rozpoczętego przez nią dzieła zgody.
Na dole w kuchni, Paulinka zaczęła śpiewać, jeszcze raz odwracając potrawkę w rondlu. Podpaliła drzewo na kominie, założyła maszynkę do obracania rożna i doglądała pieczeni okiem doświadczonej kucharki. To zajecie służącej bawiło ją, zawiązała sobie biały fartuszek i była zachwycona, że może usługiwać im wszystkim, zejść do tych najzwyklejszych posług i powiedzieć sobie, że w dniu tym jej winni będą radość i zdrowie. Teraz, gdy już się śmieli i kłócić przestali, marzeniem jej było podać im ucztę iście świąteczną, rzeczy wyborne, którychby, weseląc się przy stole, zjedli dużo.
Myśl o wuju i o małym Pawełku zaniepokoiła ją i wybiegła na taras. Zdziwiła się bardzo, zobaczywszy Lazara siedzącego przy dziecku.
— Jakto!? — zawołała — już tu jesteś?
Odpowiedział lekkim skinieniem głowy już znowu obojętny, znudzony, z ramionami wygiętemi i rękami bezczynnemu Zaniepokojona pytała dalej:
— Przecież chyba nie zaczęliście się kłócić na nowo jakiem wyszła?
— Nie, nie, — odpowiedział nakoniec — ona zaraz zejdzie, tylko suknię włoży... Przebaczyliśmy sobie, ale czy to warto o tem gadać! Myślisz, że to będzie trwałe? Jutro przyjdzie jakaś nowa historja — i tak codzień, co godzina! Czyż to się można zmienić? Czyż to można przeszkodzić temu, co być musi?
Paulinka spoważniała, spuściła zasmucone oczy. Tak, on miał rację, widziała oczyma serca w przyszłości całe szeregi dni podobnych, ciągłe między nimi nieporozumienia i kłótnie, które ona uśmierzać i uspokajać musi. I znowu sama zaniepokoiła się niepewnością czy jest sama z gruntu wyleczoną, czy porywy zazdrości nie powrócą znowu. W tych biedach codziennych co za kołowrotek! Wszystko jedno i wszystko to samo! Ale już znowu podnosiła oczy weselej. Wszakże już tyle razy się przezwyciężała! A zresztą, zobaczymy komu się prędzej znudzi, czy im się kłócić, czy jej ich godzić! Myśl ta rozradowała ją, powtórzyła ją ze śmiechem Lazarowi. Cóżby jej pozostało do roboty, gdyby wszyscy w domu byli nadto szczęśliwi? Znudziłaby się, trzeba jej zostawić jakie drobne bobo do leczenia.
— Gdzież się podzieli ksiądz i doktór? — zapytała zdziwiona, że ich nie widzi.
— Musieli iść do sadu — odpowiedział Chanteau. — Proboszcz chciał koniecznie pokazać doktorowi wasza grusze.
Paulinka chciała się rozejrzeć i poszukać i wzrokiem, gdy wtem oczy jej zatrzymały się na małym Pawełku.
— O! jużeśto się obudził, malcze jeden? — zawołała. — Patrz-no Lazarze, jak się to maleństwo gdzieś w drogę wybiera!
W istocie Pawełek w pośrodku czerwonej kołdry starał na czworakach i czołgać się zaczął, chcąc się wydostać na piasek, ale zanim mu się to udało, potknął się o jakąś fałdę kołdry i przewrócił się na grzbiet, wyciągając do góry wszystkie cztery łapki. Dziwną grę kolorów tworzyło ciałko jego różowe z kołdrą koloru rozwiniętej piwonji.
— No, ty nieprzyzwoity! — zawołała Paulinka podnosząc go. — Patrzcie państwo, zobaczycie jak ślicznie Paweł chodzi od wczoraj.
Uklękła przy nim i próbowała postawić go na nóżkach. Biedne maleństwo rosło jakoś z trudem i było na swój wiek za drobne, obawiano się nawet, czy nie będzie miał nóżek zbyt słabych. Toteż był to zachwyt dla całej rodziny, gdy pierwsze zaczął stawiać kroki, rączkami chwytając próżnię i padając za najmniejszą grudką piasku, jaką pod nóżkami napotykał.
— Uważaj-że dobrze, panie Pawle — powtarzała Paulinka — że to nie są żadne żarty!... Pokaż, że jesteś mężczvzną!... No tak, dobrze! trzymaj się ostro! teraz idź, daj buzi taty, a potem pójdziesz dać buzi dziadzi!
Chanteau z twarzą z bólu wykrzywioną, odwrócił się jednak, chcąc się przyjrzeć malcowi. Mimo obojętności swojej. Lazar też do zabawki tej się przychylał.
— No chodź! — rzekł do dziecka.
— Wyciągnijże do niego ręce — tłumaczyła młoda dziewczyna. — On przecież tak ryzykować nie może, musi z góry wiedzieć, gdzie upadnie. Dalej, skarbie mój maleńki, odwagi.
Trzy kroki dzieliło Paulinkę od Lazara, a co to była za radość, jaki entuzjazm, gdy Pawełek zdecydował się przebyć tę przestrzeń, z pochylaniami i cofaniami się gimnastyka z balansierem na linie.
Pawełek wpadł w objęcia ojca, który pocałował go w rzadkie jasne włoski. Chłopiec śmiał się tym śmiechem szczerym i nieświadomym dzieci maleńkich i otwierał buzię świeżą i różową jak róża. Matka chrzestna chciała go już uczyć mówić, ale język był jeszcze więcej zapóźniony, niż nóżki. Wydawał krzyki gardłowe, w których tylko rodzice odnaleźć mogli wyrazy: tata, mama.
— Ale pan Paweł obiecał jeszcze coś więcej — ma podobno iść do dziadzi! — mówiła Paulinka. — To dopiero będzie podróż daleka!
Conajmniej o ośm kroków oddalony był fotel starego Chanteau od krzesła Lazara. Nigdy jeszcze Pawełek tak daleko w świat sam się nie puszczał. Toteż była to prawdziwa awantura. Paulinka usiadła na środku drogi na wszelki wypadek. Długo trzeba było namawiać chłopczynę, zanim się odważył. Nareszcie poszedł chwiejnemi swemi kroczkami. Już, już miał upaść na podstawione ramię Paulinki, ale utrzymał równowagę i upadł dopiero na kolana dziadka. Oklaski wybuchnęły.
— Widzieliście, jak się trzymali?... Oho! odważny chłopaki... Będzie z niego pewno tęgi zuch!
I kazano mu dziesięć razy raz po raz rozpoczynać tę samą podróż, ale się już nie bał. Szedł na pierwsze wezwanie do dziadka, do ojca i znowu do dziadka, śmiejąc się głośno. Bawiło go to bardzo, choć chwiał się ciągle, jakby się ziemia pod nim trzęsła.
— Jeszcze raz do tatunia! — wołała Paulinka.
Lazara zaczęła już nudzić ta zabawa. Dzieci nawet własne męczyły go prędko. Widząc go tak wesołym, już silnym teraz i zdrowym, Lazar wracał do swych niepokojów. Myśl, że ten mały chłopczyna przeżyje go, zamknie mu oczy, dreszczem go przejmowała. Od chwili gdy postanowił wegetować w Bonneville, jedną myślą był ciągle przejęty, myślą, że umrze w tym samym pokoju, w którym matka jego umarła i co dzień, gdy wchodził na schody, nie mógł się opędzić myśli, że tędy przejdzie trumna z jego zwłokami. Przy zagięciu dosyć wązkiego korytarza, pytał się znowu siebie, jak sobie poradzą grabarze, żeby z trumną tak wielką jak będzie jego trumna obrócić w tym zaułku. W miarę jak dzień każdy zabierał cząstkę jego życia, myśl o śmierci przyśpieszała rozkład jego istoty moralnej, niszcząc w nim całą siłę i męskość. Sam o sobie mówił, że już jest wyczerpany, że już na nic się nie zdał i pytał się siebie i drugich, naco żyje i naco ma walczyć z nudą tą i próżnią.
— Jeszcze raz do dziadunia! — wołała Paulinka na Pawełka.
Chanteau nie mógł nawet wyciągnąć rąk aby podtrzymać i przyjąć w objęcia małego Pawełka. Jakkolwiek otwierał kolana, te drobniutkie paluszki chwytające się jego ubrania, wyrywały mu z piersi jęki straszne. Chłopczyk przyzwyczajony już był do ciągłych jęków starca, żyjąc ciągłe tuż obok niego, wyobrażając sobie w swej maleńkiej, myśleć jeszcze nie umiejącej, główce, że wszyscy dziadkowie jęczą tak zawsze. Jednakże tego dnia na słońcu, gdy upadł na niego, podnosił ku niemu twarzyczkę, przestawał śmiać się i wpatrywał się w niego, swemi błędnemi oczkami. Dwie ręce bezkształtne wydawały się jakby dwa zlepki ciała i wapienia; twarz poorana w zmarszczki czerwone, wykrzywione z bólu, była jakby konwulsyjnie przechylona na prawe ramię, a całe ciało z naroślami swemi wyglądało jakby stara statua świętego z kamienia, zębem czasu mocno nadwyrężona. Zdawało się, jakby Pawełek dziwił się, widząc go w tak pięknem słońcu tak starym i tak niedołężnym.
— Jeszcze raz! jeszcze raz — wołała Paulinka.
Ona pełna wesołości i zdrowia, popychała go ciągle do dziadka, uparcie chwytającego się życia mimo boleści i do ojca, już na pół nieżywego z obawy jutra.
— Ten malec może będzie należał do mniej głupiej generacji — zawołała nierozważnie. — Nie będzie oskarżał chemji, że mu życie popsuła i będzie wierzył, że można żyć nawet przy tej pewności, że kiedyś umrzeć przyjdzie!
Lazar zaśmiał się, kryjąc zakłopotanie.
— Co tam gadać, — szepnął. — Będzie miał podagrę jak dziadek i nerwy rozstrojone jeszcze bardziej niż moje... — Patrz tylko jaki on wątły! To dowód prawa wyradzania się! prawa upadku rodu!
— Cicho byś był i niedorzeczności nie mówił! — wykrzyknęła Paulinka. — Ja go wychowam i zobaczysz, jaki będzie z niego człowiek!
Zamilkli na chwilę, podczas gdy ona po macierzyńsku tuliła zmęczonego chłopczynę.
— Dlaczego nie idziesz za mąż, kiedy tak lubisz dzieci? — zapytał Lazar.
Nie umiała odpowiedzieć narazie.
— Jakto nie mam dzieci? Mam Pawełka, coś mi go darował... Iść za mąż! — ja?... Nigdy!
Kołysała Pawełka i śmiejąc się głośno, opowiadała mu żartobliwe, że ją jego ojciec nawrócił na wiarę wielkiego świętego Schopenhauera, że zostanie panną i będzie pracowała ku wybawieniu powszechnemu przez zatracenie i zniszczenie, a była ona w istocie usposobieniem poświęceń, miłości innych i dobroci rozdawanej w darze ludzkości złej i niewdzięcznej.
Słońce zapadało w olbrzymie morze, z nieba spływał jakby jakiś spokój nieziemski. Nieskończoność powietrza i nieskończoność wody zlewały się w tę łagodność i słodycz, jaka cechuje zawsze naturę w całej pełni przy zachodzie dnia pięknego. Jeden tylko mały żagielek biały, bardzo daleko w świetle zachodzących promieni słonecznych, był jakby drobną iskierką, która zgasła gdy wielka gwiazda zapadła się rod wielką i prostą linją horyzontu. Już tylko ponad nieruchomemi falami zapadał zmrok powolny. A ona ciągle kołysała dziecię, ze śmiechem tym swoim, życia i odwagi pełnym, stojąc wśród tarasu ubłękitniona, pomiędzy kuzynem swoim znużonym i przygnębionym i wujem z cierpienia jęczącym. Oddała z siebie wszystko z tym uśmiechem, w którem szczęście błyszczało.
— Czy to dziś nie będzie obiadu? — zapytała Ludwika, wchodząc zalotnie ubrana w suknię popielatą jedwabną.
— Obiad już gotów — odpowiedziała Paulinka. — Co oni tam robią tak długo w ogrodzie?
W tej chwili wszedł ksiądz Horteur z twarzą zmienioną przerażeniem. Gdy go zaczęto wypytywać, milczał z początku uparcie, w końcu brutalnie, nie szukając sposobów jakiegoś zmniejszenia wrażenia, jakie miał wywołać, rzekł:
— Biedna Weronika, znaleźliśmy ją wiszącą na jednej z waszych grusz.
Wszyscy jednogłośnie wydali okrzyk przerażenia i podziwienia. Wszyscy zbledli pod tym powiewem śmierci.
— Ale co jej się stało? — zapytała Paulinka. — Nie miała żadnego powodu, nawet obiad rozpoczęła gotować. Mój Boże, przecież nie to ją zmartwiło, żem jej powiedziała, że zapłaciła za kaczkę o pół franka za drogo.
Doktór Cazenove przyszedł także. Od kwadransa próbował bezskutecznie przywołać ją do życia w wozowni, dokąd ją z Marcinem zanieśli. Cóż można było zrobić i jak wiedzieć, co się dzieje w tych głowach starych warjatek. Nigdy się nie pocieszyła po śmierci swojej pani.
— Nie musiało to trwać długo — rzekł. — Poprostu powiesiła się na sznurku od fartucha kuchennego.
Lazar i Ludwika, drżąc z przerażenia, milczeli. Wtedy Chanteau słuchający dotąd w milczeniu, rozgniewał się nagle na myśl, że znowu obiad na zwłokę jest narażony. I ta resztka człowieka bez nóg i rąk, którą trzeba było karmić, kłaść i podnosić jak dziecko, to biedactwo, którego życie było już tylko jednym jękiem boleści — wykrzyknął w uniesieniu wściekłego oburzenia:
— Trzebaż dopiero być bydlęciem, żeby sobie życie odebrać.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.