Rozkosz (D’Annunzio, tłum. Ruffer, 1906)/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Rozkosz
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Ruffer
Tytuł orygin. Il Piacere
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Tak jednym skokiem cisnął się znowu Andrzej Sperelli w Rozkosz.
Przez piętnaście dni zajmowały go Julia Arici i Klara Green. Potem, w towarzystwie Mussellara, pojechał do Paryża i do Londynu. Wrócił do Rzymu około połowy grudnia; zastał życie zimowe już bardzo rozwinięte i wszedł natychmiast w wielkie koło światowe.
Lecz nigdy nie znajdował się w bardziej niespokojnem, bardziej niepewnem, bardziej zamąconem usposobieniu ducha; nigdy wewnątrz siebie nie doświadczał był bardziej dolegliwego niezadowolenia, bardziej przykrego stanu „źle mi“; i nigdy nie doświadczał był okrutniejszych napadów gniewu i uczuć obrzydzenia wobec siebie samego. Czasami w znużonych godzinach samotności, czuł, jak zgłębi jego wnętrzności podnosi się gorycz, jakby jakieś nagłe obrzydzenie; i karmił się nią, zdrętwiały, nie mający sił do przepędzenia jej, z rodzajem mrocznej rezygnacyi, jak człowiek chory, który stracił wszelką nadzieję uleczenia i jest gotów żyć ze swojej własnej choroby, skupić się w swojem cierpieniu, zagłębić się w swojej śmiertelnej nędzy. Zdawało się mu, że dawny trąd na nowo rozszerzył się po jego duszy, że serce wypróżniło się mu na nowo i nigdy nie napełni, jak przedziurawiony gumowy wąż, którego nie można już naprawić. Uczucie tej pustki, pewność tej nienaprawności rozbudzała w nim czasami rodzaj zrozpaczonego gniewu, a potem szalonej pogardy dla siebie samego, dla swojej woli, swoich ostatnich nadziei, swoich ostatnich snów. Ścigany przez niezbłagane życie, przez nieprzejednaną żądzę życia, doszedł do strasznej ostatecznej chwili ocalenia lub zatraty, do chwili stanowczej, w której wielkie serca objawiają wszystką swoją siłę, a serca małe całą swoją marność. On dał się pokonać; nie miał odwagi do ocalenia się czynem woli; chociaż był w mocy boleści, bał się boleści bardziej męskiej; chociaż mu dolegało obrzydzenie, bał się wyrzec tego, co mu sprawiało ono obrzydzenie; chociaż miał w sobie żywy i bezlitosny instynkt oderwania się od rzeczy, które zdawały się bardziej go pociągać, bał się oddalić od owychże rzeczy. Dał się pokonać; zrzekł się zupełnie i na zawsze swej woli, swej energii, swej godności wewnętrznej; poświęcił na zawsze wszystko, co mu jeszcze zostało z wiary i idealności; rzucił się w życie, jakby w wielką bezcelową przygodę, w poszukiwaniu rozkoszy, sposobności, szczęśliwej chwili, powierzając się przeznaczeniu, kolejom przypadku, niespodziewanym zbiegom okoliczności. Lecz, podczas gdy mniemał, że tym rodzajem cynicznego fatalizmu położy tamę cierpieniu i zdobędzie, jeżeli nie pokój, to przynajmniej przytępienie, wrażliwość na ból stawała się coraz bardziej ostrą, zdolności cierpienia pomnażały się, potrzeby i niesmaki wzrastały bez końca.
Teraz doświadczał głębokiej prawdy słów, które powiedział pewnego dnia do Maryi Ferres, w chwili sentymentalnych zwierzeń i sentymentalnej melancholii: — Inni są nieszczęśliwsi; lecz nie wiem, czy istniał kiedy na świecie człowiek mniej szczęśliwy odemnie. — Teraz doświadczał prawdy tych słów, wypowiedzianych w chwili bardzo słodkiej, kiedy mu duszę rozjaśniało złudzenie powtórnej młodości, przeczucie nowego życia.
A przecie, onego dnia, mówiąc do owej istoty, był szczery, jak nigdy; wyraził swoją myśl otwarcie i rzetelnie, jak nigdy. Czemuż od jednego tchnienia wszystko rozwiało się, wszystko uleciało? Czemu nie umiał żywić owego płomienia w swem sercu. Czemu nie umiał strzedz owej pamięci i dochować owej wiary? Zatem jego prawem była zmienność; jego duch był niestały jak płyn; wszystko w nim przemieniało się i przekształcało bez ustanku; brakło mu zupełnie siły moralnej; jego moralna istota składała się z przeciwieństw; uciekły odeń jedność, prostot.., bezpośredniość; poprzez tłok nie dochodził go już głos obowiązku; głos woli ujarzmiły głosy instynktów; sumienie co chwila ściemniało się, jak gwiazda bez własnego światła. Taki był zawsze; taki zawsze zostanie. Czemuż zatem walczyć ze sobą samym? Cui bono?
Lecz właśnie ta walka była koniecznością jego życia; właśnie ten niepokój był istotnym warunkiem jego bytu; właśnie to cierpienie było przekleństwem, z pod którego nie zdoła się nigdy uchylić.
Wszelkie usiłowanie analizy siebie samego kończyło się większą niepewnością, większą ciemnością. Jego analiza stawała się okrutną burzycielską zabawką, gdyż brakło mu siły syntetycznej. I z jednej godziny zastanowienia nad samym sobą wychodził zamącony, zwątpiały, zrozpaczony, zgubiony.
Kiedy rano 30 grudnia, we via dei Condotti, niespodziewanie spotkał się z Heleną Muti, doznał niewyrażalnego wzruszenia, jakby wobec jakiegoś dopełniającego się cudownego fatum, jak gdyby zjawienie się tej kobiety w tej ogromnie smutnej chwili jego życia nastąpiło mocą jakiegoś przeznaczenia i ona została mu zesłana w mrocznem rozbiciu na ostatnią pomoc lub ostatnią zagładę. Pierwszym odruchem jego duszy była chęć zjednoczenia się znowu z nią, wzięcia ją napowrót, zdobycia jej od nowa, posiadanie jej znów całej, jak ongi, wznowienia dawnej namiętności, ze wszystkiemi upojeniam i wszystkimi blaskami. Pierwszy odruch był radością i nadzieją. Potem, bezzwłocznie, rozbudziła się nieufność, zwątpienie i zazdrość; bezzwłocznie napełniła go pewność, że żaden już cud nie zdołałby nigdy wskrzesić choćby najmniejszej cząstki ze zmarłego szczęścia, odtworzyć jednego promyka wygasłego upojenia, jednego cienia zniknionej ułudy.
Ona przybyła, ona przybyła! Weszła znowu do tego miejsca, gdzie każda rzecz zachowywała dla niej wspomnienie i rzekła: — Nie jestem już twoją, nie będę mogła być twoją nigdy. — Krzyknęła do niego: — Czy zniósłbyś podział mojego ciała z innymi? — Odważyła się krzyknąć te słowa do niego, w tem miejscu, w obliczu tych rzeczy!
Ból srogi, olbrzymi, zadany tysiącem ukłuć, odróżnionych od siebie i jedno od drugiego ostrzejszych, zjął go na jakiś czas i doprowadzał do rozpaczy. Namiętność ogarnęła go tysiącem płomieni, podniecając w nim nieugaszalny ogień cielesny ku owej kobiecie, już więcej nie jego, rozbudzając w jego pamięci wszystkie najmniejsze szczegóły odległych radości, obrazy wszystkich pieszczot, wszystkich jej ruchów w czasie rozkoszy, wszystkich szalonych obimań, które nie nasycały ni zaspokajały nigdy ich odradzającego się wciąż pożądania. I zawsze, w każdem jego wyobrażeniu, tkwiła ta dziwna trudność zjednoczenia Heleny z ongi z Heleną z dziś. Podczas gdy go wspomnienia posiadania rozpłomieniały i dręczyły, wymykała się mu pewność posiadania: Helena z dziś wydawała się mu jakąś kobietą nową, której nigdy nie używał, nigdy nie obejmował. Żądza tak nim owładnęła, że myślał, iż od niej zemrze. Nieczystość przejęła go jak trucizna.
Nieczystość, którą wonczas uskrzydlony płomień duszy osłaniał świętą zasłoną i otaczał prawie boską tajemnicą, widniała obecnie bez osłony, bez tajemniczości płomienia, jako wyuzdanie nawskróś cielesne, jako płaska pożądliwość, i czuł, że ten jego ogień nie był Miłością, i nie miał już nic wspólnego z Miłością. To nie była Miłość. Ona mu krzyknęła: — Czy zniósłbyś podział mego ciała z innymi? — Tak, dobrze, zniósłby!
Byłby ją wziął bez odrazy, tak jak przybywała, splamioną objęciami innego; byłby składał swoje pieszczoty na pieszczotach drugiego; byłby wyciskał swoje pocałunki na pocałunkach innego.
Zatem już nic, nic nie zostało w nim nietkniętego. Także wspomnienie wielkiej namiętności znieprawiało się w nim nikczemnie, brudziło się, nędzniało. Ostatni promień nadziei wygasł. Nareszcie opadł na dno, żeby się już nigdy nie podnieść.
Lecz naszła go straszna, szalona chęć ściągnięcia na ziemię bożyszcza, które jednakże stało przed nim zawsze wysokie i zagadkowe. Z cynicznem okrucieństwem zaczął zdzierać zeń szaty, zaciemniać je, rozkładać. Burzycielska analiza, którą już był zastosował do siebie samego, posłużyła mu przeciw Helenie. Na wszystkie pytania wątpliwości, których swojego czasu unikał, teraz znalazł odpowiedź. Zbadał teraz początek, znalazł usprawiedliwienie i potwierdzenie wszystkich podejrzeń, które ongi zjawiały się i znikały, nie zostawiając śladu. Zdawało się mu, że znachodzi ulgę w tem nieszczęsnem dziele obniżania, lecz tylko powiększał swe cierpienie; drażnił swą chorobę, rozprzestrzeniał plamy.
Jaki był prawdziwy powód wyjazdu Heleny w marcu 1885? Wiele plotek obiegało w owym czasie i w czasie jej małżeństwa z Humprey Heathfield’em. Prawda była jedna jedyna. Znał ją od Juliusza Musellara; dowiedział się o niej przypadkowo, pośród bezmyślnych gadanin, pewnego wieczora przy wyjściu z teatru; i nie wątpił o niej. Donna Helena Muti wyjechała dla spraw finansowych, dla wykonania „operacyi“, która miała ją wydobyć z ogromnie ciężkich kłopotów pieniężnych spowodowanych jej zbytkowną rozrzutnością. Małżeństwo z lordem Heathfield ocaliło ją od ruiny. Ten Heathfield, markiz de Mount Edgcumbe i hrabia de Bradford, posiadał znaczne majątki i był spokrewniony z najwyższą arystokracyą brytyjską. Donna Helena umiała zakrzątnąć się około swych spraw z wielką oględnością; umiała wyjść z niebezpieczeństwa z wyjątkowym sprytem. Rzecz pewna, że trzy lata jej wdowieństwa nie zdawały się być czystem przygotowawczem intermezzo do drugiego małżeństwa. Ni czystem ani nawet przezornem. Lecz Donna Helena była, bez wątpienia, wielką damą...
— Ach, mój drogi, to wielka dama! — powtórzył Juliusz Musellaro. — I ty o tem wiesz dobrze.
Andrzej milczał.
— Lecz nie radzę ci znowu przybliżać się — dodał przyjaciel, rzucając precz papierosa, który mu wygasł w czasie rozmowy. — Zapalać na nowo miłość to tak, jak zapalać na nowo papierosa. Tytoń zatruwa się; miłość także. Czy pójdziemy do Moceto na filiżankę herbaty? Powiedziała mi, że można do niej przyjść po teatrze: że nigdy nie jest za późno.
Byli pod pałacykiem Borghese.
— Idź ty — rzekł Andrzej. — Ja wracam do domu spać. Dzisiejsze polowanie zmęczyło mnie trochę. Pozdrów odemnie Donnę Julię. Comprends et prends.
Musellaro poszedł na górę. Andrzej szedł dalej w dół przez Fontanella Borghese przez Condotti ku Trinita. Noc była styczniowa, zimna i pogodna, jedna z tych cudownych, zimowych nocy, które robią ze Rzymu miasto srebrne, zamknięte w sferze dyamentowej. Pełny księżyc zlewał z pośrodka nieba potrójną jasność: światła, mrozu i milczenia.
On szedł, po księżycu, jak somnambulik, mając świadomość tylko swojego bolu. Ostatni cios był zadany; bożyszcze zachwiało się; nic więcej nie zostało na wielkiej ruinie; kończyło się tak wszystko, na zawsze. — Zaczem istotnie nigdy go nie kochała. Bez wahania zerwała miłość, żeby zaradzić nieporządkom pieniężnym. Bez wahania postanowiła zawrzeć korzystne małżeństwo. A teraz, przed nim, przybierała postawę męczennicy, owijała się w szatę nietykalnej małżonki! Gorzki śmiech dobył się z jego głębi; i potem ruszył się w nim głuchy gniew przeciwko tej kobiecie i zaślepił go. Przypomnienia namiętności nic nie znaczyły. Wszystkie rzeczy owego czasu wydały się mu jako jedno wielkie i okrutne oszukaństwo, jako jedno kłamstwo; i ten człowiek, który w życiu zrobił sobie odzienie z oszukaństwa i kłamstwa, ten człowiek, który tyle razy oszukiwał i kłamał, czuł się na myśl o zdradzie kogoś drugiego wobec siebie, obrażony, zbezczeszczony, napełniony obrzydzeniem, jakby z powodu nieprzebaczalnej winy, jakby z powodu potworności, dla której nie masz względu, ni nawet wytłómaczenia. Nie umiał sobie w istocie wytłómaczyć, jak Helena mogła dopuścić się takiej zbrodni. A jednak, choć tego nie umiał, nie przyznawał jej żadnego usprawiedliwienia, nie przyjmował żadnej wątpliwości, że jakaś inna tajemna przyczyna zmusiła ją do nagłej ucieczki. Był zdolen widzieć jeno czyn brutalny, płaskość, pospolitość: nadewszystko pospolitość nagą, jawną, wstrętną, której nie łagodziła żadna okoliczność. Ostatecznie chodziło o to: namiętność, która zdawała się szczerą, którą przysięgi mieniły najwyższą, nieugaszalną, została przerwaną sprawą pieniężną, materyalnym pożytkiem, interesem.
„Niewdzięczny! Niewdzięczny! Co ty wiesz o tem, co zaszło, o tem, co ja wycierpiałam? Co wiesz?“ Słowa Heleny wróciły mu na pamięć dokładnie; wszystkie słowa rozmowy prowadzonej przed kominkiem, wróciły mu na pamięć: słowa czułości, ofiarowane braterstwo, wszystkie owe sentymentalne zwroty. I przypomniał sobie także owe łzy, co jej przesłoniły oczy, zmiany na twarzy, drżenie, zdławiony głos pożegnania, kiedy jej na kolanach położył bukiet róż. — Czemuż więc zgodziła się przyjść do jego mieszkania? Czemuż zachciała odegrać tę rolę, wywołać tę scenę, zaafiszować ten nowy dramat czy nową komedyę? Czemu?
Doszedł do szczytu schodów na pustym placu. Piękność nocy udzieliła mu, niespodziewanie, nieokreślonej, bolesnej tęsknoty ku nieznanemu Dobru; przeszedł mu przez umysł obraz Donny Maryi; serce zabiło mu mocniej, jakby tknięte pragnieniem; błysnęła mu myśl ujęcia rąk Donny Maryi w swoje, oparcia na jej sercu swojego czoła i odczuwania jej pociechy bezgłośnej, litosnej. Ta potrzeba litości, ucieczki, współczucia była jakby ostatnim odruchem duszy, która nie chciała umierać. Skłonił głowę i wszedł do mieszkania, nie odwracając się już dla oglądania nocy.
Terenzio czekał go w przedpokoju, i poszedł za nim aż do sypialni, gdzie się paliło. Zapytał:
— Czy pan hrabia pójdzie zaraz do łóżka?
— Nie, Terenzio. Przynieś mi herbatę — odrzekł pan, siadając przed kominkiem i wyciągając dłonie ku płomieniowi.
Zdjęło go lekkie, nerwowe drżenie. Wymówił był te słowa z osobliwą słodyczą; zawołał służącego po imieniu; powiedział mu „ty“.
— Czy panu hrabiemu zimno? — zapytał Terenzio, z czułą troskliwością, zachęcony życzliwością pana.
I schylił się ku ognisku, żeby podniecić ogień, dorzucając drew. Był to stary sługa domu Sperellich; służył ojcu Andrzeja przez wiele lat, a jego cześć dla młodego dochodziła do bałwochwalstwa. Żadne stworzenie ludzkie nie wydawało mu się piękniejsze, szlachetniejsze, świętsze. On należał, w istocie, do owej idealnej rasy, która dostarcza sług powieściom awanturniczym lub sentymentalnym. Lecz, różnie od sług powieściowych, mówił rzadko, nie dawał rad, nie zajmował się niczem innem, jak tylko posłuszeństwem.
— Tak, dobrze — rzekł Andrzej, starając się pokonać konwulsyjne drżenie i zbliżając się ku ognisku.
Obecność starego w tej złej godzinie wzruszała go w szczególniejszy sposób. Było to wzruszenie podobne po części do słabości, która zdejmuje ludzi przed samobójstwem w obecności jakiegoś dobrego człowieka. Nigdy tak, jak w tej godzinie, nie budził w nim stary myśli o ojcu, pamięci o drogim zmarłym, żalu po wielkim straconym przyjacielu. Nigdy, jak tej godziny, nie doświadczał takiej potrzeby zaufanego umocnienia głosu i ręki ojcowskiej. Coby powiedział ojciec, gdyby zobaczył syna, bezsilnego, pośród tej strasznej nędzy? Jakby go dźwignął? Jaką mocą?
Myśl jego szła ku zmarłemu z niezmiernym żalem. Lecz nie było w nim nawet cienia podejrzeń, że oddalona przyczyna jego nędzy mogła tkwić w pierwszych naukach ojca.
Terenzio przyniósł herbatę. Następnie zaczął gotować łóżko, powolnie, z troskliwością prawie kobiecą, naśladując Jenny, nie zapominając o niczem, zdając się chcieć zapewnić panu, aż do rana, wypoczynek doskonały, sen niezamącony. Andrzej patrzył nań, zwracając uwagę na każdy jego ruch, ze wzrastającem wzruszeniem, na dnie którego leżało jakieś nieokreślone uczucie wstydu. Bolała go troskliwość tego starca o to łóżko, na którem przeminęły tak mnogie nieczyste miłostki; zdawało się mu prawie, że te zgrzybiałe ręce nieświadomie wzruszają wszystkie one nieczystości.
— Idź spać, Terenzio — rzekł. — Nie potrzebuję niczego więcej.
Został sam, przed ogniskiem, sam ze swoją duszą, sam ze swoim smutkiem. Wstał, pchnięty wewnętrzną udręką i zaczął chodzić prędko po pokoju. Prześladowało go widzenie głowy Heleny na odkrytej poduszce łóżka. Każdym razem, kiedy doszedłszy do okna, odwracał się, zdało się mu, że ją widzi i doznawał wstrząśnienia. Jego nerwy były tak wyczerpane, że ulegały każdemu wybrykowi wyobraźni. Halucynacya stawała się coraz to mocniejsza. Zatrzymał się i ukrył twarz w dłoniach, żeby powściągnąć rozdrażnienie. Potem nakrył poduszkę kołdrą i usiadł ponownie.
Powstał mu w umyśle inny obraz: Helena w objęciach męża; jeszcze raz z nieubłaganą wyrazistością.
Teraz znał lepiej tego męża. Właśnie owego wieczora, w teatrze, w loży, został mu przedstawiony przez Helenę i obserwował go uważnie, drobiazgowo, ze ścisłem badaniem, jak, żeby zrobić jakieś odkrycie co do niego, jak, żeby wydrzeć mu jakąś tajemnicę. Słyszał jeszcze jego głos, głos o szczególnem zabarwieniu, nieco skrzeczący, który początkowi każdego zwrotu nadawał ton zapytania; i widział te jasne, jasne oczy, pod wielkiem wypukłem czołem, te oczy, które czasami przybierały martwe refleksy szkła lub ożywiały się nieokreślonym blaskiem, podobnym trochę do wzroku maniaka. I widział także te ręce, białe, miękkie, pokryte ogromnie jasnym puchem, które miały coś bezwstydnego w każdym swoim ruchu, w ujmowaniu lornetki, w rozkładaniu chusteczki, w układaniu się na brzegu loży, w kartkowaniu operowego libretta, w każdym swoim ruchu: ręce napiętnowane występkiem, ręce sadyckie, gdyż takie musiały być ręce niektórych osobistości Sade’go.
Widział, jak te ręce dotykały nagiej Heleny, bezcześciły to prześliczne ciało, próbowały jakiegoś osobliwego wyuzdania... Okropność!
Męczarnia była nie do zniesienia. Wstał znowu; poszedł ku oknu, otworzył je; doznał dreszczów od chłodnego powietrza, wstrząsnął się. Trinita de’Monti błyszczała wśród błękitu, czysta w liniach, jakby wycięta w marmurze zaledwie, zaledwie zaróżowionym. Poniżej, Rzym miał blask kryształowy, jakby miasto wydrążone w lodowcu.
Ten zimny i wyraźny spokój przywiódł jego umysł znowu do rzeczywistości, zwrócił mu prawdziwą świadomość jego stanu. Zamknął okno i usiadł znowu. Zagadka Heleny pociągała go jeszcze; pytania nachodziły go tłumnie i prześladowały go. Lecz starczyło mu sił do uporządkowania ich, do współuporządkowania, do badania ich jednego po drugiem, ze szczególną jasnością. Im bardziej się posuwał w analizie, tem większą zyskiwał jasność; i ta jego okrutna psychologia sprawiała mu przyjemność, jak zemsta. — W końcu zdało się mu, że obnażył jedną duszę, że przeniknął jedną tajemnicę. Zdawało się mu na końcu, że posiada Helenę daleko głębiej, niż za czasów upojenia.
Kimże tedy ona była?
Była umysłem bez równowagi w zmysłowem ciele. Na podobieństwo wszystkich istot, chciwych rozkoszy, miała za podwalinę swej moralności bezmierny egoizm. Jej główną zdolnością, jej, żeby tak rzec, intelektualnym asem była wyobraźnia: wyobraźnia romantyczna, wykarmiona różnorodną lekturą, zawisła wprost od zmysłowości, ustawicznie podniecana przez histeryę. Posiadając pewną inteligencyę, wychowana w zbytku książęcego rzymskiego domu, w tym zbytku papieskim, stworzonym przez sztukę i dzieje, umiała sobie nadać nieokreślony pozór estetyczny, nabrała wytwornego smaku; a nadto zrozumiawszy charakter swej piękności, usiłowała przesubtelnymi zmyśleniami i roztropną mimiką podnosić jej duchowość, wpromieniając chytrze światło ideału.
Zaczem wnosiła w ludzką komedyę pierwiastki najniebezpieczniejsze; i była sposobnością do ruiny i zamętu o wiele gorszą, niż, gdyby sobie zrobiła z bezwstydu publiczny zawód.
Od ognia wyobraźni każdy jej kaprys nabierał patetycznego wyrazu. Była kobietą pełną błyskawicznych namiętności, niespodziewanych pożarów. Pokrywała eterycznymi płomieniami erotyczne potrzeby swego ciała i umiała niski apetyt przemieniać we wielkie uczucie...
Tak, w ten sposób, z tem okrucieństwem, sądził Andrzej kobietę niegdyś uwielbianą. Kroczył naprzód w swojem bezlitośnem badaniu, nie wstrzymując się przed żadnem żywszem wspomnieniem. Na dnie każdego czynu, każdego przejawu miłości Heleny znachodził sztuczność w przeprowadzaniu jakiegoś fantastycznego tematu, w wygłaszaniu dramatycznej roli, w układaniu wyjątkowej sceny. Nie zostawił nietkniętym żadnego z najbardziej pamiętnych epizodów; ni pierwszego spotkania na obiedzie w domu Ateletów, ni licytacyi kardynała lmmenvaet, ni balu ambasady francuskiej, ni niespodziewanego oddania się w czerwonym pokoju palazzo Barberini, ni rozstania we via Nomentana, o zachodzie słońca, w marcu. Owo czarowne wino, które go przedtem było upajało, obecnie zdawało mu się nieuczciwą mieszaniną.
A jednak, w kilku miejscach zawikłał się, zmięszał, jak gdyby, przenikając duszę tej kobiety, przenikał swoją własną i odnachodził swój własny fałsz w jej fałszu; tak dalekie było pokrewieństwo tych dwu natur. 1 zwolna, zwolna, pogarda zmieniała się w nim w ironiczną wyrozumiałość, gdyż rozumiał. Rozumiał to wszystko, co odnachodził w sobie samym.
Zaczem z zimną jasnością określił swoje zrozumienie.
Wszystkie szczegóły rozmowy, która odbyła się w dzień św. Sylwestra, przed przeszło tygodniem, wróciły mu na pamięć; i z upodobaniem odtwarzał ową scenę z rodzajem cynicznem uśmiechu wewnętrznego, już bez pogardy, bez wzburzenia, uśmiechając się z Heleny, uśmiechając się z siebie samego.
— Czemu ona przyszła? Przyszła, gdyż ta niespodziewana schadzka, z dawnym kochankiem, w znanem miejscu po dwu latach, wydała się jej osobliwą, skusiła jej chciwy rzadkich wzruszeń umysł, skusiła jej wyobraźnię i jej ciekawość. Chciała teraz zobaczyć do jakich nowych sytuacyi i do jakich nowych kombinacyi i zdarzeń doprowadzi ją ta szczególniejsza gra. Pociągała ją może nowość miłości platonicznej z człowiekiem tymsamym, który raz już był przedmiotem zmysłowej namiętności. Jak zawsze, oddała się z pewnym zapałem wyobrażeniu takiego uczucia; i możliwe było także, iż wierzyła w swą szczerość i z tej wyobrażonej szczerości wydobyła akcenty głębokiej czułości i boleściwe postawy i łzy. Zaszło w niej zjawisko dobrze mu znane. Doszła do tego, iż zaczynała wierzyć w prawdę i szczerość kłamanego i przelotnego ruchu duszy; miała, rzekłbym prawie, halucynacyę uczuciową, jak inni fizyczną. Zatraciła świadomość swego kłamstwa; i nie wiedziała już, czy się znajduje w prawdzie czy w fałszu, w złudzie czy w rzeczywistości.
Otóż to było właśnie toż samo zjawisko moralne, które w nim powtarzało się ustawicznie. Zatem miał prawo oskarżać ją. Lecz odkrycie to, rzecz naturalna, zabrało mu wszelką nadzieję innej rozkoszy poza cielesną. Teraz nieufność uniemożliwiała mu wszelką słodycz oddania się, wszelkie upojenie umysłu. Oszukiwać kobietę pewną i wierną, ogrzewać się przy wielkim płomieniu podniecanym przez zwodniczy blask, panować nad jakąś duszą sztuczkami, posiadać ją całą i doprowadzać do drżenia, jak instrument, habere non haberi, może być ogromną rozkoszą. Lecz oszukiwać, wiedząc, że się jest oszukiwanym jest to trud głupi i bezpłodny, gra nudna i bezużyteczna.
Zaczem powinien był doprowadzić do tego, żeby Helena zrzekła się myśli braterstwa i wróciła w jego ramiona, jak ongi. Winien był wziąć od nowa w posiadanie materyalne tę przepiękną kobietę, wydobyć z jej piękności największą możliwą rozkosz, i następnie uwolnić się od niej przesytem. Lecz w tem przedsięwzięciu trzeba było zażyć roztropności i cierpliwości. Już w pierwszej rozmowie gwałtowny zapał źle się przysłużył. Było to oczywiste, że budowała swój zamiar nietykalności na swoim pysznym zwrocie: „Czy zniósłbyś podział mojego ciała z innymi?“ Wielką platoniczną maszynę poruszał ów święty lęk zetknięcia się. Mogłoby być nawet tak, że ten lęk, gdzieś na dnie, na dnie, był szczery. Prawie wszystkie kochliwe kobiety, postanawiając zawrzeć małżeństwo, afektują potem w pierwszych jego czasach srogą czystość i postanawiają spełniać powołanie żon czystych, z prawymi zamiarami. Zatem możliwe, że także Helena uległa powszechnemu skrupułowi. Nic tedy gorszego, jak atakować ją od czoła i jawnie nastawać na jej nową cnotę. Przeciwnie, należało jej wtórować w duchowych zapędach, przyjąć ją jako „najdroższą siostrę, najsłodszą przyjaciółkę“, upoić ją ideałem, platonizując chytrze; i powoli, powoli pociągnąć ją z siostrzanej niewinności w rozkoszną przyjaźń, a z rozkosznej przyjaźni w zupełne oddanie się cielesne. Prawdopodobnie przejścia te byłyby bardzo gwałtowne. Wszystko zależało od okoliczności...
Tak rozumował Andrzej Sperelli przed kominkiem, który oświecał był ongi kochankę Helenę nagą, owinioną w tkaninę ze Zodjakiem, śmiejącą się pośród rozsypanych róż. Zdjęło go niezmierne znużenie, znużenie, które nie domagało się snu, znużenie tak puste i rozpaczliwe, że prawie zdawało się potrzebą śmierci; podczas gdy ogień wygasał na ognisku, a napój stygnął we filiżance.
W następnych dniach daremnie oczekiwał przyobiecanego biletu. „Napiszę panu bilet, żeby pana uwiadomić, kiedy go będę mogła zobaczyć“. Zaczem zamierzała naznaczyć mu nową schadzkę. Lecz gdzie? Czy jeszcze w palazzo Zuccari? Czyżby popełniła drugą nieroztropność? Niepewność sprawiała mu niewymowne męczarnie. Przepędzał wszystek swój czas na szukaniu jakiegokolwiek sposobu zobaczenia się z nią. Kilkakroć chodził do Hotelu Quirinale, w nadziei, że będzie przyjęty, lecz nigdy jej nie zastał. Raz wieczorem zobaczył ją w teatrze z mężem, jak mawiała z Mumpsem. Mówiąc o rzeczach lekkich, o muzyce, o śpiewakach, o damach, wkładał w swoje spojrzenia błagalny smutek. Ona okazywała się bardzo zajętą swojem mieszkaniem: — wracała do palazzo Barberini, do swego dawnego, lecz rozszerzonego mieszkania; i przebywała z tapicerami, rozkazując, układając.
— Czy zabawi pani długo w Rzymie? — zapytał Andrzej.
— Tak — odrzekła. Rzym będzie naszą zimową rezydencyą.
Po chwili dodała:
— Pan mógłby istotnie dać nam kilka rad, tyczących się urządzenia. Niech pan przyjdzie do pałacu, któregoś z tych poranków. Jestem tam zawsze między dziesiątą a dwunastą.
Skorzystał z pewnej chwili, w której lord Heathfield rozmawiał z Juliuszem Musellaro, co wszedł właśnie do loży; i zapytał patrząc jej w oczy:
— Jutro?
Ona odrzekła z prostotą, jakby nie zwracała uwagi na akcent tego pytania:
— Tem lepiej.
Następnego ranka poszedł około jedenastej, pieszo, przez via Sistina, przez piazza Barberini i przez wzniesienie na górę. Była to droga dobrze mu znana. Zdawało się mu, że odnajduje wrażenia z ongi; miał chwilowe złudzenie, serce mu zabiło. Fontanna Bernini’ego błyszczała do słońca w szczególniejszy sposób, jak gdyby delfiny, koncha i Tryton były z materyi bardziej przeźroczystej, nie z kamienia, a jeszcze nie kryształu, a to wskutek przerwanej metamorfozy. Ruchliwość nowego Rzymu napełniała hałasem cały plac i najbliższe ulice. Pośród wozów i bydląt pociągowych przemykali się mali chłopcy wiejscy, ofiarując fijołki.
Kiedy przeszedł przez żelazną bramę i wszedł do ogrodu, czując, że go zdejmuje dreszcz, myślał: — Czyż zatem kocham ją jeszcze? Czyż jeszcze o niej marzę? — Zdało się mu, że to drżenie było owem z ongi. Popatrzył na wielki, promieniejący pałac i umysł jego uleciał do owych czasów, w których ten dom o pewnych zimnych i mglistych zmierzchach przybierał dlań pozory czaru. Były to najpierwsze dni szczęścia: wychodził ciepły od pocałunków, pełen niedawnej rozkoszy; dzwony Trinita de’Monti, Sant’Isidoro, Kapucynów dzwoniły na Anioł Pański, wśród zmierzchu, pomięszane, tak jakby były bardzo dalekie; na rogu ulicy czerwieniały ognie wokoło kotłów z asfaltem; gromada kóz stała podłuż białawego muru, pod uśpionym domem; zachrypłe krzyki rozprzedawców wódki traciły się we mgle...
Czuł, że z jego głębin podnoszą się owe zapomniane uczucia; przez chwilę czuł, że przez duszę przechodzi mu fala dawnej miłości; przez chwilę usiłował wyobrażać sobie, że Helena była Heleną z ongi, i że te smutne zajścia są nieprawdą i że szczęście trwa dalej. Wszystek ułudny ferment opadł, zaledwie przekroczył próg i obaczył wychodzącego naprzeciw markiza di Mount Edgcumbe, uśmiechającego się swoim subtelnym i nieco dwoistym uśmiechem.
Teraz zaczęła się męczarnia.
Helena zjawiła się, podała mu wobec męża serdecznie rękę i rzekła:
— Brawo panie Andrzeju! Do pomocy! do pomocy!...
Była bardzo żywą w słowach, w gestach. Wyglądała ogromnie młodo. Była ubrana w bluzkę z ciemno-niebieskiego płótna, obrzeżoną czarnym astrachanem na wypustkach, na stojącym kołnierzu, na rękawach; a czarny sznurek z wełny tworzył na astrachanie wytworny haft. Jedną rękę trzymała wdzięcznym ruchem w kieszeni, a drugą pokazywała roboty tapicerskie, meble, obrazy. Prosiła o poradę.
— Gdzieby pan umieścił te dwie skrzynie? Widzi pan: Mumps znalazł je w Lucce. Obrazy są pańskiego Boticellego. Gdzieby pan powiesił te gobeliny?
Andrzej poznał cztery gobeliny: „Dzieje Narcyza“, które były na licytacyi kardynała Immenvaet. Spojrzał na Helenę, lecz nie spotkał jej oczu. Wziął go głuchy gniew przeciw niej, przeciw mężowi, przeciw tym przedmiotom. Byłby chciał pójść sobie precz; lecz wypadało mu oddać swój dobry smak do usług małżeństwa Heathfield. Wypadało mu także znosić archeologiczną erudycyę Mumps’a, który był zapalonym zbieraczem i chciał mu pokazać wszystkie swoje zbiory. Poznał w jednej ze szklanych szaf hełm Pollajuola, a w innej filiżankę z kryształu górskiego, byłą własność Niccola Niccoli’ego. Obecność tej filiżanki w tem miejscu dziwnie go zmieszała, rozświetliła w jego umyśle błyskawicznie szalone podejrzenia. Zatem popadła w ręce lorda Heathfield? Po bajecznem starciu, które nie miało końca, nikt więcej nie troszczył się o białego kruka, nikt nie wrócił następnego dnia na licytacyę, jednodniowe podniecenie omdlało, zgasło, przeszło, jak przechodzi wszystko w życiu światowem; i kryształ został na pastwę innych. Rzecz była całkiem naturalną; lecz w tej chwili wydała się Andrzejowi osobliwą.
Umyślnie zatrzymał się przed szybą i przypatrywał się pilnie kosztownemu kubkowi, na którym dzieje Anchizesa i Wenery jaśniały, jak wyrzezane w czystym dyjamencie.
— Niccolo, Niccoli — rzekła Helena, wymawiając to nazwisko z nieokreślnym akcentem, w którym, zdawało się Andrzejowi, słychać było trochę melancholii.
Mąż przeszedł do sąsiedniego pokoju, żeby otworzyć jedną ze szaf.
— Niech sobie pani przypomni! Niech sobie pani przypomni! — szepnął Andrzej, zwracając się ku niej.
— Przypominam sobie.
— Zatem kiedy panią zobaczę?
— Kto wie!
— Przyrzekła mi pani.
Wrócił Mount Edgcumbe. Przeszli do drugiego pokoju, obchodzili dalej. Wszędzie czekali tapicerzy, by rozkładać materye, zawieszać firanki, przestawiać meble. Andrzej musiał za każdym razem, kiedy go przyjaciółka pytała o radę, silić się na odpowiedź, na pokonanie złej woli, opanowanie niecierpliwości. W pewnej chwili, kiedy mąż mówił z jednym z tych ludzi, rzekł do niej, cichym głosem, okazując jawnie swe niezadowolenie:
— Czemu mi pani zadała tę torturę? Spodziewałem się znaleźć panią samą.
W jednych drzwiach zawadził kapelusik Heleny o źle zawieszone portyery i zgniótł się cały z jednego boku. Śmiejąc się zawołała Mumps’a, żeby jej rozwiązał węzeł welonu. I Andrzej zobaczył, jak te ohydne ręce rozwiązały węzeł nad pożądanym karkiem, jak dotykały małych, czarnych kędziorków, tych żywych kędziorków, które ongi pod pocałunkiem wydawały tajemniczą woń, nieporównalną z żadną ze znanych woni, lecz słodszą od wszystkich i bardziej upojną.
Bezzwłocznie pożegnał się, twierdząc, że go czekają ze śniadaniem.
— Zamieszkamy tu ostatecznie pierwszego lutego, we wtorek — rzekła doń Helena. — Sądzę, że wtenczas będzie pan naszym stałym gościem.
Andrzej skłonił się.
Byłby dał niewiadomo co, żeby nie dotykać ręki lorda Heathfield. Odszedł, pełen gniewu, zazdrości, obrzydzenia.
Tego samego wieczora o późnej godzinie, zaszedłszy przypadkiem do Klubu, którego od dawna nie odwiedzał, zobaczył przy jednym ze stolików do gry Don Manuela Ferres y Capdevila, ministra Gwatemali. Pozdrowił go uprzejmie i zapytał o wiadomości o Donnie Maryi, o Delfinie.
— Czy są jeszcze w Sijenie? Kiedy przyjadą?
Minister pomny, że ostatniej nocy w Schifanoji wygrał kilka tysięcy lirów od młodego hrabiego, odpowiedział na jego uprzejmość wielką dwornością. Poznał Andrzeja Sperellego jako gracza doskonałego, godnego podziwu, we wielkim stylu.
— Są tu obie od kilku dni. Przybyły w poniedziałek. Marya jest bardzo przygnębiona, że nie zastała markizy d’Ate!eta. Sądzę, że pańska wizyta będzie jej bardzo miła. Mieszkamy przy via Nazionale. Oto dokładny adres.
Podał mu swój bilet. Następnie zaczął grać dalej. Andrzej usłyszał, że go woła książę di Beffi, który znajdował się w gromadce innych panów.
— Czemuś nie przyszedł dziś rano do Cento Celle? — zapytał go książę.
— Umówiłem się gdzieindziej — odrzekł Andrzej, nie mając nic na myśli, byle podać jakieś usprawiedliwienie.
Książe zaczął się śmiać z innymi przyjaciółmi, chórem.
— W palazzo Barberini?
— Możliwe.
— Możliwe? Widział cię wchodzącego Ludwik...
— A ty gdzie byłeś? — zapytał Andrzej Barbarisi’ego.
— U mojej ciotki Saviano.
— Ah!
— Nie wiem, czyś ty miał lepsze polowanie — mówił dalej książę di Beffi — lecz my mieliśmy galop czterdziestodwuminutowy i dwa lisy. We czwartek, koło Tre Fontane. — Czy rozumiesz? Nie koło Quattro... — zauważył ze swą zwykłą komiczną powagą Gino Bomminaco.
Przyjaciele zaśmiali się z dowcipu; a śmiech udzielił się także Sperellemu. Nie dotknęła go ta złośliwostka. Owszem, właśnie teraz, kiedy brakło podstawy, było mu miło, iż przyjaciele sądzą, że nawiązał znowu stosunek z Heleną. Zaczął rozmawiać z nadeszłym Juliuszem Musellaro. Z kilku słów, które doleciały jego uszu, wywnioskował, że w kółku mówiło się o lordzie Heathfield.
— Poznałem go w Londynie, lat temu sześć albo siedem — mówił książę di Beffi. — Zdaje mi się, że był Lord of the Bedchamber księcia Walii...
Potem głos jego przycichł. Książę opowiadał bajeczne rzeczy. Do uszu Andrzeja doszedł pośród urywków erotycznych zwrotów dwa czy trzy razy tytuł sławnego w dziejach skandalów londyńskich dziennika: Pall Mail Gazette. Byłby chciał słuchać: naszła go straszna ciekawość. Obaczył znowu w swej wyobraźni ręce lorda Heathfield, te ręce blade, tak pełne wyrazu tak znaczące, tak wymowne, niezapominalne. Lecz Musellaro mówił dalej. W końcu rzekł doń:
— Wyjdźmy. Opowiem ci...
Na dole na schodach spotkali hrabiego Albonico, który szedł na górę. Nosił żałobę z powodu śmierci Donny Hipolity. Andrzej przystanął i zapytał go o kilka wiadomości, tyczących się bolesnego zdarzenia. Dowiedział się o śmierci tej w listopadzie, w Paryżu, od Guida Montelatici, kuzyna Donny Hipolity.
— Czy to był tyfus?
Wdowiec bezbarwny, jasny blondyn, skorzystał ze sposobności i zaczął rozwodzić się nad swojem nieszczęściem. Obnosił swój ból jak ongi obnosił był piękność żony. Jąkanie napełniało jego zasmucone słowa nieszczęśliwością; i co chwila zdawało się, że jego białawe oczy napęcznieją, jak dwie bańki ze serwatki.
Juliusz Musellaro widząc, że elegia wdowca trochę nazbyt się przedłuża, naglił Andrzeja, mówiąc:
— Uważaj, każemy na siebie zbyt długo czekać.
Andrzej pożegnał się, odkładając na następne spotkanie dalszy ciąg pośmiertnego wspomnienia. I wyszedł z przyjacielem.
Słowa Albonica wznowiły w nim to szczególniejsze uczucie, zmięszane z dręczącego pożądania, a także z rodzaju zadowolenia, która w Paryżu napełniała go przez kilka dni po wiadomości o tej śmierci. W owych dniach obraz Donny Hipolity, prawie omglony zapomnieniem, ukazał się mu poprzez przesłonę choroby i rekonwalescencyi, przez tyle różnych wypadków, poprzez miłość Donny Maryi Ferres, bardzo daleki, lecz owiany nieokreśloną idealnością. Otrzymał od niej przyrzeczenie; a chociaż jej nie posiadł, doznał z powodu niej jednego z największych upojeń człowieczych: upojenia zwycięstwa nad rywalem, zwycięstwa głośnego, w oczach pożądanej kobiety. W owych dniach rozbudziło się w nim pragnienie, którego nie można było zaspokoić, i pod władztwem wyobraźni niemożność zaspokojenia onegoż, napełniła go niewymownym niepokojem, kilka godzin prawdziwej męczarni. Potem, pośród pożądania i żalu zrodziło się inne uczucie, prawie zadowolenia, prawie, rzecby można, lirycznego podniesienia. Miło mu było, że jego miłosna przygoda skończyła się tak, na zawsze. Owa nieposiadana kobieta, którą zdobywając, omal że nie został zabity, owa kobieta, prawie nieznana, wznosiła się w jego oczach, jedyna, nietknięta, na szczyty ducha, w boską idealność śmierci. Tibi, Hippolyta, semper!
— Zatem — opowiadał Juliusz Musellaro — ona przyszła dziś, około drugiej.
Opowiadał przyjęcie Julii Moceto, z pewnym entuzyazmem, z wielą szczegółami tyczącym się rzadkiej i tajemnej piękności bezpłodnej Pandory.
— Masz słuszność. To prawdziwy puhar z kości słoniowej, tarcza promienna, speculum voluptatis...
W Andrzeju odnowa, dały się uczuć pewne lekkie bolesne ukłucia, których doświadczył kilka dni temu, w noc księżycową po teatrze, kiedy jego przyjaciel sam wchodził ku pałacykowi Borghese. Teraz zmieniły się w niecałkiem określony gniew, na którego dnie poruszały się może bezładne wspomnienia, zazdrość, zawiść i owa ostateczna egoistyczna i tyrańska nietolerancya, która tkwiła w jego naturze i nieraz doprowadzała go do tego, że prawie pożądał zniszczenia kobiety wybranej i używanej, żeby inni nie używali. Nikt nie powinien był pić z kielicha, z którego on raz pił. Wspomnienie jego przejścia powinno było wystarczyć do wypełnienia całego życia. Kochanki winne były zostawać wiernemi na wieki jego niewierności. To było jego dumne marzenie. A następnie przykre mu było wyjawianie, rozpowszechnianie tajemnicy piękności. Z pewnością, gdyby był posiadał Dyskobala Mirona lub Doryfora Polykleta albo Wenus knidyjską, pierwszą jego troską byłoby zamknąć to arcydzieło w miejscu niedostępnem i używać go samemu, ażeby używanie drugich nie zmniejszyło jego własnego. Zatem czemuż on sam współubiegał się w wyjawianiu tej tajemnicy? Czemuż sam podniecił ciekawość przyjaciela? Czemuż sam życzył mu szczęścia? Sama łatwość, z jaką owa kobieta oddała się onemu, napełniała go gniewem i obrzydzeniem, a także trochę go upokarzała.
— Lecz dokądże idziemy? — zapytał Juliusz Musellaro, przystając na piazza Venezia.
Na dnie różnych odruchów duszy i różnych myśli mieściło się w Andrzeju wzburzenie, rozbudzone w nim przez spotkanie z Don Manuelem Ferres, myśl o Donnie Maryi, jakiś chwiejny obraz. I właśnie, pośrodku tych chwilowych sprzeczności, rodzaj roztęsknienia pociągnął go ku jej domowi.
— Ja wracam do domu — odrzekł. — Przejdźmy przez via Nazionale. Odprowadź mnie.
Odtąd już nie słuchał więcej słów przyjaciela. Myśl o Donnie Maryi owładnęła nim zupełnie. Doszedłszy przed Teatr wahał się chwilę, nie wiedząc, czy wybrać chodnik po prawej, czy po lewej. Chciał odkryć dom, czytając numery.
— Cóż ci to? — zapytał go Musellaro.
— Nic. Słucham ciebie.
Spojrzał na pewien numer i obliczył, że dom powinien być po lewej, nie bardzo daleko, może w pobliżu willi Aldobrandini. Wielkie pinie onej willi widniały lekko na niebie gwiaździstem; noc była zimna lecz pogodna; Torre delle Milizie wznosiła swój kwadratowy, ciemny ogrom pomiędzy gwiazdy; palmy, które rosną na murach Serwiusza spały nieruchome w świetle latarni.
Brakło kilku numerów do owego, który był podany na bilecie Don Manuela. Andrzej drżał tak, jak gdyby Donna Marya miała mu wyjść naprzeciw. Dom był istotnie w pobliżu. Otarł się o zamkniętą bramę; nie mógł się powstrzymać od spojrzenia w górę. — Na co tam patrzysz? — zapytał go Musellaro.
— Na nic. Daj mi papierosa. Przyspieszmy kroku, bo zimno.
Przeszli w milczeniu przez via Nazionale aż do Quattro Fontane. Zadumanie Andrzeja było widoczne. Przyjaciel rzekł doń:
— Ciebie z pewnością coś trapi.
A Andrzej uczuł, że mu serce tak wzbiera, iż miał już oddać się zwierzeniom. Lecz się powstrzymał. Był jeszcze pod wrażeniem złośliwostek słyszanych w Klubie, opowiadania Juliusza, całej nowej niedyskretnej lekkomyślności, którą sam wywoływał, którą sam uprawiał. Zupełny brak tajemniczości w miłosnej przygodzie, próżne upodobanie kochanków w przyjmowaniu dowcipów i uśmiechów innych, cyniczna obojętność, z którą byli kochankowie zachwalają przymioty kobiety tym, którzy już niebawem mają ją posiąść i zapał z jakim udzielają im rad, jak najlepiej dojść do celu i uprzejmość, z którą użyczają im najdrobniejszych wyjaśnień co do pierwszego spotkania, żeby wiedzieć, czy sposób, którego dama używa teraz przy oddaniu się, jest podobny do dawnego, wszystkie ustępstwa i przyzwolenia i następstwa i wogóle wszystkie małe i wielkie obrzydliwości, które towarzyszą rozkosznym światowym wiarołomstwom, zdawały się mu sprowadzać miłość do mieszaniny niesmacznej i nieczystej, do nieszlachetnej pospolitości, prostytucyi bez tego nazwiska. Wspomnienia Schifanoji przeszły mu przez duszę, jak serdeczne wonie. Postać Donny Maryi jaśniała pośród nich z takiem życiem, że prawie się zdumiał; a jeden ruch widział wyraźniejszy od innych, nad inne jasny: ruch jej, kiedy w lasku Vicomile wyrzekła płomienne słowo. Czy usłyszy znowu to słowo z owych ust? Co ona robiła, co myślała, jak żyła w czasie rozłąki. Wzruszenie wewnętrzne wzrastało w nim z każdym krokiem. Jak zmienne i ulotne widziadła przebijały przez jego umysł urywki widzeń; rąbek krajobrazu, rąbek morza, schody pośród krzów różanych, wnętrze jakiegoś pokoju, wszystkie miejsca, w których się zrodziło jakieś uczucie, gdzie się wylała jakaś słodkość, gdzie ona rozprószyła urok swej osoby. I doznawał drżenia wewnętrznego i głębokiego na myśl, że może jeszcze żyje w jej sercu ta namiętność, że ona może cierpiała i płakała i może także śniła i miała nadzieję. Kto wie!
— I cóż? — rzekł Juliusz Musellaro. — Jakże idą sprawy z lady Heathfield?
Schodzili przez via delle Quatro Fontane, byli naprzeciw palazzo Barberini. Poprzez kracianą bramą, pomiędzy kamienne kolosy, widniał mroczny ogród, ożywiony przytłumionym szmerem wód, a pośród niego panował bielejący budynek, na którym jedyny tylko portyk był jeszcze oświetlony.
— Co mówisz? — zapytał Andrzej.
— Jak idą sprawy z Donną Heleną.
Andrzej spojrzał na pałac. Zdało się mu, że czuje w tej chwili w sercu wielką obojętność, prawdziwą śmierć pożądania, ostateczne zrzeczenie; i odpowiedział pierwszym lepszym zwrotem.
— Idę za twoją radą. Nie zapalam drugi raz papierosa...
— A jednak, widzisz, w tym wypadku możeby trud się wypłacił. Czyś się jej dobrze przypatrzył? Wydaje się mi piękniejszą; zdaje się mi, że ma coś nowego, nieokreślnego, nie wiem, co... Może mówię źle, nowego. Stała się jakby bardziej napięta, zachowując— cały charakter swojej piękności; jest ostatecznie, że tak powiem, więcej Heleną niż Helena z przed dwu lub trzech lat: jest „kwintessencyą“. Będzie to, zdaje się, działanie drugiej wiosny; gdyż myślę, że tuż tuż dochodzi trzydziestki. Nie zdaje ci się.
Andrzej uczuł, że go te słowa ubodły, roznieciły na nowo. Nic bardziej nie wznawia i nie podżega pożądania mężczyzny, jak, kiedy słyszy, iż inni chwalą kobietę, którą zbyt długo posiadał, lub o którą zbyt długo ubiegał się na darmo. Istnieją miłości na skonaniu, które przedłużają się mocą zazdrości innych, podziwu innych; gdyż kochanek zniechęcony lub znużony boi się zrzec swego posiadania lub swego oblężenia na rzecz szczęścia tego, któryby mógł nastąpić po nim.
— Nie zdaje ci się? A potem, z tego Heathfielda zrobić Menelausa musiałoby być szczególną przyjemnością.
— I ja tak myślę — rzekł Andrzej, siląc się przybrać żartobliwy ton przyjaciela. — Zobaczymy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Józef Ruffer.