Przejdź do zawartości

Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pan mógłby istotnie dać nam kilka rad, tyczących się urządzenia. Niech pan przyjdzie do pałacu, któregoś z tych poranków. Jestem tam zawsze między dziesiątą a dwunastą.
Skorzystał z pewnej chwili, w której lord Heathfield rozmawiał z Juliuszem Musellaro, co wszedł właśnie do loży; i zapytał patrząc jej w oczy:
— Jutro?
Ona odrzekła z prostotą, jakby nie zwracała uwagi na akcent tego pytania:
— Tem lepiej.
Następnego ranka poszedł około jedenastej, pieszo, przez via Sistina, przez piazza Barberini i przez wzniesienie na górę. Była to droga dobrze mu znana. Zdawało się mu, że odnajduje wrażenia z ongi; miał chwilowe złudzenie, serce mu zabiło. Fontanna Bernini’ego błyszczała do słońca w szczególniejszy sposób, jak gdyby delfiny, koncha i Tryton były z materyi bardziej przeźroczystej, nie z kamienia, a jeszcze nie kryształu, a to wskutek przerwanej metamorfozy. Ruchliwość nowego Rzymu napełniała hałasem cały plac i najbliższe ulice. Pośród wozów i bydląt pociągowych przemykali się mali chłopcy wiejscy, ofiarując fijołki.
Kiedy przeszedł przez żelazną bramę i wszedł do ogrodu, czując, że go zdejmuje dreszcz, myślał: — Czyż zatem kocham ją jeszcze? Czyż jeszcze o niej marzę? — Zdało się mu, że to drżenie było owem z ongi. Popatrzył na wielki, promieniejący pałac i umysł jego uleciał do owych czasów, w których ten dom o pewnych zimnych i mglistych zmierzchach przybierał dlań pozory czaru. Były to najpierwsze dni szczęścia: wychodził ciepły od pocałunków, pełen niedawnej rozkoszy; dzwony Trinita de’Monti, Sant’Isi-