Przez jasne wrota/Do Japonji

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Przez jasne wrota
Rozdział Do Japonji
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładczy T.A.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DO JAPONJI.
Brak kontaktu z Paryżem. — Pasport. — Formalności. — Uprzejmość amerykańska. — Kasjerka. — Na morzu. — Curuga.

Pomimo, iż z Syberji kilkakrotnie, bez względu na koszta, telegrafowaliśmy sążniste raporty do Komitetu Narodowego w Paryżu, nie tylko nikt stamtąd nie przyjeżdżał, ale nikt nawet nie odpowiadał. Mieliśmy gotową olbrzymią organizację i kilkanaście tysięcy żołnierzy, sytuację znakomitą i mnóstwo do roboty, a na czele tego wszystkiego stało kilku młodych ludzi bez żadnego właściwie autorytetu. Już zdarzały się starcia, które groziły nieprzyjemnemi komplikacjami w robocie, a o tem, w jak straszny sposób wykorzystać i nadużyć wojsk mogli obcy, nawet wspominać nie chcę. Otóż zobaczywszy, że czas mija, a depesze nasze, pomimo, iż rzekomo wysyła je misja francuska, nie budzą żadnego echa w przestrzeni, postanowiliśmy osobiście nawiązać kontakt z Komitetem Narodowym w Paryżu i w tym celu wysłano mnie do Europy. Ponieważ szło o pośpiech, miałem jechać drogą bliższą, na Kanadę, ewentualnie przez San Francisco. Miało to na celu również zorganizowanie jakiejś doraźnej akcji dla Syberji wśród naszych ziomków w Ameryce, w danym zaś razie spotkanie się z wybitnymi naszymi działaczami, którzy w owym czasie w Ameryce właśnie przebywali. W podróż tę wysłano mnie, z czego się oczywiście bardzo cieszyłem.
Mniej przyjemną była zato perspektywa latania po Władywostoku i zbierania wiz przeróżnych komisarzy i konsulów.
Przedewszystkiem musiałem sobie wystawić pasport, do czego organizacja, której byłem członkiem, miała rzekomo prawo. To znaczy — nadaliśmy je sobie, bo któż nam je miał nadać? Napisaliśmy tedy pasport po polsku, po francusku i po angielsku — angielszczyzną bezprzykładnie okropną — poprzykładaliśmy pieczęcie z naszym orłem i było dobrze. Pasport ten podpisał wiceprezes organizacji inż, Zygm. Sadowski z Orenburga, a umocnił swym podpisem jego sekretarz a mój kuzyn, Czesław Kaden, zresztą doskonały aktor kabaretowy w kraju. Takiemi to ważnemi podpisami opatrzony dokument miał mi być salwegardą na lądach i oceanach, no i wystarczył. Z kolei, postarałem się czem prędzej o wizy czeskie, które mi też bez żadnych trudności ani czekań dano, poczem, poparty życzliwem słowem francuskiego jenerała Paris’a, udałem się do konsula Francji. Ten biedak, wielkiej zacności człowiek i wielce roztargniony uczony, prawdopodobnie „sinolog“, był niezmiernie zajęty, ponieważ przydzielono mu opiekę nad poddanymi greckimi, czyli — jak Hellenów u nas się nazywa — nad „gąbczarzami“. Nie miałem czasu w przyczyny rzeczy wnikać, zauważyłem jednak na drzwiach konsula napis głoszący, iż wszystkie nacje mają wstęp wolny, ale „gąbczarze“ muszą czekać na schodach. Siedziało ich też tam kilku z minami ludzi niewinnie wypuszczonych z kryminału.
Z wizą francuską poleciałem do Japończyków. Tam miałem — nie powiem pierwszą trudność — ale pierwszy niepokój. Na tak zwanem „nacjonale“ czyli po galicyjsku „rodowodzie“ (wykładanym w gwarze studenckiej jako „wodoród”), określiłem poddaństwo swe jako polskie. Co do tego, to z bardzo wielu przyczyn postanowiłem nie ustąpić za nic na świecie, a ponieważ Polska wówczas jeszcze nie była uznana, ryzykowałem wizę. Japończycy jednakże nie wchodzili w te subtelności i wizę bez żadnych przeszkód mi dali. Pierwszy raz byłem też wówczas w urzędzie japońskim, zresztą, co do zewnętrznego wyglądu niewiele różniącym się od innych. Uderzyło mnie, iż — jak mi się zdawało — wszyscy urzędnicy byli ogromnie młodzi, nieledwie chłystki. Załatwiano jednak klientów szybko i sprawnie.
Największe trudności miałem w konsulacie amerykańskim. Ci kochani sojusznicy w żaden sposób nie chcieli dać wizy bez spełnienia skomplikowanych formalności. Polegały one przedewszystkiem na wywaleniu kilkuset rubli na telegram do Stanów Zjednoczonych. W tym telegramie należało powołać się na jakichś wpływowych dwóch znajomych, którzy chcieliby przysiąc, że telegrafujący do nich osobnik jest porządnym człowiekiem. Pytam, jakim sposobem ktoś, kto nigdy w Ameryce nie był, może tam posiadać dwóch, chcących za niego ręczyć a wpływowych znajomych? Jakże można podać ich adresy?
Roztrząsałem tę kwestję z jakimś urzędnikiem konsularnym, który był Polakiem z Warszawy, obecnie poddanym amerykańskim, miał wodniste, policyjne oczy i jeszcze mówił po polsku. Nie było żadnego wyjścia z tej sytuacji, musiałem w mgnieniu oka znaleźć dwóch dobrych znajomych. Wobec tego podałem pana Dmowskiego, którego znałem, i pana Paderewskiego, który znał mego ojca i stryja, ale o mnie z pewnością nigdy nawet nie słyszał. Obaj mieli być w tym czasie w Ameryce; jak w parę dni później telegramy doniosły, obaj właśnie wówczas z Ameryki wyjechali, tak, że pomyślne załatwienie mej sprawy było więcej niż problematyczne.
Zapłaciwszy ciężkie pieniądze za ów telegram, dowiedziałem się, że na odpowiedź mam czekać do sześciu tygodni, a oprócz tego otrzymałem kartkę, świstek wydrukowany w języku rosyjskim, ale z amerykańskiem prostactwem malujący mi różne przyjemne perspektywy, wynikające z lekkomyślnego mego kroku. Wśród nieprzyjemnych rzeczy, jakich tam było pełno, napisano też, że nawet, jeśli dostanę pozwolenie na podróż do Ameryki od amerykańskiego ministerstwa spraw zewnętrznych, władze emigracyjne mogą mnie odesłać z powrotem do Japonji lub Władywostoku pod zarzutem, że jestem warjatem. Że zaś człowieka, który wobec takich perspektyw tę podróż przedsiębrał, istotnie nie tylko można było, ale wprost należało brać za warjata, przeto było 99 przeciw 100, iż zostanę odesłany z powrotem.
Nie zrażając się tem wszystkiem poprosiłem, aby mi odpowiedź zadepeszowano do konsulatu amerykańskiego w Jokohamie, w Japonji postanowiwszy na nią czekać, a w danym razie starać się o możliwość dalszego przejazdu.
Była jeszcze jedna władza, niezbyt wprawdzie dla mnie miarodajna, ale nibyto uznawana — władza rosyjska, jakiś tam komisarjat morski. Czesi mówili mi, że się bez pieczęci tego komisarjatu mogę zupełnie obejść, że jednak miałem jechać rosyjskim statkiem, więc dla grzeczności chciałem już tę wizę mieć. Przytem — na pasporcie mym, wizowanym przez pp. Sadowskiego i Kadena miałem tak piękną kolekcję pieczęci, że zapragnąłem mieć komplet.
Przechodząc koło komisarjatu, wstąpiłem.
Pokazałem pasport urzędnikowi.
— Wam wiza komisarza nie potrzebna — rzekł sucho.
— Ja wiem. Ale popatrzcie, tu już tyle wiz, a Władywostok to przecie jeszcze miasto rosyjskie. Ja przez grzeczność zaszedłem — niema, widzicie, wizy rosyjskiej. Jakoś to nie tego...
— Charaszo! — odezwał się urzędnik, zrozumiawszy, w czem rzecz i wdzięcznie spojrzawszy mi w oczy. — Dajcie pasport, zaniosę komisarzowi.
A wróciwszy po chwili oddał mi paszport, mówiąc:
— Wy naprzód napiszcie podanie do „morskiego wiedomstwa“, a potem —
To a owo, tu podanie, tam „zachoditie“ itd.
Osłupiałem.
— Izwinitie, cztoż eto takoje? To ja z grzeczności przychodzę do was, sposobność daję pokazać światu, że wy niby jeszcze władzą jesteście, coś tam pieczętować możecie, a wy mnie do wszystkich djabłów, do jakichś „wiedomstw“ odsyłacie, podania pisać każecie, w „ogonkach“ wystawać? Suma spjatiliś, czto-li?
Urzędnik znowu wziął mój paszport, po chwili przyniósł zaopatrzony wszelkiemi podpisami i pieczęciami i wręczył mi go w milczeniu.
Tak dostałem wizę rosyjską „przez grzeczność“.
Do Japonji w każdym razie mogłem już jechać.
Jeszcze bilet!
Nie była to sprawa trudna, dla pewnej przyczyny jednakże chcę jej poświęcić kilka słów.
Między Władywostokiem a Japonją kursują statki rosyjskiej tak zwanej „Floty ochotniczej“. Chodzą one dwa razy na tydzień. Przystań i gmach „Floty ochotniczej“, nędzny i brudny, znajduje się niedaleko dworca kolejowego, bardzo zresztą do niego podobny. Są tam jakieś magazyny, jak zwykle i wszędzie, biura, kasy i kantory, a po korytarzach wałęsa się przyjemna wschodnia publiczność: Rosjanie, Chińczycy, Japończycy, Koreańczycy, czarni itp. To wszystko mówi różnemi językami i poci się na całą tęczę ostrych fetorów.
Po prawej stronie od wejścia jest ciasny kurytarz, odgrodzony wysoką siatką drucianą od zastawionej burkami sali, dzielącej się na różne kasy, w których sprzedaje się bilety na statki. W lokalu tym siedzi kilkanaście postaci prawosławnych i należących do fauny Czechowa, urzędników zapieczonych już w dwudziestem pokoleniu, a przeto w nic nie wierzących i po kretyniemu złośliwych. Siedzą oni, popijają „czaj“ i kurzą „papiroski“, nie tylko wyssani przez swe szare „bumagi“, ale także odurzeni i otumanieni przez bezustanne obcowanie z tłumem wschodnich ludzi, prawie że nie mówiących po rosyjsku a posiadających zgoła odmienną logikę i sposób myślenia.
W tym lokalu, za drucianą siatką, przy kasie pierwszej klasy, siedziała jakaś dama. Dość otyła, ale jeszcze w pretensjach, wymalowana z pewną brawurą i w pstrej bluzce, miała przed sobą również „stakanczyk czaju“, a zresztą sprzedawała bilety, mówiąc przytem bardzo wiele i nie tak chaotycznie jak mglisto, prawie nieprzytomnie. Z popod sztucznych rumieńców pokazywały się ceglaste wypieki zmęczenia. Kiedy nas zobaczyła — a towarzyszył mi pewien oficer polski — aż usta otworzyła w pierwszej chwili.
— Co to? Co to? — spytała, jakby się przelękła. — Orzełki? Panowie Polacy? Polscy oficerowie? — dodała już po polsku.
— Tak jest.
— Więc jest jeszcze polskie wojsko?
— Rozumie się. A pani Polka?
— Ależ oczywiście, z Warszawy jestem. Więc panowie Polacy! A czy Polska będzie?
— Już jest, proszę pani.
Kilku słowy opisaliśmy jej sytuację.
— Mój Boże! Mój Boże! — powtarzała wzruszona. — Więc Polska jest! O mój Boże! A oni!
Ruch ręki w stronę urzędników.
— Oni mi tak tu zawsze tem dokuczają. Zawsze mi powtarzają, że z Polski nic nie będzie, że oni tam znowu wrócą, że Warszawa musi należeć do Rosji... Tak mi dokuczają...
W dzień wyjazdu zaszedłem do kasy. Przy okienku nie było nikogo. Kasjerka siedziała i coś tam majstrowała, udawała, że pisze, czy liczy.
— Proszę pani!
— A to, pan! — zerwała się gwałtownie. — Pan dziś odjeżdża!
— Tak. Może pani chce wysłać list do Warszawy. Niech mi pani da. Ja zawiozę.
— Ach list, tak, list, napiszę zaraz!
Zaczęła czegoś szukać, przewracała na stole.
— List...
Zadumała się a po chwili popatrzyła na mnie.
— List... nie... Ja nie mam do kogo pisać... Dziękuję panu... nie, nie mam do kogo. Ale proszę pana, ja im mogę powiedzieć, że oni łżą, a Polska jest i będzie, wielka, potężna i że jeśli zechcą Warszawę wziąć, to dostaną baty...
— Może im pani to mówić dziesięć razy na dzień z czystem sumieniem...
— Bo oni mi tem tak dokuczają... Wiecznie wyśmiewają...
— To raczej pani może się z nich wyśmiewać...
— O, ja się odcinam, ale im to wszystko jedno... Można wygadywać na Rosję, jeszcze pomagają, ich to nie boli... Ale wiedzą, co mnie boli...
Szlachetna, nieśmiertelna rozrywka biurowa. Napół szaloną jakąś sierotę dręczą, poniewierając jej to jedyne może, co ona ma: promienne wspomnienie Ojczyzny i jej miłość.

Dnia 23-go listopada, o godzinie trzeciej popołudniu, po sprawdzeniu papierów przez „zatrzęsienie“ różnych ajentów i po zejściu z pokładu mięszanej straży rosyjsko-kanadyjskiej, parowiec pocztowo-pasażerski „Floty ochotniczej“, zwany „Penza“, odbił wreszcie od brzegu, na którym stali odprowadzający mnie koledzy z polskiemi amarantami na mundurach i z błyszczącemi orzełkami na czapkach, okoleni tłumem przysiadających w uprzejmym ukłonie Japończyków i Japonek.
Dął zimny wiatr od morza, ale dzień, choć chłodny, był słoneczny i jasny, niebo błękitne, Władywostok połyskujący szkłem, metalami i białością swych murów. Za statkiem leciały białe mewy, wrzeszcząc żałośnie i rzucając się na odpadki, wyrzucane z kuchni. Fizjognomję mają te ptaki tępą, żarłoczną a okrutną, najzupełniej „nastojaszczeje lico bolszewitskawo sałdata“.
Ponieważ ja osobiście odjeżdżać lubię, więc wyznaję, że bynajmniej nie spoglądałem żałośnie ku niknącym w oddali brzegom rosyjskiej Azji. Może być, iż kiedyś będę tęsknił, bardzo mi to nawet będzie przyjemnie, wolę jednakże tęsknić zdaleka, mimo, iż istotnie — tam było życie! Ale co było, to było — „sempre avanti“!
Wolałem z przodu okrętu patrzyć przed siebie, gdzie otwierał się widok na lśniąco-błękitną nieskończoność morza. Słońce rzucało gorejące plamy na wodę, która zdawała się kipieć srebrem. Czarne dżonki tańczyły na falach.
Wkrótce i „Penza“ zaczęła tańczyć.
Zimny wiatr, przerzucający rozpienione, białe fale przez statek, spędził mnie z przodu okrętu. Ustąpiłem, postanowiwszy wobec tego zająć się własną wygodą.
Pokład był prawie pusty. Wiatr, zimno i kołysanie się spędziło pasażerów z pokładu, po którym uganiało tylko dwóch Amerykanów z odznakami Y. M. C. A. Dalej, trzymając się poręczy i chwiejąc się jak kłos na cienkich, długich nogach, stało drabisko w urzędniczej czapce rosyjskiej.
I ani żywej duszy.
Siadłem na ławce i zapatrzyłem się na morze. Patrzyłem w nie pilnie i badawczo, jak się patrzy w twarz interesującego nieznajomego — albowiem niema na naszym świecie rzeczy bez fizjognomji. Z oddziału maszynowego wydobywały się jakieś metaliczne szczęki i jęki, jeszcze za nami goniły mewy, jeszcze, jak mgiełkę, widać było brzegi Azji. Ale tam daleko, gdzie ja patrzyłem, nie było już nic, prócz wiecznego falowania zielonej wody, pianami białemi skrzącej i prócz nieba. Samotność straszna, niewypowiedzianie smutna, fascynująca swą dziką pustką, przerażająca niezmienną odwiecznością swego rytmu. Daleko na horyzoncie wstają fale, zrywają się jak psy lub wilki do słońca, tępemi pyskami błękit niebieski chciałyby ugryźć, rozłamują się w białe bukiety piany i giną... Jest dzika chciwość w skoku tych fal, jest konający wdzięk w rozpękaniu się fali w pianę. Wsłuchawszy się dobrze w muzykę morza, czasami wyraźnie słyszy się mlask i pluśnięcie takiej dalekiej fali, jedyne pierwsze i ostatnie jej słowo w muzyce wieków. I tylko ta świetlista pustka dokoła...
Nie można, zdaje mi się, mówić o morzu, dopóki nie zniknie z oczu wszystko ludzkie. Przypuszczam, że gdyby się straciło z oczu ostatni dymek okrętowy, najmniejszy okrętowy kształt i gdyby było możliwem zupełnie samemu znaleźć się na tem pustkowiu wodnem oko w oko z oceanem, bez żadnych, ale to absolutnie żadnych świadków, dopiero wówczas możnaby odczuć i zrozumieć całą żywiołową dzikość morza, usłyszeć pełną jego pieśń, cały akord, niczem niezłagodzony. I wyobrażam sobie, że to musiałoby być okropne. Człowiek patrzący na morze z pokładu statku, chociażby nawet w czas burzy, ma mniej więcej to samo wrażenie, co widz, przyglądający się białym niedźwiedziom przez cyrkową kratę.
Jednakże statek tańczył coraz zawzięciej i ja zacząłem się bać, żebym nie dostał morskiej choroby. Nie znoszę bólu głowy, bólu zęba, boleści, ani mdłości. Postanowiłem znieczulić się trochę.
Wiedziałem, że uganiający po pokładzie Amerykanie w moim interesie nic mi nie pomogą. Z pewnością trzymający się kurczowo poręczy statku „paragraf“ rosyjski prędzej mógł dać potrzebną informację.
— Skażitie, pożałujsta — czy na statku jest bufet?
— A to kakże!
— A można tam dostać co do picia?
Spojrzał na mnie. Z rozrzewnieniem, zdumieniem, miłością i lekceważeniem promiennem...
— Słuszajtie! — zaczął uroczyście. — Wy rozmawiacie ze mną, patrzycie mi w twarz, w oczy, widzicie moją głupią minę — i jeszcze pytacie, czy można co dostać do picia?
— Pardon, ja myślałem, że u was to wrodzone.
Oderwał się na chwilę od poręczy, zatoczył i rozłożył ręce w pokornym zachwycie:
— Wsio jest’! Koniak, wódka, wino, piwo japońskie, „błagodat’ wsiakowo roda“ — jest wszystko! Pić i nie ustawać. Hoho! U „nich“ na statkach wszystko jest!
Wszystko ma swój czas. Bywa, że mądrze i dobrze jest nie pić, ale zdarza się też, że jeszcze lepiej i mądrzej owszem jest napić się czego. Jest statek, dokoła niego bardzo dużo wody, której się wciąż jeszcze zdaje, że na niej świat się kończy, fale skaczą w górę, jak wściekłe, morze ryczy tak, że człowiek samego siebie „we wnątrzu“ nie słyszy, statek ryje wodę i z grzmotem odwala wielkie skiby wodne, ciemno-zielone, biało żyłkowane, zupełnie jak olbrzymie bryły krzemienia. Towarzysze podróży, zresztą mało zajmujący, stękają po kabinach, zachowując się zupełnie nieprzyzwoicie, wicher zimny dmie od morza, człowiek w całem znaczeniu tego słowa traci wszelką równowagę, w dołku zupełnie nieprzyjemnie go ściska, — i ma sobie wbijać wciąż w głowę, że pić niezdrowo. A jak w dołku ściska, to zdrowo? — W każdym razie nie upijesz się pan. — Słusznie, lecz jeśli się upiję — to co?
Istotnie — co? Pójdę spać, prawda? No, właśnie o to idzie. Cóż innego jest do roboty? I czy można tak bez niczego usnąć na huśtawce?
Po paru sporych łykach koniaku świat zaraz nabrał rumieńców i stał się sympatyczny. Odnalazłem z nim kontakt i, wyznaję, utrzymywałem go w dalszym ciągu, co wyszło mi na dobre, przysporzyło apetytu i tak zajęło, że zupełnie nie chorowałem.
Obiad doskonały i obfity zjadłem w towarzystwie nielicznem i zgryzionem. Wszyscy — jak mi się zdawało — poddawali się zanadto melancholji. Coraz to ktoś odkładał serwetę, wstawał z tragiczną miną i odchodził od stołu patetycznym krokiem, jakim u nas chodzą po scenie „tragiczki“. Wyglądało to tak, jak gdyby biedak przypomniał sobie naraz czyjąś śmierć i uciekł, aby w kąciku łzy ronić. Miało się wrażenie, że się jest na stypie.
Towarzystwo składało się przeważnie z Japończyków i Moskali. Pierwsi chorowali obłożnie. Rzecz dziwna, Japończycy, tak znakomici marynarze, nie znoszą morza i chorują ciężko. Mam wrażenie, że winien temu ich roślinno-rybi wikt. Rosję reprezentowały przeważnie kobiety, „barynie“ wszystkich możliwych typów rosyjskich, począwszy od anglezowanej histeryczki, a skończywszy na aktorce w szerokich szarawarach, w butach z cholewami i z krótko obciętemi włosami. Z mężczyzn, stękających po kabinach, dwóch tylko „Rosjan“ trzymało się mężnie, ale obaj byli żydzi, jeden „pracujący w cukrze“, typowy bankier, zresztą z Berdyczowa, drugi, mówiący doskonale po japońsku ale i nie gorzej po polsku — z Warszawy.
Z zapadnięciem nocy ryk morza stał się poprostu ogłupiający. W salonie siedzieć nie chciałem. Zauważyłem, że nieustanna zmiana oddalenia między mną i otaczającemi mnie przedmiotami źle na mnie oddziaływa. Siedziałem w dalszym ciągu na pokładzie. Z przerażeniem patrząc na przelatujące koło statku z szaloną szybkością czarne lśniące góry. Siedziałem tak, póki nie zmarzłem na kość i nie zobojętniałem najzupełniej na ryk fal, grzmot, trzask i ruch.
Spałem doskonale, wstałem zdrów. Klimat nie poprawił się. Pasażerowie nie chcieli wstawać. Tylko jeden jedyny berdyczowski bankier trzymał się na nogach i przywitał mnie zupełnie poprawnem „Dzień dobry panu!“ — Ale rozmawiać z nim nie mogłem. Raz dlatego, iż słuchając jego opowiadania o interesach cukrowych można było samemu cukrówki dostać, po drugie, ponieważ morze tak hałasowało, że człowiek znowu głosu własnego „wnątrza“ nie słyszał. Pokład zmienił się częściowo w pobojowisko. Japonki, nie mogąc wytrzymać w dusznych kabinach, powyciągały koce na pokład, pokładły się na nich i tam rozpoczęły urzędowanie. Wyjąwszy śniadanie i obiad, cały dzień przesiedziałem na jakiejś ławce. Nigdy w życiu jeszcze tyle się nie nahuśtałem. Ale dzięki Hennessy’emu dzień minął jakoś szczęśliwie i późno w nocy bez żadnych przypadłości udałem się na spoczynek. Tylko rachunek dość znaczny miałem do uregulowania.
Po burzliwej i niezbyt miłej podróży statek 25. listopada przybił do brzegów Japonji i stanął w Curudze, małej przystani na zachodniem wybrzeżu Nipponu.
Kiedy się obudziłem, statek już stał.
Skołatany trochę ubrałem się czem prędzej i wyszedłem na pokład.
Był wczesny ranek. Spojrzałem ku upragnionym brzegom.
Piękne, oczywiście. Łagodna, cicha, jasna zatoka wśród gór i górzystych wysp i wysepek, pełnych zimowej zieleni. Ta zimowa zieleń japońska odpowiada naszej wczesno jesiennej, a więc na górach leżą tony ciemno- i jasno zielone a gdzieniegdzie żółte i czerwone plamy, rdza jesienna. Ponieważ ranek był wczesny, góry kurzyły, a powietrze pełne było nito mgły rozbitej na pył deszczowy, nito drobniusieńkiego deszczu. Nasz góral określa to wyrażeniem „siąpi“. Ta mgiełeczka nie przesłaniała pejzażu, ale tylko tonowała go w bardzo łagodny i harmnonijny sposób i owa właśnie błękitna mglistość, niepewność konturów, utajona miejscami plastyka górzystego a zielonego wybrzeża, każąca się odgadywać i wnikać w siebie — oto charakterystyczne rysy nadmorskiego pejzażu japońskiego. Ożywia go tu i owdzie widok kapliczki jakiejś z wielkiemi kamiennemi latarniami lub zawsze wdzięczny i powabny kształt żaglowej barki. Całość jest pogodna, łagodna, troszkę może smętna, ale harmonijna i pełna poezji.
Na statek wpadło kilkunastu urzędników policyjnych i skarbowych — ludzie mali, uśmiechnięci, grzeczni, lecz bez uniżoności, niektórzy w ubraniach cywilnych, inni w szablonowych mundurach. Wszyscy urzędnicy zaopatrzeni są w „samopiski “. Jedni mówią po angielsku, drudzy po francusku, inni po rosyjsku. Naumyślnie pytam, czy nie mówi kto po niemiecku. Śmiejąc się, odpowiadają, że nie. Rozumie się, że mówią.
Rozpoczyna się badanie papierów spisywanie rodowodów i protokółów.
Dopiero wtedy zobaczyłem, jak dużo było na statku pasażerów, a jak mało ich się pokazywało. Przeważnie kobiety — nie mówiąc o Japończykach. Rosjanki wracają z Władywostoku do mężów, zamieszkałych w Japonji. Jest tam dziś Rosjan mnóstwo. Inne przyjechały po sprawunki. Handlują przeważnie galanterją i konfekcją. Prócz tego cała trupa rosyjska jedzie do Japonji na „tournée“ artystyczne. Wszystkie „cafés chantants“, wszystkie tyngle na Wschodzie, w Charbinie, Japonji, Szangaju, Pekinie przepełnione są Rosjankami i Rosjanami.
Urzędnicy japońscy pracują dokładnie, trochę powoli, ale nie są przesadnymi formalistami. Przeszkadza im trochę szablon protokółu, prawdopodobnie kopjowany z amerykańskiego. Są tam kwestje, pozbawione dla nich wszelkiego znaczenia. Dla Japończyka n. p. obojętną rzeczą może być, czy Europejczyk umie czytać czy nie, bo w Japonji jest on właściwie zawsze analfabetą. Urzędnikom z oczu widać, jak usilnie starają się wniknąć w myśl cudzoziemca, jak z jednej strony chcą uczynić zadość wszystkim swoim obowiązkom, z drugiej znów boją się tego cudzoziemca, nie wiedząc, z kim właściwie mają do czynienia. Nawet dużo świata znając, ci młodzi ludzie nie mogą się zorjentować we wszystkich narodowościach Europy.
Mają oni swoją specjalną, wschodnią logikę. Ja jej oczywiście nie znam, jednakże moi przyjaciele japońscy na przykładach z życia codziennego wykazywali mi, do jakiego stopnia różni się japoński sposób myślenia od europejskiego, mimo, że wkońcu daje nieraz te same rezultaty. Proszę sobie teraz wyobrazić rozmowę takiego urzędnika japońskiego z owym berdyczowskim bankierem! Już z Rosjanami Japończyk z trudnością trafia do ładu, rozmowa Japończyka z żydem jest szczytem komizmu. Żydowskie odpowiedzi zapomocą pytań Japończyka zupełnie zbijają z tropu.
Rozmowie Japończyka z żydem — prowadzonej po rosyjsku — przysłuchiwałem się i przyglądałem z wielkiem zajęciem. Urzędnik wybuchał czasami serdecznym, dziecinnym śmiechem i, nie tracąc cierpliwości, pytał i pytał. Żyd irytował się, plątał się coraz bardziej i nie mógł dać sobie rady. W oczach Japończyka było pogardliwe lekceważenie, w wyrazie twarzy bankiera z Berdyczowa nietajone poczucie wyższości i jak gdyby litość nad głupotą badającego. Zdaje mi się, że Japończycy sympatycznie do żydów się nie odnoszą — przynajmniej żydzi nie lubią ich. Wiem pozytywnie, że giełdziarzom charbińskim Japończycy wypłatali kilka bardzo nieprzyjemnych sztuczek. Japończycy przeciwstawiają żydom rzecz dla nich zupełnie niespodziewaną, a mianowicie niesłychaną cierpliwość. Żyd Japończyka z równowagi nie wytrąci i tem Japończyk wygrywa.
Wreszcie przyszła kolej na mnie. Rozmyślnie starałem się przeczekać innych pasażerów, wiedząc, że wybadywanie mnie przeciągnie się.
Istotnie. Wizy moje były wprawdzie w zupełnym porządku, ale pasport, mimo podpisu inż. Sadowskiego i Kadena, zupełnie mego urzędnika zdezorjentował. Przybywałem z Rosji, a dokument miałem wystawiony przez władze polskie.
— My tych władz nie znamy — oświadczył mi zaambarasowany urzędnik.
— Rząd japoński zna je. Oto wiza konsulatu japońskiego we Władywostoku, a oto nota w sprawie naszej organizacji, podpisana przez japońskiego jenerała Otani.
— Pan pozwoli, że zrobię kopję?
— Bardzo chętnie. Ale może jeszcze i ten dokument pan skopjuje?
Rzucałem mu papier po papierze.
Zmięszał się.
— To za dużo — szepnął — nie zdążę.
Ale naraz błysnęła mu przecie jakaś myśl.
— Więc pan jest Polak? — zapytał — Porando!
— Tak jest — Porando[1].
— A jaki poddany?
— Polski.
— A gdzie ta Polska?
— Vous dites?
— W Austrji, czy w Rosji?
— Niema już dziś Austrji...
— Oui, vous avez raison, Autriche - Hongrie n’existe plus! — zmartwił się.
— Et la Pologne, voyez-vous, c’est toujours la Pologne.
— Oh, oui je le sais parfaitement, un très beau pays, mais enfin... Pan jest pierwszy poddany polski, który przybył do Japonji.
— No, ktoś przecie musiał być pierwszy.
— Bien oui, monsieur... A w którem mieście pan się urodził?
— W Rzeszowie.
Dobre słowo dla Japończyka. — Aha, a-ha! A czy ten Rze-ża-jak?
— Rzeszów.
— A-ha! A ten Rze-excusez moi — czy to piękne miasto dawno już wyzwoliło się z pod przemocy wroga?
— Cóż ja wiem? Dwadzieścia osiem lat już tam nie byłem.
— Dwadzieścia osiem lat? Zapewne, zapewne, to długo, można nie wiedzieć.
Nareszcie zdecydował się.
— Pańskie papiery są w zupełnym porządku — rzekł z energją — i niema przeszkód żadnych, ponieważ jednakże pan jest pierwszym człowiekiem, który przybył do Japonji z takim pasportem, musimy znieść się naprzód z dyrektorem naszej policji. Niech pan będzie spokojny, pan wysiądzie, ale ja muszę się spytać...
Jednak po generalnej naradzie przecież puścili mnie na ląd.
Ledwie zdążyłem wyjść na pokład, już wziął mnie w swoją opiekę jakiś „impresarjo“.
Był to nikły i — jak mi się zdawało — bardzo młody człowieczek w granatowym mundurze i kaszkiecie, sepleniący odrobinę po angielsku. Wyglądał trochę na prowincjonalnego „puryca“, a zaproponował mi, że mnie wraz z rzeczami dostawi w całości do Tokio. Ponieważ lubię, jak się mną opiekują i myślą o mnie, z wielką przyjemnością na to przystałem.
Przewodził ten młodzieniec całej gromadzie żółtych, krępych i skośnookich wyrostków, z których jedni przebrani byli za „rikszów“, drudzy zaś w granatowych sukiennych ubraniach sportowych i w czerwonych czapeczkach wyglądali jak uczniowie jakiego gimnazjum lub liceum. Dziwiło mnie tylko, że rwali się jak szaleńcy do kufrów i pakunków, latali jak opętani po statku i znosili je z gorączkowym pośpiechem, wykrzykując gardłowo dziwne słowa. Pomyślałem odrazu, że byłoby bardzo przyjemnie, gdyby i u nas tak młodzież w wolnych chwilach od zajęć chciała gościnnie i uprzejmie pomagać podróżnym. Dopiero później dowiedziałem się, że ci chłopcy byli dojrzałymi mężczyznami i to w dodatku zawodowymi tragarzami, zaś „impresarjo“ był ajentem biura podróży i transportu.
Europejczyk, choćby nawet niebardzo wysoki, ma w Japonji podczas pierwszych dni pobytu wrażenie, że jest w kraju Liliputów, albo, że otaczają go same dzieci i młodzież; przyczynia się do tego wrażenia i fakt, że zarost twarzy u Japończyków jest rzadki, albo też zupełnie golony, tak, iż twarze wyglądają chłopięco. To, jak też i minjaturowość pejzażów i domów sprawia, iż przybysz zdaje się ulegać jakiemuś dziwnemu urokowi nito pełnej fantazji i czystej a barwnej powiastki, nito uśmiechniętej, pogodnej a wesołej młodości. Stara Japonja ma wciąż jeszcze niezmiernie wiele młodzieńczości i świeżości.
Powierzywszy z całem zaufaniem rzeczy swemu impresarjowi, stałem i czekałem, aż mnie kto weźmie. Poprzez las masztów dżonk i wypakowanych, matami brunatnemi osłonionych bark żaglowych, ustawionych przy brzegu w kilka szeregów, nie było widać zatoki, nie mogę zatem powiedzieć, żem w głębokiem zamyśleniu patrzył na morze. Stałem właśnie bezmyślnie, przyglądając się kilku małym „kulisom“ — brnącym do połowy łydek w błocie portowem — było po deszczu — i toczącym z trudem wagon towarowy. Ubrani byli w niebieski strój robotniczy z białemi napisami na plecach; głowy obwiązane mieli brudnemi szmatami.
Jakby z pod ziemi wyrósł, zjawił się naraz przede mną „riksza“, maleńki, w ciemno-granatowym kostjumie trykotowym, w charakterystycznej pelerynie z trawy morskiej i w szerokim, płaskim, grzybkowatym, ciemno-granatowym kapeluszu, z pod którego zepsutemi, robaczywemi zębami uśmiechała się do mnie jego pomarszczona, żółta twarz.
Coś mówił. Nie rozumiałem ani słowa, ale słuchałem go z wielką ciekawością, wsłuchując się w dźwięki nieznanego mi języka, wpatrując mu się w twarz, w uśmiechnięte uprzejmie, choć trochę niespokojne oczy. Język brzmiał dziwnie, ale po ludzku, twarz również ludzka była, zorana zmarszczkami trudów, wieku i nędzy, sterana, biedna a zdolna do uśmiechu i mimo wszystko pogodna.
Wreszcie „riksza“ wziął mnie za rękę i poprowadził ku jasnemu, piętrowemu domowi. Tam w wielkiej sieni odebrał mi laskę i postawił w kącie, oczyścił mi buty z portowego błota i, wskazawszy mi czyste, drewniane schody, wiodące na piętro, zamachał na mnie rękami, żebym szedł. Posłusznie poszedłem na górę i znalazłem się w malutkiej restauracji japońskiej, w której jednak było „seyio ryori“ (strawa mórz zachodnich) — europejskie jedzenie.
W niewielkiej salce, czyściutkiej i jasnej, stało kilka dużych stołów, nakrytych bielusieńkiemi obrusami. W jednym kącie za małym, drewnianym bufetem gotowano coś na maleńkiej kuchence. Jasne, drewniane ściany, ozdobione były kolorowemi plakatami w angielskim stylu. Wzrok Europejczyka uderzały charakterystyczne okna japońskie, nie otwierane, jak u nas, lecz rozsuwane tak, że dolną połowę opuszczało się na dół, zaś górną podnosiło się do góry. Białe ramy okien w miły sposób odcinały błękitny pejzaż morski ze lśnieniem wody i jesiennym kolorytem gór, nad któremi jeszcze zrzadka kołysały się mgły. Na borcie dalekiej dżonki dojrzałem czarną, w przeźroczu smukłą sylwetkę „kulisa“. W powietrzu był spokój i jasna, cicha pogoda. Mimo ciepła w pokoju napalono i teraz rozgrzane powietrze uciekało przez okna ledwie dostrzegalnemi, drgającemi falami.
Pasażerowie zmęczeni dwoma dniami przykrej podróży, usiedli przy stołach i odpoczywali.
Tych zmęczonych gości obsługiwały dwie Japoneczki w kolorowych, skromnych „kimonach“, dziewczyny niewątpliwie pospolite, ale bardzo uprzejme. Fryzura wykończona do ostatniego szczegółu, włosy czarne, wysmarowane jakimś tłuszczem, ułożone w lśniące, prawie granatowe fale, ręce i paznogcie czyste, jak u damy z najlepszego towarzystwa. Na najmniejsze kiwnięcie głową, podbiegały, stawały przed gościem, jak gdyby rozkazem jego w pół skoku złapane i cieniutkim, flecikowym głosem wyśpiewywały, nie, wydychały kilka niezrozumiałych słów odpowiedzi.
Spojrzawszy na te dziewczęta, o mało nie wybuchnąłem śmiechem. Nie z nich — one były zupełnie w stylu, miłe, interesujące, nawet ornamentalne. Ale przypomniała mi się „Madame Butterfly“ tak, jak ją grają nasze, nietylko polskie, lecz europejskie śpiewaczki, te otyłe kolosy, biegające drobnemi kroczkami po scenie z dwoma wskazującemi palcami, podniesionemi w górę. Japończykom zdarza się n. p.że grając „Otella“ Szekspirowskiego, ilustrują go muzyką z odpowiedniej opery Verdiego. Chociaż tłumaczy się to tem, że tragedja japońska, jak dawna grecka, melodramatyczna — zdaniem Japończyka — domaga się muzyki, turyści europejscy nazywają to barbarzyństwem. Jakże w takim razie nazwać naszą „Madame Butterfly“!
W tem nowem, czystem i dziwnem otoczeniu moi towarzysze podróży, kapryśni i głośni na statku, umilkli. Tylko berdyczowski bankier coś głośno opowiadał, ale wkońcu i on umilkł. Cicho siedzieli goście, cicho kręciły się po salce Japoneczki, cicho i niedosłyszalnie na małej kuchence za bufetem przysmażały się malutkie, ale niewypowiedzianie smaczne bifsztyczki.
Z za okna dolatywał czyiś donośny, rozkazujący głos, wykrzykujący niezrozumiale słowa. Ach, to dlatego tak cicho. Tu już się w innym języku rozkazuje!
W kraju tak obcym dla Europejczyka, jak Japonja, nie można ani zwiedzać, ani orjentować się według jakiegoś programu, nie można też sobie powiedzieć, co się chce widzieć, bo nie wiadomo, co więcej widzieć warto. Kraj ten rozwija się w bardzo szybkiem tempie, robi olbrzymie postępy, a choć, jak twierdzą, dotychczas niby imituje, w rzeczywistości adoptuje znakomicie stosownie do swych potrzeb i wszystko ma jakieś swoje, odrębne, inne. Dlatego podróżnemu, który pierwszy raz jest w tamtych stronach, trudno zajmować się jakiemiś problemami ogólniejszej natury. Teraz ogląda się bożka w muzeum, potem jakiś ołówek, za chwilę jakiś emaljowany złotem artystyczny wyrób z Nikko, znów rybę, ręcznik lub pudełko zapałek. Niema żadnej perspektywy ani gradacji w wrażeniach, nie może też ich być w mem opowiadaniu.
Po śniadaniu zjawił się nasz impresarjo, załadował nas na riksze i wyprawił na dworzec w Curudze. Mój poczciwiec dał mi laskę, usadowił mnie na swym lekkim, lakierowanym na czarno fotelu dentystycznym, otulił mi nogi pledem, stanął przede mną między drążkami, podniósł je i pobiegł cicho truchtem, prawie niedosłyszalnie człapiąc stopami po grząskiem błocie.
Jechaliśmy przez Curugę.
Małe domki, okna zalepione papierem, drzwi rozsuwalne, przed domami wszędzie nad drzwiami okrągłe lampki elektryczne — a co dom to kram z owocami, kimonami, sandałami najróżniejszego gatunku, galanterją, jarzynami, rybami. Dom koło domu — wszystkie drewniane, poczerniałe, podobne do siebie, niesłoneczne — przeciwnie, jakby zasłonięte od słońca, smutne. Uliczki również bardzo ciasne i ciemne, chłodne. Kramy umieszczone są w werandach idących w głąb domu, kwadratowych. Na ulicy małe dzieci pucułowate, dość pstro ubrane, dużo chłopców, wszyscy w biało nakrapianych ciemno-siwych kimonach i w kaszkietach. Sandały kłapią w ulicy. Za zakrętem na pagóreczku widać wśród czarnych świerków starą świątyńkę, a przedewszystkiem jej wrota, „tori“, do wielkiego jarzma podobne. Przed świątynią, otwartą i jakoś dziwnie samotną, „iszidoro“ — zielonawym mchem porosłe, wielkie, kamienne latarnie na słupie z kwadratowemi otworami w środku.
Chłodno i ciemno.
Za Curugą wyjechaliśmy na piękną szosę, wiodącą ku stacji kolejowej. Gościńce w Japonji są znakomite. Za miasteczkiem ujrzałem zalane wodą pola ryżowe — niby bagniska, z których wystają zielone badyle, grzędy jarzyn — wszystko uprawne z bezprzykładną starannością i troskliwością, najmniejszy skrawek ziemi zużyty. Nie rozumiem się na tem, ale zdaje mi się, że rolnictwo i wogóle uprawa ziemi stoi tu wyżej, niż w Europie, ogrodnictwo niezawodnie. W głębi góry trochę zamglone, nad niemi słońce załzawione, jak zwykle między jednym deszczem a drugim, tu i tam rozrzucone chaty, słomą kryte. Natężeniem światła, kolorytem i plastyką pejzaż japoński przypomina trochę pejzaż huculski lub pokucki. Gdyby jeszcze tak czerwona jarzębina przy drodze, byłbym w domu.
Nie znając się na budownictwie kolejowem, nie mogę opisywać urządzenia stacji, niewielkiej wprawdzie, lecz schludnej. Napisy na stacjach są w dwóch językach: japońskie i angielskie. Jest to nietylko poważnym triumfem świata anglo-saskiego, ale także konsekwencją, do której doszedł Orjent w swem wyodrębnianiu się. A może tylko ustępstwem?
Wagony japońskie są trochę mniejsze od naszych, i urządzone oryginalnie, stosownie do japońskich zwyczajów, ale niezbyt wygodnie. Mianowicie kanapki umieszczone są nie na poprzek, jak u nas, lecz wzdłuż wagonu, pod ścianami, tak, że pasażer, tyłem odwrócony do swego okna, patrzyć może tylko w okno swego „wizawca“, przyczem i jego nieustannie widzi, co nie zawsze bywa zabawne. W żaden sposób nie można się od publiczności odwrócić. Nie można zapatrzyć się w pejzaż. Spluwaczki znowu są w samym środku wagonu, co też naraża na nieprzyjemne widoki. Japończycy przeważnie wchodzą na siedzenia z nogami. Zato znakomite są urządzenia do spania, zaopatrzone nietylko we wspaniałą pościel i zasłony, zakrywające pasażera zupełnie przed wzrokiem sąsiadów, ale posiadające także tuż nad głową małe lampki elektryczne, tak, iż można w łóżku czytać, nie budząc światłem towarzyszów podróży.
A ci towarzysze podróży nie należeli do najmilszych, bo byli to właśnie pomnożeni o japońskich Rosjan pasażerowie z „Penzy“, szczęśliwcy bogaci, którym udało się umknąć rewolucji i którzy, znalazłszy się poza wszelkiem niebezpieczeństwem, pędzili bez troski żywot emigracyjny w Jokohamie. Słuchając tych ludzi, ich opowiadań ironizujących Japończyków, ich drobnych plotek i konwencjonalnych zachwytów dla jakiejś śpiewaczki, ich narzekań na brak zabaw, zrozumiałem, do jakiego stopnia słusznem było powiedzenie o szlachcicach francuskich, którzy, powróciwszy do Francji po rewolucji, pokazali, że „niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli“.
Japonji, jak ją z okna pociągu widziałem, opisywać nie będę. Jest bardzo piękna, przypomina miejscami Włochy, miejscami Huculszczyznę, bardzo barwna, gęsto zaludniona, starannie uprawna, wesoła. Kraj najzupełniej cywilizowany.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.
  1. „Polak“ — z ang. „Poland.“ Japończycy nie znają dźwięku „l“, który zastępują „r“.