Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 33 —

Kiedy się obudziłem, statek już stał.
Skołatany trochę ubrałem się czem prędzej i wyszedłem na pokład.
Był wczesny ranek. Spojrzałem ku upragnionym brzegom.
Piękne, oczywiście. Łagodna, cicha, jasna zatoka wśród gór i górzystych wysp i wysepek, pełnych zimowej zieleni. Ta zimowa zieleń japońska odpowiada naszej wczesno jesiennej, a więc na górach leżą tony ciemno- i jasno zielone a gdzieniegdzie żółte i czerwone plamy, rdza jesienna. Ponieważ ranek był wczesny, góry kurzyły, a powietrze pełne było nito mgły rozbitej na pył deszczowy, nito drobniusieńkiego deszczu. Nasz góral określa to wyrażeniem „siąpi“. Ta mgiełeczka nie przesłaniała pejzażu, ale tylko tonowała go w bardzo łagodny i harmnonijny sposób i owa właśnie błękitna mglistość, niepewność konturów, utajona miejscami plastyka górzystego a zielonego wybrzeża, każąca się odgadywać i wnikać w siebie — oto charakterystyczne rysy nadmorskiego pejzażu japońskiego. Ożywia go tu i owdzie widok kapliczki jakiejś z wielkiemi kamiennemi latarniami lub zawsze wdzięczny i powabny kształt żaglowej barki. Całość jest pogodna, łagodna, troszkę może smętna, ale harmonijna i pełna poezji.
Na statek wpadło kilkunastu urzędników policyjnych i skarbowych — ludzie mali, uśmiechnięci, grzeczni, lecz bez uniżoności, niektórzy w ubraniach cywilnych, inni w szablonowych mundurach. Wszyscy urzędnicy zaopatrzeni są w „samopiski “. Jedni mówią po angielsku, drudzy po francusku, inni po rosyjsku. Naumyślnie pytam, czy nie mówi kto po niemiecku. Śmiejąc się, odpowiadają, że nie. Rozumie się, że mówią.