Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 27 —

— List... nie... Ja nie mam do kogo pisać... Dziękuję panu... nie, nie mam do kogo. Ale proszę pana, ja im mogę powiedzieć, że oni łżą, a Polska jest i będzie, wielka, potężna i że jeśli zechcą Warszawę wziąć, to dostaną baty...
— Może im pani to mówić dziesięć razy na dzień z czystem sumieniem...
— Bo oni mi tem tak dokuczają... Wiecznie wyśmiewają...
— To raczej pani może się z nich wyśmiewać...
— O, ja się odcinam, ale im to wszystko jedno... Można wygadywać na Rosję, jeszcze pomagają, ich to nie boli... Ale wiedzą, co mnie boli...
Szlachetna, nieśmiertelna rozrywka biurowa. Napół szaloną jakąś sierotę dręczą, poniewierając jej to jedyne może, co ona ma: promienne wspomnienie Ojczyzny i jej miłość.

Dnia 23-go listopada, o godzinie trzeciej popołudniu, po sprawdzeniu papierów przez „zatrzęsienie“ różnych ajentów i po zejściu z pokładu mięszanej straży rosyjsko-kanadyjskiej, parowiec pocztowo-pasażerski „Floty ochotniczej“, zwany „Penza“, odbił wreszcie od brzegu, na którym stali odprowadzający mnie koledzy z polskiemi amarantami na mundurach i z błyszczącemi orzełkami na czapkach, okoleni tłumem przysiadających w uprzejmym ukłonie Japończyków i Japonek.
Dął zimny wiatr od morza, ale dzień, choć chłodny, był słoneczny i jasny, niebo błękitne, Władywostok połyskujący szkłem, metalami i białością swych murów. Za statkiem leciały białe mewy, wrzeszcząc żałośnie