Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 22 —

Z wizą francuską poleciałem do Japończyków. Tam miałem — nie powiem pierwszą trudność — ale pierwszy niepokój. Na tak zwanem „nacjonale“ czyli po galicyjsku „rodowodzie“ (wykładanym w gwarze studenckiej jako „wodoród”), określiłem poddaństwo swe jako polskie. Co do tego, to z bardzo wielu przyczyn postanowiłem nie ustąpić za nic na świecie, a ponieważ Polska wówczas jeszcze nie była uznana, ryzykowałem wizę. Japończycy jednakże nie wchodzili w te subtelności i wizę bez żadnych przeszkód mi dali. Pierwszy raz byłem też wówczas w urzędzie japońskim, zresztą, co do zewnętrznego wyglądu niewiele różniącym się od innych. Uderzyło mnie, iż — jak mi się zdawało — wszyscy urzędnicy byli ogromnie młodzi, nieledwie chłystki. Załatwiano jednak klientów szybko i sprawnie.
Największe trudności miałem w konsulacie amerykańskim. Ci kochani sojusznicy w żaden sposób nie chcieli dać wizy bez spełnienia skomplikowanych formalności. Polegały one przedewszystkiem na wywaleniu kilkuset rubli na telegram do Stanów Zjednoczonych. W tym telegramie należało powołać się na jakichś wpływowych dwóch znajomych, którzy chcieliby przysiąc, że telegrafujący do nich osobnik jest porządnym człowiekiem. Pytam, jakim sposobem ktoś, kto nigdy w Ameryce nie był, może tam posiadać dwóch, chcących za niego ręczyć a wpływowych znajomych? Jakże można podać ich adresy?
Roztrząsałem tę kwestję z jakimś urzędnikiem konsularnym, który był Polakiem z Warszawy, obecnie poddanym amerykańskim, miał wodniste, policyjne oczy i jeszcze mówił po polsku. Nie było żadnego wyjścia z tej sytuacji, musiałem w mgnieniu oka znaleźć