Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 21 —

czasie w Ameryce właśnie przebywali. W podróż tę wysłano mnie, z czego się oczywiście bardzo cieszyłem.
Mniej przyjemną była zato perspektywa latania po Władywostoku i zbierania wiz przeróżnych komisarzy i konsulów.
Przedewszystkiem musiałem sobie wystawić pasport, do czego organizacja, której byłem członkiem, miała rzekomo prawo. To znaczy — nadaliśmy je sobie, bo któż nam je miał nadać? Napisaliśmy tedy pasport po polsku, po francusku i po angielsku — angielszczyzną bezprzykładnie okropną — poprzykładaliśmy pieczęcie z naszym orłem i było dobrze. Pasport ten podpisał wiceprezes organizacji inż, Zygm. Sadowski z Orenburga, a umocnił swym podpisem jego sekretarz a mój kuzyn, Czesław Kaden, zresztą doskonały aktor kabaretowy w kraju. Takiemi to ważnemi podpisami opatrzony dokument miał mi być salwegardą na lądach i oceanach, no i wystarczył. Z kolei, postarałem się czem prędzej o wizy czeskie, które mi też bez żadnych trudności ani czekań dano, poczem, poparty życzliwem słowem francuskiego jenerała Paris’a, udałem się do konsula Francji. Ten biedak, wielkiej zacności człowiek i wielce roztargniony uczony, prawdopodobnie „sinolog“, był niezmiernie zajęty, ponieważ przydzielono mu opiekę nad poddanymi greckimi, czyli — jak Hellenów u nas się nazywa — nad „gąbczarzami“. Nie miałem czasu w przyczyny rzeczy wnikać, zauważyłem jednak na drzwiach konsula napis głoszący, iż wszystkie nacje mają wstęp wolny, ale „gąbczarze“ muszą czekać na schodach. Siedziało ich też tam kilku z minami ludzi niewinnie wypuszczonych z kryminału.