Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 39 —

napisami na plecach; głowy obwiązane mieli brudnemi szmatami.
Jakby z pod ziemi wyrósł, zjawił się naraz przede mną „riksza“, maleńki, w ciemno-granatowym kostjumie trykotowym, w charakterystycznej pelerynie z trawy morskiej i w szerokim, płaskim, grzybkowatym, ciemno-granatowym kapeluszu, z pod którego zepsutemi, robaczywemi zębami uśmiechała się do mnie jego pomarszczona, żółta twarz.
Coś mówił. Nie rozumiałem ani słowa, ale słuchałem go z wielką ciekawością, wsłuchując się w dźwięki nieznanego mi języka, wpatrując mu się w twarz, w uśmiechnięte uprzejmie, choć trochę niespokojne oczy. Język brzmiał dziwnie, ale po ludzku, twarz również ludzka była, zorana zmarszczkami trudów, wieku i nędzy, sterana, biedna a zdolna do uśmiechu i mimo wszystko pogodna.
Wreszcie „riksza“ wziął mnie za rękę i poprowadził ku jasnemu, piętrowemu domowi. Tam w wielkiej sieni odebrał mi laskę i postawił w kącie, oczyścił mi buty z portowego błota i, wskazawszy mi czyste, drewniane schody, wiodące na piętro, zamachał na mnie rękami, żebym szedł. Posłusznie poszedłem na górę i znalazłem się w malutkiej restauracji japońskiej, w której jednak było „seyio ryori“ (strawa mórz zachodnich) — europejskie jedzenie.
W niewielkiej salce, czyściutkiej i jasnej, stało kilka dużych stołów, nakrytych bielusieńkiemi obrusami. W jednym kącie za małym, drewnianym bufetem gotowano coś na maleńkiej kuchence. Jasne, drewniane ściany, ozdobione były kolorowemi plakatami w angielskim stylu. Wzrok Europejczyka uderzały charakterystyczne okna japońskie, nie otwierane,