Przejdź do zawartości

Powieść składana/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John of Dycalp
Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powieść składana
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1843
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Spytałbym cię w tém miejscu, kochany Czytelniku, figurą retoryczną nowéj fozy: byleś-li kiedy ślepym i odzyskałeś wzrok, a odzyskawszy pomnisz jakeś się cieszył, jakeś się radował, jak ci wszędzie niedość było powietrza do oddychania na twoje szérokie piersi, jak ci nie było kogo ściskać dosyć, jak ci ziemi brakło pod stopami, dni brakło na życie? Byłeś-li kiedy ślepym i uzdrowionym, uwięzionym i oswobodzonym, umarłeś-li kiedy (bo i to się trafia) i wstałeś z grobu??
Jeśli byłeś w jednym z tych przypadków, pojmiesz moje szczęście, moje uczucia, radość, pojmiesz czego doznałem, ujrzawszy razem światło Boże i — Antosię.
Ach! bo w téj chwili wszystko było przebaczone, zapomniane, skończone; to, co przeszło, wydało się snem tylko ciężkim, który z otwarciem powiek ulatał; przeszłość wstawała przede mną jasna, w szacie ze złota, bieli i lazuru, przyszłość piękna, jak Antosia.
Nie byłem już tym nieszczęśliwym, co przed chwilą gorzkiemi jadł się myślami, drugich dręczył, sam się niepokoił i kalectwem ciała usiłował skaleczyć swą duszę.
Odrodzony, odmłodzony, drugi raz na ucztę życia zaproszony biesiadnik, byłem szczęśliwy, ach! byłem szczęśliwy, nad wszelki wyraz, nad pojęcie! Chwilę, chwilę jednę uczułem, pojąłem, jakie może być szczęście tych, których sprawiedliwość Boża powoła z ciemności na wieczne światło, po próbie, co za grzechy ich będzie karą.
— Ja widzę! — zawołałem — ja widzę!! —
A Antosia jak stała, tak uklękła u okna i modlić się zaczęła, a po krótkiéj modlitwie, pręciutko kilka słów wymówiwszy, pobiegła do drzwi, drzwi roztwarła i zawołała:
— Przejrzał! przejrzał! —
Stryj, przechodzący właśnie na palcach pode drzwiami, wpadł radośnie do pokoju.
— Chwałaż Tobie Panie! Lżéj mi na sumieniu! I czy doprawdy widzisz? —
— Widzę, widzę — odpowiedziałem — widzę was, widzę Antosię, widzę światło, widzę! Odsuńcie tę firankę, odemknijcie okno! —
— Stój! stój! powoli — zawołał stryj. — Na ten raz nic z tego nie będzie. Długo jeszcze słaby odzyskany wzrok oszczędzać potrzeba; stopniowo go do światła przyzwyczajać. Spokojnie! spokojnie! leż spokojnie — potrzebujesz odpoczynku! Nawet na szanowną opiekunkę twoję, na anioła tego — dodał z pół-uśmiechem — nie poglądaj tak chciwie, tak nienasyconym wzrokiem. Spokojnie! spokojnie! —
W ustach stryja, który sam był niespokojny, miotał się z radości na wszystkie strony, podbiegał, chodził, siadał, wstawał, wyraz ten: spokojnie, wydał mi się tak dziwnym, żem się rozśmiał.
I Antosia, dobra, anielska Antosia, wszystkiego zapomniawszy, nie wiedząc czemu, śmiać się ze mną zaczęła; tak i jéj widać na sercu było lekko, wesoło, tak potrzebowała tylko pretekstu do śmiechu, do okazania swojéj radości.
— Ale ja całkiem zapomniałam, że mój chory potrzebować czegoś więcéj może i samém światłem nie wyżyje — rzekła, zakręciła się i wybiegła.
Stryj pozostał, ściskał mnie, nócił, chodził pu pokoju, i widać na nim było także ową radość wyswobodzenia, podobną mojéj. Jemu z sumienia ogromny spadł ciężar.
Patrzcie, jak krótkie, jak znikome są nawet najsilniejsze radości tego świata! Kilka zaledwie upłynęło minut, a czoło moje zasępiać się już zaczynało, a myśl jakaś bolesna rwała mi duszę. Mamże wam powiedziéć, co mnie dręczyło? Wstydzę się — lecz powiém. Przyszło mi na myśl, jak też wyglądać mogę po téj okropnéj chorobie, jaki ślad na mojéj twarzy zostawił wystrzał stryjowski? Zrobiło mi się w chwili duszno i gorąco, piersią jakby fala poruszyła, oczy nawet mgłą zaszły, bo wszystka krew uderzyła do głowy. Patrzałem na daleko wiszące źwierciadło z najwyższą pożądliwością i największym strachem. Chciałem siebie zobaczyć, i lękałem się widzieć. Bałem się utracić nadziei, jaką miałem, nadziei, żem był jeszcze czém wprzódy, byłem młodym, przystojnym. Przechodziły mi po wstrząśnionym mózgu poczwary, wykrzywione twarze, czerwone policzki, centkowane czarno, zarumienione bez brwi oczy, a za każdą strach wskazywał i pytał: możeś ty taki??
Stryj łatwo postrzegł zmianę stanu mego umysłu. W istocie niewiele potrzeba było przenikliwości, żeby dójść co się ze mną działo. Ocierałem pot z czoła spływający i wzdychałem ciężko, ukradkiem, złodziejsko spozierając na źwierciadło stojące daleko.
— Przysiągłbym, że się waści chce zobaczyć we źwierciedle — rzekł — i że to tego tak wzdychasz, a boisz się, mój mosanie, zajrzeć, abyś się nie przeląkł. Ba! już teraz wyglądasz przynajmniéj jak człowiek, i niéma się czego lękać. Z początku to było co innego.
To mówiąc, powolnym krokiem poszedł do stolika.
Serce biło mi gwałtownie, gwałtowniéj może, niż przy pierwszém — kocham — wyrzeczoném i usłyszaném; tém czarodziejskiém słowie, którém się dusza wzrusza tak silnie i głęboko.
Słyszałem kroki stryja, liczyłem, i gdym miarkował, że już jest przy mnie, zamknąłem oczy zestrachu. Jeszczem się bał ujrzeć poczwary.
Ale nad strachem przemogła ciekawość. Rozdarłem powieki i wlepiłem je w źwierciadło z gwałtowném biciem serca. Ono miało wydać wyrok: czy Antosia kochać mnie mogła jeszcze dla mnie, czy tylko we mnie, wspomnienie przeszłości?
Spójrzałem. Ledwiem się poznał. Mocno byłem zmieniony, ale nie taką jednak, jakem się lękał, poczwarą. Ja to byłem, jakim się dawniéj znałem, trochę tylko odmienny. — Wpadły policzki, oczy głębiéj się zasunęły, po twarzy czérwone i czarne tu i ówdzie migały plamki, prawda nieznaczne, maleńkie, drobne, ale, kto wié, może niezmazane! Odsunąłem ręką źwierciadło. Nie było się czém bardzo cieszyć, ani czego lękać tak bardzo.
— A cóż? albo nie prawda, żeś już wcale przystojny chłopiec? — rzekł stryj.
Nie odpowiedziałem nic na te słowa.
Wtém weszła Antosia; zobaczyła ona źwierciadło w ręku stryja i domyśliła się wszystkiego. Któraż-by tego kobiéta nie zgadła?
— A! a! już mój mąż zaglądał do źwierciadła — zawołała, śmiejąc się wesoło. — Dobry znak!! będzie zdrów! —
To mówiąc, stawiła u łóżka mego stoliczek i podawała mi ranny mój posiłek.
— I jakżeś się sobie podobał? — cichutko spytała po chwilce. — Ja cię znajduję niezmiernie interessującym. —
To zapytanie wydało mi się prawie szyderstwem, ubodło mnie boleśnie, i nic odpowiedzieć nie mogłem. Postrzegła to Antosia i zaraz się poprawiła, dodając zupełnie serijo:
— Doktor mówił, że i te czérwone planiki wkrótce zupełnie znikną, i żaden ślad smutnego tego wypadku, z któregoś tak szczęśliwie wyszedł, nie zostanie.
— Nie zostanie! nie zostanie! — dodał stryj — nic, prócz wdzięczności dla pięknéj lekarki, prócz wspomnienia jéj najczulszych starań, za które życzyłbym już teraz przynajmniéj podziękować. —
W téj chwili właśnie, ściskałem już rękę Antosi, i piérwsza łza, co z otwartych na światło wyszła oczu, na nią padła. Była gorąca; poczuła ją Antosia, spójrzała na mnie, a pocichu rzekła:
— To może zaszkodzić. —
Nie będę wam opisywał wszystkich uczuć i wrażeń moich dnia piérwszego i kilku następnych. Stopniowo odzyskiwałem wzrok i stopniowo wracałem do tego, czém byłem dawniéj, do ufności w siebie, zaufania w miłość Antosi, upojenia światem — nadziei. Rzekłbyś, że z oczyma otwierała się dusza, i w miarę jak one więcéj światła, ona więcéj wciągała nadziei. Nadzieja, nie jest-że to światło, przez które wszystko, co jest i co ma być widzi dusza???
I kiedy podniosły się firanki, kiedy wolno mi było nieosłonioną niczém powieką patrzeć na Boży świat tak piękny, na Antosię, byłem chwilę tak szczęśliwy, tak radośny, jak kiedym wzrok po raz piérwszy odzyskał. Miłość moja rozpoczęta się nanowo, rozpłomieniła bardziéj niż kiedy, i stała się namiętnością toute d’une piéce, bez wspomnień wczorajszych, bez myśli o jutrze, bez przypuszczeń zmiany. Był to kwiat rozkwitły wspaniale, na słońcu.
Ale długoż kwitną kwiaty??
Jak tylko zupełnie wyzdrowiałem, Antosia odjechała. Stryj zajmować się zaczął przygotowaniami mojego wesela. Umówiono termin, dano na zapowiedzi. Nastał dla mnie ten tak pełen roskoszy czas, między przyrzeczeniem a weselem, czas jaśniejszéj może pogody od tak zwanych miodowych po ślubie miesięcy. Codzień jeździłem rano, jeździłem wieczorem do Antosi. Siadaliśmy razem w ogrodzie, i zwijaliśmy, jak jasne wstęgi, marzenia nasze na serca; i ręka w ręku, oko w oku, (widzicie że to zupełnie, jak wszyscy), godziny, dnie całe, nieśliśmy się na kołyszących nas falach nadziei. Co to było za życie, co za chwile! Zdawało się, że świat cały był w zgodzie z nami i pokornie służył nam, podbity naszém szczęściem. Gdybyśmy mieli dwa wieki takiego życia, bylibyśmy je przeżyli w kilku godzinach, tak leciały chwile — cóż, gdy tylko, tylko kilka zostało tygodni?
Im bliżéj stanowczéj godziny, tém Antosia była bojaźliwszą, mniéj wylaną, i częściéj obłoczek płynął po białém jéj czole, częściéj westchnęła mimowolnie, ukradkiem, jakby niedowierzając przyszłości; i ja także zamyślałem się wracając do domu.
— Nie tak-że to — myślałem — wszyscy marzą, gdy kochają i gdy się żenią? nie tak-że to każdy prorokuje sobie wieki nieprzerwane niebieskiego szczęścia? —
Zaczynałem w siebie i idealność moich uczuć nie wierzyć; zaczynałem szukać miejsca,[1] z któregobym wszystko, com czuł i co się ze mną działo, w innéj, prawdziwszéj, choć może smutniejszéj ujrzał barwie. Ale nie mogłem jeszcze. Stanowisko moje nie dozwalało mi nic widzieć, prócz lazurowych niebios nadziei.
Ktoż nie doznał, w chwili, gdy się zbliżał do długo oczekiwanego szczęścia, do osiągnienia przedmiotu pożądanego, jakiejś niewiary w siebie i to, co miał osiągnąć? Któż się nie lękał, aby ten owoc, co miał ochłodzić nam usta, w popiół się w nich nie obrócił?? I ja tego doznałem — dusza rozkołysana szczęściem, drżała także przestrachem niepojętym i bezprzyczynnym, marzyła o zawodach, domyślała się skończoności tego co sądziła, a raczéj co chciała tylko mieć nieskończoném.
Był już tylko tydzień do wesela.
Antosia stała się teraz mniéj śmiałą, mniéj wesołą, mniéj daleko swobodną. Często w ulicach ogrodu jéj rodziców, szliśmy oboje widocznie trapieni przyszłością, nie śmiejąc wyrzec słowa do siebie i odkryć sobie duszy. A po dwóch westchnieniach, dwa ciche wzlatywały pytania, dwa tak często powtarzane:
— Ty mnie nie kochasz? —
I z tego czarownego pytania wysuwała się znowu rozmowa, co nas niosła daleko swobodnych, w niezaćmioną niczém przyszłość. A po roskoszném zapomnieniu, znowu było zwątpienie, po wątpieniu pewność, i tak bez końca. Podobniśmy byli podróżnym alpejskim, którzy lekko schodzą z gór, spoczywają na ich wierzchołkach, nasycają się widokiem dalekim, i za chwilę zstępując w doliny, tracą widok, drapiąc się na strome góry, nużą się i zapominają doznanych tylko co przyjemności.
Był tylko tydzień do wesela.
W naszym domu wszystko przybierało postać świąteczną, ruch panował niezwyczajny, odświéżało się wszystko, stroiło, odmładzało, ubierało dla wielkiego gościa, któren miał przybyć — szczęścia.
Pamiętam — było to w niedzielę. Cały dzień zajęły mi przygotowania, wysyłki, rozprawy o te drobnostki, co to tak wiele zabierają czasu, a których nikt lepiéj od tego, dla kogo są przeznaczone, nie spełni. Musiałem sam tysiąc rzeczy oglądać, po inne posyłać, niecierpliwiłem się nieustannie, pilno mi było pojechać do Antosi, a ledwie wieczorem oswobodzony, siadłem na gniadego i poczwałowałem drogą.
Gniady znał doskonale drogę i niecierpliwość moję, poleciał jak strzała; puściłem mu cugle; nogi miał pewne i nie lękał się niczego; śmiało więc zamyślić się mogłem, i zamyśliłem.
Znowu cię spytam, Czytelniku, jak w początku tego rozdziału, czwałowałeś ty kiedy na koniu, niesiony na jego grzbiecie i na myślach twoich?? Kto tak nie czwałowal nie patrząc drogi, ten nie zna jeszcze jednéj roskoszy. Ciało wówczas leci jak myśl, i człowiekowi się zdaje, że jest samym duchem, że ma skrzydła, i że za chwilę doleci gdzieś, do czarownéj, niewidoméj krainy marzeń.
Na ten raz moją krainą marzeń był dziedziniec przed domem rodziców Antosi, na który jak szalony wpadłem.
Przed gankiem stała bryczka, zaprzężona cztérma końmi karemi. Poznałem zaprząg Porucznika Wędrychowskiego, zbladłem, zatrząsłem się, i wszedłem do pokoju widocznie gniewny i pomięszany.
W pokoju jednak nikt nie mógł widzieć mego pomięszania, bo nikogo nie było; zastałem tylko stolik z przynależytościami herbaty i drzwi na ogród otwarte.
— Poszli więc do ogrodu; ona z nim! — mówiłem w sobie — ona z nim! poszli w te same miejsca, gdzie wczoraj chodziła ze mną! Profanacija! Nie powinna była iść! powinna była zostać! nie powinna była widzieć go nawet! —
Gwałtownie wzruszony wybiegłem do ogrodu. Z daleka dolatywały mnie wesołe śmiechy i rozmowa swobodna.
Na dźwięk śmiechu i rozmowy leciałem jak jastrząb na śpiéw ptaszka; leciałem nie patrząc nawet, co się wkoło mnie działo.
— Dobry wieczór! —
— Dobry wieczór! —
Dwa te głosy witające mnie razem, zastanowiły mnie mimowolnie.
Ale to nie była ona, ani on. Ich tu nie było. Witałem się z męczarnią w piersiach, obłąkanym dokoła poglądając wzrokiem, szukając ich, podsłuchując, szpiegując.
— Pewnieś już niespokojny, Panie Adamie, o Antosię, i radbyś ją prędzéj zobaczył. Cały dzień jużeście się nie widzieli. Bież, bież, nie wstrzymujemy — ulicą na prawo. —
Nie dosłyszałem reszty i nie wiém czy była jaka reszta, pobiegłem.
A z ulicy dochodziła mnie tak wesoła, tak swobodna rozmowa! Głos Antosi odzywał się dźwięczny, miły, słodki, swobodny, jak głos słowika w noc majową. Zdało mi się, że głos jéj nigdy przy mnie, dla mnie nie był takim. I zwolniłem kroku, i słyszałem wyraźnie:
— Trzeba wybaczyć choremu, biednemu! On był doprawdy tak biedny, tak chory! —
— Ale nieznośny! — odpowiedział głos męzki — powiadam Pani, nieznośny! Będziesz Pani miała najzazdrośniejszego z mężów. Powiadają, prawda, że zazdrość dowodzi przywiązania, ale niepospolicie dręczy, a raz wziąwszy na kieł, gdy się rozhula.... —
Trzeci głos usłyszałem, i ten trzeci najbardziéj mnie uspokoił, bo nie byli sami:
— Wolałabym już zazdrośnego, niż zimno na wszystko obojętnego, którego niéma nawet sposobu wyprowadzić z odrętwiałości.
Szeptano cóś ciszéj, czego niedosłyszałem, nadszedłem i przywitałem się zimny, prawie gniewny.
Antosia zarumieniła się cała, spójrzała ukradkiem na Porucznika, on na nią.
Wędrychowski nie podał mi ręki, skłonił się tylko zdaleka, zimno, pogardliwie, wyzywającym sposobem, jakby mówił: — Mamy z sobą rozrachunek. —
Ja nie wiedziałem co z sobą począć, i dumałem: na jakiéj stopie być z Porucznikiem? Antosia tymczasem, przenikliwa jak kobiéta, dowcipnie zbliżyć nas chciała.
— Porucznik — rzekła — taki grzeczny! przyjechał, wiedząc że tu będziesz, powinszować ci wyzdrowienia. —
— Zobaczyć chyba czy’m już wyzdrowiał — szepnąłem.
Wędrychowski szatańsko usta wykrzywił i spójrzał na mnie z pode łba. Krew zawrzała we mnie. Nie wiém coby tam było daléj i cobyśmy byli mogli powiedzieć sobie jeszcze, gdyby więcéj osób nie nadeszło. Antosia, przez jakiś cudowny instynkt kobiécy, po twarzy mojéj poznawszy co się w duszy działo, wzięła mnie zręcznie pod rękę i została się ze mną za wszystkiémi.
— Widzę — rzekła — Adamie, że cię znowu zazdrość dręczy i że masz cóś na duszy. Łatwiéj to poznać niż myślisz. I gdyby to tylko dla mnie było widoczném, jabym ci nic nie powiedziała; ale wszyscy to widzieć muszą. Miarkuj co za upokorzenie dla mnie! Zmiłuj się! masz że co przeciw mnie? —
— Ja! ja! — zawołałem bełkocząc, i zacząłem jéj opisywać moję tak gwałtowną miłość, mającą służyć za wymówkę postępowania. Miłość tę odmalowałem tak niepojęcie gwałtowną, tak niesłychanie drażliwą, żem się wyexkuzował nawet z dzikiéj myśli o profanacii przechadzką z kim innym miejsc uświęconych, naszemi wieczornemi sam na sam dumaniami.
Zamilkła; uniosł ją potok wymowy spadający z mego wzruszenia, niepohamowany, spieniony, któremu żadnej racii na drodze stawić w tém miejscu nie podobna było: bo każdąby był zniósł i wywrócił. Spuściła oczy, westchnęła, potém spójrzała na mnie, potém dała mi kwiatek, uśmiechnęła się, ścisnęła mi rękę i zaczęła wypytywać o szczegóły domowe, przygotowania weselne.
Wędrychowski szedł naprzód z tą drugą panną, z którą ich zastałem; śmieli się głośno, oglądali na nas; on pogładzał wąsa, szydersko strzelał okiem na mnie; mnie się znowu przewracało w piersiach i głowie; miarkowałem się jednak ile mogłem, aby tego nie dać poznać po sobie, bo wiedziałem jak zawsze instynkt słabą kobiétę na stronę silniejszego, na stronę zwyciężcy prowadzi. Litość będzie miała dla nieszczęśliwego, miłość dla zwyciężcy, dla silnego.
Spójrzałem więc oko w oko Wędrychowskiemu, i wskazując go prawie wyraźnie Antosi, która w téj chwili pobladła, odezwałem się pół-głosem, tak, że mógł mnie posłyszeć:
— Nie pojmuję jak taki.... może choć na chwilę zająć kobiétę. —
Wędrychowski odwrócił się, spójrzał, zagryzł wąsy, zmilkł, i na tém się skończyło. Szliśmy ku domowi w milczeniu. Antosia spoglądała to na mnie, to na niego, widocznie puścić mnie nie chciała, i razem ze mną weszła do salonu przygotowywać herbatę dla mnie.
Ale zaledwie się odwróciła do stolika, Wędrychowski, który widocznie czyhał aby mnie złapać, zbliżył się do mnie i wskazał na ganek.
— Chwilkę tylko. —
— Służę Panu. —
Byliśmy już na ganku.
— Pamiętasz Pan swoje postępowanie ze mną, gdyś był chory? — rzekł. — Mogłem Mu je, jak szalonemu, wybaczyć. Kilka słów, które usłyszałem dzisiaj, wyraźnie do mnie zastosowanych, dowodzą, że i w słabości miałeś już niechęć, i dobrowolnie... —
— Na co to długo rozprawiać? — rzekłem. — Czego WPan chcesz ode mnie? —
— Czego? — rzekł — satysfakcii! —
— Najchętniéj. Proszę przysłać kogo z przyjaciół, i rzecz skończona; umówim się o czas i miejsce. —
Ledwiem tych słów domawiał, Antosia stała w drzwiach ganku i niespokojnym głosem wołała już na mnie:
— Proszę na herbatę. —
Wędrychowski się odwrócił, ja wszedłem do salonu.
Ona wiedziała już wszystko, domyśliła się wszystkiego, drżała jak liść, i musiała usiąść, aby nie upaść. Schyliła się ku mnie.
— Wy się bić będziecie? — spytała.
— O! cóż za myśl? — rzekłem — z kim? o co? —
— Z nim — z Porucznikiem. —
— Za co? dla czego? —
— Alboż ja was rozumiém? —
— Żartujesz chyba — odpowiedziałem, dość dobrze udając obojętność. Prosił mnie o pożyczenie pieniędzy. —
Spójrzała mi bystro, przenikliwie w oczy, poznała żem skłamał i nie śmiała pytać więcéj, potarła ręką po czole, wstała i wyszła. Porucznik się żegnał i odjeżdżał, schwycił ją jeszcze u drzwi i odchodzącą pocałował w rękę. Widziałem jednak, że Antosia wyrwała ją prędko, i nie patrząc, nie słuchając, uciekła.
Lżéj mi się zrobiło, gdym usłyszał dzwonki odjeżdżającego; łatwiéj mi było udawać; zacząłem wesołą rozmowę, żartowałem, śmiałem się, durzyłem siebie i drugich. A w duszy? W duszy myśl śmierci stąpała powolnie jak źwierz w klatce od jednéj ściany do drugiéj, i kołatała to tu, to tam. Czyliż nie doznał tego najśmielszy?
Jak naturalném jest bojaźń zawodu, gdy się zbliża osiągnienie celu, tak równie naturalna bojaźń utracenia szczęścia, w chwili, gdy jest najbliższe. Nie jednemu jadącemu na wesele, co chwila się zdaje, że go gdzieś na drodze spotka śmierć i poprosi z sobą, że go poniosą konie, że się utopi, otruje — Bóg wié co. Cóż dopiéro za udręczenie, gdy do bojaźni bez przyczyny, znajdzie się jeszcze przyczyna powiększająca ją setnie?
Ciągle mi w uszach tętniały pogrzebowe śpiewy, ciągle mi się przed oczyma migała Antosia w żałobie, i gdym wesoło żartował, w duszy grała pieśń smutna przeczucia strasznego.
Księżyc wszedł na niebo, wieczór był pogodny, wonny, świéży, cudowny; wszyscy wyszli na ganek. Zastałem tu już Antosię, któréj oczy zapłakane smutnie patrzały na mnie. Straciłem siłę udawania, nagle umilkłem, i po chwili, wycisnąwszy na jéj ręku pocałunek gorący, pożegnałem ją, siadłem na gniadego, wyjechałem.
Alem już nie czwałował; koń szedł powoli, i powoli po ziemi wlokły się moje myśli; po północy dopiéro stanąłem w domu.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Niewidoczny wyraz uzupełniono na podstawie egzemplarza udostępnionego przez Wielkopolską Bibliotekę Cyfrową.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Placyd Jankowski, Józef Ignacy Kraszewski.