Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I jakżeś się sobie podobał? — cichutko spytała po chwilce. — Ja cię znajduję niezmiernie interessującym. —
To zapytanie wydało mi się prawie szyderstwem, ubodło mnie boleśnie, i nic odpowiedzieć nie mogłem. Postrzegła to Antosia i zaraz się poprawiła, dodając zupełnie serijo:
— Doktor mówił, że i te czérwone planiki wkrótce zupełnie znikną, i żaden ślad smutnego tego wypadku, z któregoś tak szczęśliwie wyszedł, nie zostanie.
— Nie zostanie! nie zostanie! — dodał stryj — nic, prócz wdzięczności dla pięknéj lekarki, prócz wspomnienia jéj najczulszych starań, za które życzyłbym już teraz przynajmniéj podziękować. —
W téj chwili właśnie, ściskałem już rękę Antosi, i piérwsza łza, co z otwartych na światło wyszła oczu, na nią padła. Była gorąca; poczuła ją Antosia, spójrzała na mnie, a pocichu rzekła:
— To może zaszkodzić. —
Nie będę wam opisywał wszystkich uczuć i wrażeń moich dnia piérwszego i kilku następnych. Stopniowo odzyskiwałem wzrok i stopniowo wracałem do tego, czém byłem dawniéj, do ufności