Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

to widzieć muszą. Miarkuj co za upokorzenie dla mnie! Zmiłuj się! masz że co przeciw mnie? —
— Ja! ja! — zawołałem bełkocząc, i zacząłem jéj opisywać moję tak gwałtowną miłość, mającą służyć za wymówkę postępowania. Miłość tę odmalowałem tak niepojęcie gwałtowną, tak niesłychanie drażliwą, żem się wyexkuzował nawet z dzikiéj myśli o profanacii przechadzką z kim innym miejsc uświęconych, naszemi wieczornemi sam na sam dumaniami.
Zamilkła; uniosł ją potok wymowy spadający z mego wzruszenia, niepohamowany, spieniony, któremu żadnej racii na drodze stawić w tém miejscu nie podobna było: bo każdąby był zniósł i wywrócił. Spuściła oczy, westchnęła, potém spójrzała na mnie, potém dała mi kwiatek, uśmiechnęła się, ścisnęła mi rękę i zaczęła wypytywać o szczegóły domowe, przygotowania weselne.
Wędrychowski szedł naprzód z tą drugą panną, z którą ich zastałem; śmieli się głośno, oglądali na nas; on pogładzał wąsa, szydersko strzelał okiem na mnie; mnie się znowu przewracało w piersiach i głowie; miarkowałem się jednak ile mogłem, aby tego nie dać poznać po sobie, bo wiedziałem jak