Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w sobie — ona z nim! poszli w te same miejsca, gdzie wczoraj chodziła ze mną! Profanacija! Nie powinna była iść! powinna była zostać! nie powinna była widzieć go nawet! —
Gwałtownie wzruszony wybiegłem do ogrodu. Z daleka dolatywały mnie wesołe śmiechy i rozmowa swobodna.
Na dźwięk śmiechu i rozmowy leciałem jak jastrząb na śpiéw ptaszka; leciałem nie patrząc nawet, co się wkoło mnie działo.
— Dobry wieczór! —
— Dobry wieczór! —
Dwa te głosy witające mnie razem, zastanowiły mnie mimowolnie.
Ale to nie była ona, ani on. Ich tu nie było. Witałem się z męczarnią w piersiach, obłąkanym dokoła poglądając wzrokiem, szukając ich, podsłuchując, szpiegując.
— Pewnieś już niespokojny, Panie Adamie, o Antosię, i radbyś ją prędzéj zobaczył. Cały dzień jużeście się nie widzieli. Bież, bież, nie wstrzymujemy — ulicą na prawo. —
Nie dosłyszałem reszty i nie wiém czy była jaka reszta, pobiegłem.