Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

A z ulicy dochodziła mnie tak wesoła, tak swobodna rozmowa! Głos Antosi odzywał się dźwięczny, miły, słodki, swobodny, jak głos słowika w noc majową. Zdało mi się, że głos jéj nigdy przy mnie, dla mnie nie był takim. I zwolniłem kroku, i słyszałem wyraźnie:
— Trzeba wybaczyć choremu, biednemu! On był doprawdy tak biedny, tak chory! —
— Ale nieznośny! — odpowiedział głos męzki — powiadam Pani, nieznośny! Będziesz Pani miała najzazdrośniejszego z mężów. Powiadają, prawda, że zazdrość dowodzi przywiązania, ale niepospolicie dręczy, a raz wziąwszy na kieł, gdy się rozhula.... —
Trzeci głos usłyszałem, i ten trzeci najbardziéj mnie uspokoił, bo nie byli sami:
— Wolałabym już zazdrośnego, niż zimno na wszystko obojętnego, którego niéma nawet sposobu wyprowadzić z odrętwiałości.
Szeptano cóś ciszéj, czego niedosłyszałem, nadszedłem i przywitałem się zimny, prawie gniewny.
Antosia zarumieniła się cała, spójrzała ukradkiem na Porucznika, on na nią.
Wędrychowski nie podał mi ręki, skłonił się tylko zdaleka, zimno, pogardliwie, wyzywającym