Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Stryj, przechodzący właśnie na palcach pode drzwiami, wpadł radośnie do pokoju.
— Chwałaż Tobie Panie! Lżéj mi na sumieniu! I czy doprawdy widzisz? —
— Widzę, widzę — odpowiedziałem — widzę was, widzę Antosię, widzę światło, widzę! Odsuńcie tę firankę, odemknijcie okno! —
— Stój! stój! powoli — zawołał stryj. — Na ten raz nic z tego nie będzie Długo jeszcze słaby odzyskany wzrok oszczędzać potrzeba; stopniowo go do światła przyzwyczajać. Spokojnie! spokojnie! leż spokojnie — potrzebujesz odpoczynku! Nawet na szanowną opiekunkę twoję, na anioła tego — dodał z pół-uśmiechem — nie poglądaj tak chciwie, tak nienasyconym wzrokiem. Spokojnie! spokojnie! —
W ustach stryja, który sam był niespokojny, miotał się z radości na wszystkie strony, podbiegał, chodził, siadał, wstawał, wyraz ten: spokojnie, wydał mi się tak dziwnym, żem się rozśmiał.
I Antosia, dobra, anielska Antosia, wszystkiego zapomniawszy, nie wiedząc czemu, śmiać się ze mną zaczęła; tak i jéj widać na sercu było lekko, wesoło, tak potrzebowała tylko pretekstu do śmiechu, do okazania swojéj radości.