Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale ja całkiem zapomniałam, że mój chory potrzebować czegoś więcéj może i samém światłem nie wyżyje — rzekła, zakręciła się i wybiegła.
Stryj pozostał, ściskał mnie, nócił, chodził pu pokoju, i widać na nim było także ową radość wyswobodzenia, podobną mojéj. Jemu z sumienia ogromny spadł ciężar.
Patrzcie, jak krótkie, jak znikome są nawet najsilniejsze radości tego świata! Kilka zaledwie upłynęło minut, a czoło moje zasępiać się już zaczynało, a myśl jakaś bolesna rwała mi duszę. Mamże wam powiedziéć, co mnie dręczyło? Wstydzę się — lecz powiém. Przyszło mi na myśl, ja też wyglądać mogę po téj okropnéj chorobie, jaki ślad na mojéj twarzy zostawił wystrzał stryjowski? Zrobiło mi się w chwili duszno i gorąco, piersią jakby fala poruszyła, oczy nawet mgłą zaszły, bo wszystka krew uderzyła do głowy. Patrzałem na daleko wiszące źwierciadło z najwyższą pożądliwością i największym strachem. Chciałem siebie zobaczyć, i lękałem się widzieć. Bałem się utracić nadziei, jaką miałem, nadziei, żem był jeszcze czém wprzódy, byłem młodym, przystojnym. Przechodziły mi po wstrząśnionym mózgu poczwary, wy-