Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

krzywione twarze, czerwone policzki, centkowane czarno, zarumienione bez brwi oczy, a za każdą strach wskazywał i pytał: możeś ty taki??
Stryj łatwo postrzegł zmianę stanu mego umysłu. W istocie niewiele potrzeba było przenikliwości, żeby dójść co się ze mną działo. Ocierałem pot z czoła spływający i wzdychałem ciężko, ukradkiem, złodziejsko spozierając na źwierciadło stojące daleko.
— Przysiągłbym, że się waści chce zobaczyć we źwierciedle — rzekł — i że to tego tak wzdychasz, a boisz się, mój mosanie, zajrzeć, abyś się nie przeląkł. Ba! już teraz wyglądasz przynajmniéj jak człowiek, i niéma się czego lękać. Z początku to było co innego.
To mówiąc, powolnym krokiem poszedł do stolika.
Serce biło mi gwałtownie, gwałtowniéj może, niż przy pierwszém — kocham — wyrzeczoném i usłyszaném; tém czarodziejskiém słowie, którém się dusza wzrusza tak silnie i głęboko.
Słyszałem kroki stryja, liczyłem, i gdym miarkował, że już jest przy mnie, zamknąłem oczy zestrachu. Jeszczem się bał ujrzeć poczwary.
Ale nad strachem przemogła ciekawość. Roz-