Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jeździłem wieczorem do Antosi. Siadaliśmy razem w ogrodzie, i zwijaliśmy, jak jasne wstęgi, marzenia nasze na serca; i ręka w ręku, oko w oku, (widzicie że to zupełnie, jak wszyscy), godziny, dnie całe, nieśliśmy się na kołyszących nas falach nadziei. Co to było za życie, co za chwile! Zdawało się, że świat cały był w zgodzie z nami i pokornie służył nam, podbity naszém szczęściem. Gdybyśmy mieli dwa wieki takiego życia, bylibyśmy je przeżyli w kilku godzinach, tak leciały chwile — cóż, gdy tylko, tylko kilka zostało tygodni?
Im bliżéj stanowczéj godziny, tém Antosia była bojaźliwszą, mniéj wylaną, i częściéj obłoczek płynął po białém jéj czole, częściéj westchnęła mimowolnie, ukradkiem, jakby niedowierzając przyszłości; i ja także zamyślałem się wracając do domu.
— Nie tak-że to — myślałem — wszyscy marzą, gdy kochają i gdy się żenią? nie tak-że to każdy prorokuje sobie wieki nieprzerwane niebieskiego szczęścia? —

Zaczynałem w siebie i idealność moich uczuć nie wierzyć; zaczynałem szukać miejsca,[1] z któregobym wszystko, com czuł i co się ze mną działo,

  1. Przypis własny Wikiźródeł Niewidoczny wyraz uzupełniono na podstawie egzemplarza udostępnionego przez Wielkopolską Bibliotekę Cyfrową.