Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wu rozmowa, co nas niosła daleko swobodnych, w niezaćmioną niczém przyszłość. A po roskoszném zapomnieniu, znowu było zwątpienie, po wątpieniu pewność, i tak bez końca. Podobniśmy byli podróżnym alpejskim, którzy lekko schodzą z gór, spoczywają na ich wierzchołkach, nasycają się widokiem dalekim, i za chwilę zstępując w doliny, tracą widok, drapiąc się na strome góry, nużą się i zapominają doznanych tylko co przyjemności.
Był tylko tydzień do wesela.
W naszym domu wszystko przybierało postać świąteczną, ruch panował niezwyczajny, odświéżało się wszystko, stroiło, odmładzało, ubierało dla wielkiego gościa, któren miał przybyć — szczęścia.
Pamiętam — było to w niedzielę. Cały dzień zajęły mi przygotowania, wysyłki, rozprawy o te drobnostki, co to tak wiele zabierają czasu, a których nikt lepiéj od tego, dla kogo są przeznaczone, nie spełni. Musiałem sam tysiąc rzeczy oglądać, po inne posyłać, niecierpliwiłem się nieustannie, pilno mi było pojechać do Antosi, a ledwie wieczorem oswobodzony, siadłem na gniadego i poczwałowałem drogą.