Przejdź do zawartości

Powieść składana/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John of Dycalp
Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powieść składana
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1843
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.

Masz jakiś pilny list, Adasiu! — rzekł mi stryj nazajutrz, wchodząc raniutko do mojego pokoju. — Przywiózł go najęty Tatar, i ciągle doprasza się o odpis, powtarzając, że za każdą godzinę opóźnienia mają mu wytrącić po złotówce!
Wziąłem list, i poznawszy na nim rękę Wędrychowskiego, rzuciłem go prędko na ziemię, jak gdybym podjął zmarzłą gadzinę.
— Cóż-to! Czy nie przeczuwasz, mój mosanie, jakiego w tém piśmie aresztu na swoje Antosię? — rzekł mi stryj z uśmiechem niezupełnie spokojnym. — Bo od kochanych wierzycieli, których listy zasługują czasem na podobne przyjęcie, bronił cię jeszcze Bóg, jak mam nadzieję! —
— O mój kochany stryju! zgadłeś, na nieszczęście! Widzisz mię w takiém niemal położeniu, w jakiém był Twardowski, na godzinę przed swoim ślubem! —
— Jeśli to ma znaczyć jakiś cyrograf, to nie powtarzaj mi do dwóch razy, mój mosanie, bom gotow uwierzyć. Oddawca tego listu ma nos tak skąpo przedzielony[1] i ręce tak obrzydliwie czarne, że tylko przez grzeczność i na rachunek wyprawy skór, wziąłem go za Tatara; ale mało, bardzo mało braknie, aby mu złożyć honory podziemne. —
— W rzeczy saméj, kochany stryju, idzie tu ni mniéj ni więcéj, jak o moję duszę. Propozycija dla każdego zapewne nie obojętna, cóż dopiéro dla narzeczonego, któremu już wyszło dwie zapowiedzi? —
— Bez tych galimacii! Cóż tam znowu? —
— Nic tak bardzo szczególnego, kochany stryju! Wyzwanie na pojedynek! —
— I tylko? — rzekł starzec przeciągle. Chciał on widocznie tém pogardliwém słowem odjąć znaczenie niebezpieczeństwu; a jednak intonacija słowa: tylko, była tak jakoś nieprawdopodobna, jak ono sławne upadam do nóg! które przodkowie nasi umieli niegdyś skandować tak dziwnie, odmiennie, i zawsze przecięż stosownie, we wszystkich konjunkturach życia!
— Tylko! — powtórzyłem tymże samym tonem, z dokładnością zielonéj papugi.
— Któż-to ci, mój mosanie, tak nie w porę zabiega drogę? —
— Twój, kochany stryju, faworycik od lewego boku, P. Porucznik Wędrychowski! — odpowiedziałem z przyciskiem.
— Patrz mi go, do stu Tatarów! A przeczytaj-no mi, mój mosanie, jakim też trybem idą dziś u was te rzeczy? —
— A przyrzekasz-że mi, kochany stryju, że raczysz być moim sekundantem w tym niedorzecznym pojedynku, i że mi pozwolisz swoich Rejtanowskich pistoletów? —
— Właśnie myślałem o jedném i o drugiém! Ale przedewszystkiém potrzebuję wiedzieć, jak też cię nagli twój antagonista z terminem? Bo cóżkolwiek bądź, zakładam wam dni kilka rozejmu. Ty, Adasiu, mój mosanie, ladaco strzelasz. Jeśli więc mam być twoim sekundantem, to z góry ci zapowiadam, że to nie prędzéj nastąpi, aż wystrzelasz pod mojém okiem, do celu, przynajmniej kwartę leszczyńskiego prochu! —
Stryj mój mówił już te słowa tak obojętnie, jak gdyby szło o jakieś zwyczajne rozporządzenie gospodarskie. Zrobiło się mi zimno. Złorzeczyłem w duchu nieczułéj starości. Wyobrażałem sobie, że starzec z równąż jednostajnością umysłu gotow-by był wydawać rozkazy podczas mojego pogrzebu. I wnet z tą myślą przeniosłem się do Antosi: widziałem ją omdlałą na pół-godziny, dwie godziny płaczącą, przez dzień cały zamkniętą w swoim pokoju i nie przyjmującą pociech; potém w przeciągu całego tygodnia posyłała ona na mszę za moję duszę, i modliła się klęcząc z twarzą zasłonioną; nie widywała się z nikim prócz z rodzicami; przechadzała się samotnie po ogrodzie, i to dopiéro o zmroku; nie przyjmowała nic do ust, prócz herbaty, i to za wielkiém uproszeniem; na widok broni lub na wspomnienie Wędrychowskicgo dostawała serdecznego śmiechu; zapomniała o swoich kanarkach, nie zajrzała nawet ani razu do źwierciadła: trwało to spełna dni ośm. Dnia dziewiątego zrana, niespodzianie wbiegła do jéj pokoju Elżusia, taż sama wesoła, pełna trzpiotalstwa i dobroci serca Elżusia, którę-m zastał wczoraj samotrzeć z nią i z Wędrychowskim w ogrodzie. Antosia krzyknęła na jéj widok, ukryła twarz w poduszki, zanosiła się od płaczu. Ale dobra Elżusia uklękła przy jéj łóżku, opanowała jéj ręce, i nuż ją całować w ręce, nuż zaklinać na pokój ostatnich dni rodziców, których ta jéj rospacz dobija, którym tak niewiele potrzeba, aby już już obłożnie zaniemogli, nuż przedstawiać podobne przykłady, od początku świata zdarzone, (a które miały się zdarzyć, nie daléj jakoby jak tego roku i w naszym powiecie): jak oto biedny N., powracając od ślubu, i wyskakując z pojazdu, zabił się na miejscu w oczach rodziców, którzy go czekali na ganku z błogosławieństwem! To-to dopiéro była boleść serca dla biednéj panny młodéj, siedzącéj jeszcze w pojeździć, i dla nieszczęśliwych rodziców! Jak inny Pan R., jadąc konno w wiliją ślubu do swojéj narzeczonéj, i ujrzawszy ją na przeciwnym brzegu rzeki, że chustką dawała mu znaki, skoczył na koniu do rzeki, którę nie dwadzieścia może razy wpław przebywał, na tymże samym koniu — skoczył, i więcéj się nie ukazał. (Zdradziecka Elżusia widocznie utworzyła ten opis podług zgonu Księcia Józefa Poniatowskiego, którego obraz tylko co, gdy przechodziła przez salę, wpadł jéj w oko). Jak inny, najbiedniejszy może ze wszystkich, Pan Z. natychmiast po ślubie, ze zbytku szczęścia dostał obłąkania, ale tak dzikiego, że chciał strzelić do własnéj matki, że omal nie udusił żony, że poranił braci, i wydarłszy się z ich rąk nakoniec, rzucił się z trzeciego piątra na ulicę. (Jak Berthier!) To-to były prawdziwe nieszczęścia, prawdziwe ciosy! I rospacz w takich razach mogła się nazwać godziwą: bo samo Niebo jakby dało i cofnęło swe przeznaczenie! — Gdy przeciwnie ten biedny Adam — pomyśl tylko sama! — widocznie nie był ci sądzonym! Od czasu jak on wzrok stracił, i potém niby odzyskał, wszyscy lekarze mówili, że to nie na długo. Musiałby więc on być ślepym koniecznie. (I dla czegoż koniecznie?) A wtedy jakież-by było twe życie z kaleką? (Co? z kaleką?) Podobało się Niebu doświadczyć twojego poświęcenia się, i tyś je uczyniła. Doglądałaś go i pielęgnowałaś w chorobie z czułością najlepszéj siostry. Byłaś gotową oddać mu nawet swą rękę. Ale widać nie była potrzebną ta ostatnia ofiara. Możebyś jéj nawet nie podołała! Podziękuj więc Bogu, że nie dał ci, podobnie jak Abrahamowi, dokończyć ofiary. — Ale spójrz przecię, odezwij się mi, Antosiu! mówię do ciebie, jak sam pleban! — przydała Elżusia wesoło, i pochwyciwszy rękę swojéj przyjaciółki, pocałowała ją znowu, raz i drugi. Widziałem sam, że nie podobna było nie ożyć na takie zaklęcie; widziałem, jak moja Antosia podnosiła głowę, jak rzucała się ze łzami w objęcia swojéj przyjaciółki, jak plakaty obie, tuląc się twarzą do twarzy; jeszcze kilka głośnych wyrzekań, kilka cichych pociech, uścisków; wreście na prośbę Elżusi, wyszły obie do ogrodu, dla ożywienia się świéżém powietrzem, i pocieszenia kochanych rodziców choć tą wywalczoną spokojnością, która będzie w pewny sposob najmilszą ofiarą Niebu, bo zapewne najtrudniejszą. Jakoż dobroczynne powietrze w rzeczy saméj ożywiło mą narzeczoną. Dała się ona widzieć, po raz piérwszy, przy śniadaniu, z twarzą wprawdzie niewymównie smutną, cierpiącą, ale przynajmniéj z suchemi oczyma, przynajmniéj odpowiadała na zapytania rodziców, i nie wołała śmierci, i na znak pojednania z życiem, piérwszy raz piła herbatę ze śmietanką i z biszkoktem. Po śniadaniu, na prośbę matki, dała się zawieśdź do ulubionego gaiku, gdzie stal krzyż ofiarowany przez nią za duszę babki; u krzyża wysiadły z matką z pojazdu i modliły się długo, długo. Widziałem jéj łzy, słyszałem jéj modlitwy za sobą; widziałem, jak ją bolała ta myśl, że mi Kościoł odmówił chrześcijańskiego pogrzebu! — I oto czyni ona ślub wystawienia w tym samym lasku krzyża, i odmawiania codzień zrana i wieczór modlitewki za moję duszę. Po tém postanowieniu, pokrzepiona modlitwą, spokojniejsza na sercu, jak gdyby stało się już zadość wszystkim obowiązkom, do jakich mogą mieć prawo śpiący w mogile, powraca do domu. Reszta dnia i jeszcze kilka następnych, przechodzą w tym cichym smutku, jaki daje się widzieć przy donaszaniu żałoby. Każdy wtedy pilnie się strzeże wspomnieć o przedmiocie straty; osoba kończąca żałobę nie pragnie i w pewny sposob lęka się nawet tych wspomnień: zawiera się więc jakby rodzaj umowy, na mocy któréj wszyscy obowiązują się do milczenia. I dzięki ścisłemu zachowaniu téj umowy, powoli powoli zjawia się nakoniec wybolały kiedy niekiedy uśmiech, otwierają się stopniami oczy na powaby przyrodzenia, dozwala się sobie niewinnéj melancholijnéj roskoszy muzyki, pielęgnuje się z upodobaniem kwiaty, zrazu smutne i zielone tylko krzewy, jak naprzykład cyprys, rozmaryn, potém tkliwe bratki, powoje, hijacynty, skromne lilije i lewkonije, daléj, daléj róże, georginy, tulipany, kamelije i agapanty. Od kwiatów przechodzi się sercem do ptasząt, do kanarków, do słowika, którego śpiew tak harmonijnie zlewa się z bolejącą duszą — aż jednego poranku, daleki zapomniany przyjaciel — (tak opiewa list bezimienny) — przysyła w darze piękną białą z ponsowym czubem papugę, która zaledwie przyniesiona, zaczyna wołać: dość płakać! — Kochany mój ptaku! — myśli sobie Antosia — choć ty mię pożałujesz! — I odtąd przywiązuje się do papugi. Jakoż wkrótce pochlebny ptak umié sobie zaskarbić przyjaźń, usiada poufale na ramieniu swéj nowéj pani, przyjmuje z jéj ust cukier, muska się dziobem po jéj szyi, i towarzyszy nieodstępnie w przechadzkach po ogrodzie. Raz nad wieczór, Antosia, siedząc w altanie, czytała tylko co przysłaną od Elżusi książkę, pod tytułem: Nierozsądne śluby; czytała ją z zajęciem, bo treść książki była jakby osnutą z jéj wspomnień; wtém cichy szelest daje się słyszeć przy altance; papuga dosłyszała go najpiérwsza, i nagle zlatuje z ramienia swéj pani, przesiada na rękę klęczącego u wejścia do altany mężczyzny, i woła potrzykroć: Przebacz! — Antosia krzyknęła mimowolnie, zakryła rękami oczy, lecz zakryła już niemi — jak gdyby zdjęła z ziemi — i obraz klęczącego mężczyzny. Miał on rękę przewiązaną, łza błyszczała w jego czarnych oczach, mówił głosem cichym, drżącym, ale dźwięcznym, pełnym jakiegoś uroku, w te słowa: — „Jeślibym został zabitym, (bo piérwszy strzał należał temu, którego zawsze opłakiwać będę), miałbym prawo choć do twojego westchnienia, Pani, choć do jednéj twéj łzy i modlitwy; teraz, nim stąd na zawsze ustąpię — co mi jest cięższém od śmierci — śmiém cię błagać, Pani, przebacz mi boleść, jakiéj cię raz jeszcze nabawiam mym widokiem — i w imie Nieba, przebacz mi wszystko, przebacz!” —
Przebacz! przebacz! — woła niegodziwa papuga, dar, jak się pokazało, Wędrychowskiego.
— Oby mu tylko tak Bóg przebaczył! — odpowiada Antosia słabym i stłumionym głosem.
— A tyż mi, Pani, przebaczasz? — szepce przeklęty Wędrychowski. — Pobłogosław mię tém słowem na tułactwo całego życia.... Odjeżdżam do Ameryki. —
— Nie przeklinałam go nigdy i przeklinać mu będę. —
— Dzięki! dzięki! —
Dzięki! — powtórzyła nieznacznie trącona od Wędrychowskiego papuga, i z umizgiem przeleciała do swéj pani.
Nastała chwila milczenia. Antosia zebrała się nieco z myślami. A piekielny ptak wrzeszczał jéj ciągle nad uchem:
Dość płakać! Przebacz! Dzięki!
— Bądź mi więc zdrowa, Koko! — rzekła Antosia, gładząc papugę. — Winnam Panu — przydała, obracając się do Wędrychowskiego — podziękowanie za jedyną i ostatnią moję rozrywkę. Teraz wróć, Koko, do swojego pana! —
Przebacz! — gadała wściąż papuga.
Wędrychowski umiał skorzystać z chwili. Postąpił na kilka kroków, rzucił się znowu na kolana, i mówił tak czule, tak namiętnie, tak bezczelnie, o swojéj rospaczy i o Ameryce, dopraszał się z takiemi zaklęciami jednego tylko i ostatniego słowa przebaczenia, że nie podobna go było odmówić wybierającemu się do drugiego świata, tak jak niepodobna-by było odmówić prośbie umierającego.
— A więc nie mówmy już o tém! — rzekła Antosia powstając. I wyszli z altany. I poszli, niby machinalnie, ulicą wiodącą nie do domu, ale wgłąb’ ogrodu. I z powodu zachodzącego słońca zaczęli rozmowę o Ameryce, o wiecznym rozdziale z ojczyzną, o jakiejś nieszczęśliwéj konieczności, ścigającéj, zda się, wielu ludzi, o innéj niemniéj nieszczęśliwéj konieczności, która środkuje otchłanią między wielą ludźmi. Wędrychowski zaczął opowiadać z tego tekstu jakąś rozdzierającą serce historiją sieroty, którę w kolebce jeszcze dotknął los żelazny, która nie widziała nigdy uśmiechu matki, nie zaznała nigdy pieszczot rodzicielskich, która przez całe życie zależała od niechętnéj łaski łudzi cudzych, która w dzieciństwie nie śmiała nigdy wynurzyć swych życzeń, prośb, nadziei, musiała pod rozkazem uśmiechać się śród boleści, i z tym uśmiechem, który nie dozwolił jéj nigdy błagać spółczucia bliźnich, ale przynajmniéj zabezpieczył od ich pogardy, została wyprawioną na świat, i skazaną tułać się po nim samotnie. — To moje przecierpiane już życie! — przydał on chwiejącym się głosem. — Nikt przecięż nie słyszał ode mnie téj powieści, i nie posłyszy drugiéj jéj połowy: ho ta będzie nie na tym już świecie! — I wskazał ręką na ziemię — nie wiadomo czy sięgając tém patetyczném skinieniem tylko do głębokości grobu, czy też na wskróś — do Ameryki?
Antosia niewymównie wzruszona, poglądała nań pełnémi łez oczyma! Wędrychowski upadł na kolana, ucałował niebronioną mu rękę, zakrył twarz kapeluszem, powstał z pośpiechem i zniknął. Ale niegodziwa Koko poleciała za dawnym swym panem. — A więc nazajutrz, o téj saméj godzinie i na tém samém miejscu, jak gdyby obie strony dały sobie najuroczystsze słowo, kończy się przerwane wczorajszą boleścią, ostatnie pożegnanie. Rzecz dziwna wszakże! szlachetny Porucznik ma sobie do wyrzucenia — jak powiada — te wczorajsze niewinne łzy Antosi, które spadły jak niebieska rosa na piasek pustyni jego przeznaczenia!! Ani wspomina więc już o Ameryce. Przybył on tylko — tak mówi z wymuszonym uśmiechem — odwieśdź zbiega Koko, aby żadna żywa istota nie dzieliła jego losu — i oddalić się na zawsze! — Jakoż kończąc te słowa, oddala się w rzeczy saméj, ale z tym pośpiechem, z jakim idzie na śmierć skazany, krok na przod dwa nazad.
Zostań! — woła Koko. Biedna! całą bezsenną noc uczyła się ona téj lekcii.
Wędrychowski ze śmiertelną niespokojnością oczekiwał tego słowa, i już nie dziesięć razy przeklinał w duchu niepojętność ptaka. Więc najszczérzéj, najnaturalniéj nawet, zadrżał on oto z radości, i obraca się z pytającym wzrokiem: — jakiż-to anioł go woła? kochanka? czy papuga? —
Ale Antosia zasługuje widocznie na to przypuszczenie, bo się niém nie obraża.
Pół wierzy ona, pół nie wierzy w całą tę komediją; patrzy wszakże za oddalającym się ze łzami: i jakżeby znów te łzy go nie odwołały?
Jeszcze jedna, dwie podobne sceny, i wszystko zapomniane. Podróż do Ameryki odkłada się z powodu upuszczonéj już pory do żeglugi. Jest ona jeszcze przez kilka tygodni przedmiotem rozmów tkliwych i sentymentalnych; po kilku tygodniach staje się przedmiotem żartów, napomknień i postrachów, które widocznie nie spełnią się nigdy; a tymczasem zamiar wystawienia krzyża w gaiku idzie jakoś w zapomnienie, modlitwy za moję duszę redukują się na coraz krótsze codzień westchnienia, nakoniec... — O cóż to za okropny ten dar myśli i wniosków! — W przeciągu jednéj czarnéj chwili, człek może przemarzyć i doznać sercem więcéj katuszy, niż marząc przez lat dziesięć o szczęściu!


— Strzał pierwszy do ciebie należy! To tylko jedno mi się nie podoba! — rzekł mój stryj, który w ciągu téj chwili również głęboko myślał o naszym pojedynku. Na dziesięć podobnych zdarzeń, trzech nawet nie umiém sobie przypomnieć, mój mosanie, w którychby się powiodło, jak należy, piérwszemu strzelającemu! Jakoś, moje dziecię, człek nie ma serca do odjęcia życia bliźniemu, który został przez nas obrażonym, i milczący, z otwartą piersią, stoi przed nami, jak gdyby naglił groźnie: — Odbierz mi więc życie, kiedyś mi odebrał honor! — Okoliczność ta odejmuje śmiałość i pewność u najwprawniejszéj nawet ręki. Gdy przeciwnie, wyzywający po odebranym już strzale, który najczęściéj zadaje mu tylko lekką ranę i jątrzy go niejako, ma po sobie wszystkie, w podobnych razach potrzebne korzyści! —
Łatwo zgadnąć, jak mi były te uwagi po sercu?
— Ale przeczytaj-że mi ten list, mój mosanie, bo trzeba cóś przecię odpowiedzieć posłańcowi.
Powodowałem się machinalnie. Podjąłem list, oddarłem pieczęć, i przeczytałem w głos, nie rozumiejąc co czytam, jak następuje:
— „Porucznik Wędrychowski jutro, to jest, dnia 28 maja o godzinie 10 zrana, ma honor oczekiwać Pana Adama * pod laskiem sytuowanym o jakie pięćset kroków od folwarku ...inicz, należącego niegdyś do familii Wędrychowskich, a dziś będącego w posiadaniu Pana Adama. Wybór tego miejsca, i ta mocno powodująca okoliczność: że jeden z nas znajdzie się między ślubem a grobem, nastręczają samę propozyciją: czyliby nie było z rzetelném dobrem Pana Adama, aby na ziemi, którą tak długo władali Wędrychowscy, uczynił on formalne jéj zrzeczenie, i na dowod umorzenia niemiłéj sprawy i wznowienia przyjacielskich stosunków, przyjął w ....iniczach śniadańko od niżéj podpisanego, który będzie już miał w téj mierze skrypt należycie uprawniony, tudzież wszystkie potrzebne akcessorija śniadaniowe; a dla uniknienia głośności, weźmie za sekundanta Pana Rejenta S., znanego powszechnie z zalety rzadko chodzącéj w parze, do pióra i do pałasza! W przeciwnym razie, gdy los pojedynku zwykł bywać tak wątpliwym, Pan Adam raczy przyjąć z serca pochodzącą radę, aby uczynił zadość obowiązkom sumienia, i ślicznie pożegnał drogie mu osoby.”
— O przeklęty brawura! tchórz maskowany! istny tchórz, mój mosanie! I w dodatku Izraelita! — Daj mi, Adasiu, szpargalik papieru. To nie może mu ujść płazem! Ja mu sam odpiszę! Już ja mu odpiszę!! — I nie czekając mojéj posługi, z tą żywością, któréj lat siedmdziesiąt uchodzić nie mogły, oddarł białą połowę listu Wędrychowskiego, i wnet ją zapisał tym bujnym, szablistym charakterem, jaki widzimy na podpisach Jana III.







  1. Sekret to jest gminu, ale należycie sprawdzony, że szatan, z przeproszeniem, nie ma dziurek w nosie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Placyd Jankowski, Józef Ignacy Kraszewski.