Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

uśmiechem, który nie dozwolił jéj nigdy błagać spółczucia bliźnich, ale przynajmniéj zabezpieczył od ich pogardy, została wyprawioną na świat, i skazaną tułać się po nim samotnie. — To moje przecierpiane już życie! — przydał on chwiejącym się głosem. — Nikt przecięż nie słyszał ode mnie téj powieści, i nie posłyszy drugiéj jéj połowy: ho ta będzie nie na tym już świecie! — I wskazał ręką na ziemię — nie wiadomo czy sięgając tém patetyczném skinieniem tylko do głębokości grobu, czy też na wskróś — do Ameryki?
Antosia niewymównie wzruszona, poglądała nań pełnémi łez oczyma! Wędrychowski upadł na kolana, ucałował niebronioną mu rękę, zakrył twarz kapeluszem, powstał z pośpiechem i zniknął. Ale niegodziwa Koko poleciała za dawnym swym panem. — A więc nazajutrz, o téj saméj godzinie i na tém samém miejscu, jak gdyby obie strony dały sobie najuroczystsze słowo, kończy się przerwane wczorajszą boleścią, ostatnie pożegnanie. Rzecz dziwna wszakże! szlachetny Porucznik ma sobie do wyrzucenia — jak powiada — te wczorajsze niewinne łzy Antosi, które spadły jak niebieska rosa na piasek pustyni jego przeznaczenia!! Ani