Przejdź do zawartości

Powieść składana/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John of Dycalp
Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powieść składana
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1843
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Wiele, a może nadto nawet pisano już o pojedynkach przeciw pojedynkom, czyniono wiele, aby im zapobiedz, wysilano się na rozumowania, na wykrzykniki, na morały. Weszły one jednak tak głęboko w zwyczaje wszystkich niemal narodów, iż ich niczém zastąpić nie można. Wszyscy, co się biją, powtarzają sami, że czynią głupstwo, aby zadość uczynić zwyczajowi; wszyscy narzekają na nie; nikt się podobno nie zastanowił, że sam fakt tak uporczywie trzymającego się zwyczaju dowodzi już niejako jego potrzeby, jego konieczności. Zmieńmy obyczaje, ustanówmy nowe prawa na wypadki rozstrzygające się bitwą pojedyńczą, a wówczas dopiéro usuniemy pojedynki. Nadewszystko przestańmy dawać do nich powody, lub gdy się znajdą, zgodźmy się na jaki sąd, coby mu wszyscy posłusznemi być chcieli i z jego rąk pokutę wyznaczoną z pokorą świętą przyjmowali. Lecz skoro, uwielbiając jedyny może w naszych czasach przykład Boduina, i wiedząc o nim wszyscy, zamilczamy przecięż z zamiarem o tym pięknym wzorze, i o świętéj ustawie, która go natchnęła, czyliż mamy jakie prawo hałasowania na pojedynki i na tak zwane kondescensije? Śmiać się z nich, oświadczając kondescendentóm, iż mamy w pogotowie nabite krucice, nie jest-że to kończyć tak samo (przepraszamy za porównanie), jak kończy znamienita satyra o pijaństwie:
— Bądź zdrów! gdzie idziesz? napiję się wódki!
Całą noc poprzedzającą spotkanie z Wędrychowskim spać nie mogłem. Część jéj poświęciłem na ułożenie moich interesów, pisanie listów, część przepędziłem na dumaniu gorączkowém. Ogłuszony byłem myślą śmierci; w uszach tętniało nieustannie: — Umrzeć! umrzeć! —
Przez otwarte na ogrod okno spoglądałem na noc majową, spokojną, a tak cudowną, tak uroczą, że patrząc na nią, podwójnie świata żal było. Ona zachęcała do życia, ona przemawiała życiem, miłością, roskoszą, szczęściem. Taka była zgoda w naturze, taka harmonija! Wszystkie barwy zlały się w jedną pod światłem księżyca; wszystkie wonie majowe, w jeden zapach rajski; wszystkie dźwięki, w jeden głos słowiczy. I na tém tle harmonijném, wielkiemi czarnemi głoskami dla mnie jednego pisało się to straszne słowo: — Umrzeć! —
Wszystkiego żal mi było: Antosi, nadziei, młodości, świata, maja, księżyca, słowika i życia.
— I cóż to człowiek? — pomyśliłem. — Dumny król tego królestwa, co jego żałoby nie dzieli, co nieposłuszne w chwili zgonu śpiewa mu życiem na przekorę, świeci blaskami, których widzieć więcéj nie będzie, wonieje roskosznemi wyziewy. A on śmié się nazywać królem świata! Głupi! stokroć głupi! Kropla rosy na kielichu kwiatu równie jest królem jak on. —
Sparty na ręku, dumałem w oknie, a w głowie mojéj czułem coraz to gorętszą wrzawę. Oczy wlepione na wschód, śledziły blask zorzy, co od zachodu przechodząc, już już miała się ukazać na niebie. — Jeszcze godzina — mówiłem w duszy — a wejdzie dzień biały, dzień jasny, może ostatni! Może piérwszy długich męczarni kalectwa! —
Głos poczciwego stryja obudził mnie z dumania, któreby było trwało do rana.
— A co to? modlisz się, czy płaczesz? Fi do licha! Adasiu! hę? Baba! Oj! oj! a chwalicie się cywilizacją waszą, a udajecie cóś od nas lepszego! Tymczasem zaledwie śmierć choć zdaleka wam się pokłoni, jużci trwoga! Póki gadać, szermować językiem, paplać, to-to wy zuchy, to-to mistrze! Za naszych czasów, mój mosanie, nie tak bywało! Mniéj umieliśmy, to prawda, mniéj gadali, ale niczego się nie przelękli, i w każdym razie radę sobie dali. Życiem rzucaliśmy jak piłką, nie turbując się czy złapiemy ją znowu w ręce, czy na ziemię upadnie. No, ale tandem, mój chłopcze, kiepskoś zrobił, żeś się spać nie położył; to uspokaja i siły dodaje. Ale gdzie to wam spać w takiej konjunkturze? Staryby to chyba potrafił! A kiedyś już wstał, czy nie dobrzeby było jeszcze z kilka razy do celu wystrzelić? —
— Na co? — odpowiedziałem. — Cale to co innego strzelać do celu, a co innego strzelać do człowieka. Panu Bogu to oddajmy. —
— Trzeba to sobie było od początku powiedzieć. Nie byłbyś strawił nocy bezsennéj nadaremnie, i lepiejbyś dziś wyglądał. Tandem już i dnieje; ale mamy do dziesiątéj godziny kawał jeszcze czasu przed sobą. Skończyłeś już zapewne z papierami. —
— Skończyłem — odpowiedziałem krótko.
— I nie myślisz zasnąć trochę? —
— O, nie! nic chce mi się. —
Stryj ruszył ramionami. — Nie pojmuję — rzekł — co to będzie z następną generacją? Z was porodzą się chyba cienie ludzi, nie ludzie! Świat się musi skończyć, a do tego i brzydko się skończy na takich słama......... —
— Ależ nie kończcie, stryju! Macie mnie za tchórza, jak widzę, gdy wcale nim nie jestem, i pewnie ci wstydu nie zrobię — przerwałem trochę obrażony.
— Nie o to chodzi — odpowiedział. — Wiém, że się nie ulękniesz; ale po kiego licha dumać całą noc, wzdychać (boć to ja widziałem i słyszałem). To dowodzi zawsze niespokoju; a tu najwięcéj spokojności i determinacii potrzeba. —
— Ależ w mojém położeniu! —
— Alboś to piérwszy, mój mosanie, co się za dziewczynę bijesz? Ot, wiész co? wyjdźmy na świéże powietrze, to cię orzeźwi. —
— Dobrze. —
Stryj otworzył szklanne drzwi na ogród, i wyszliśmy oba. Ranek był, jakby na przekorę, cudowny. W oddaleniu podnosiły się czarodziejskie mgły, co tak ubierają widok, jak gazowa zasłona młodą narzeczoną; trawy, zboża, krzewy, jaśniały tą młodą zielonością, która raz tylko w rok je zdobi; słowik jeszcze śpiewał bezsenny, a z oblanych rosą kwiatów płynęły wonie, co się aż w duszy czuć dawały.
Westchnąłem wychodząc.
— Oj ta wiosna, mospanie! — rzekł stary — czarownica, i mnie za serce chwyta nawet, a nie wiedzieć dla czego, młodość zawsze przypomni! Patrzaj-no, Panie Adamie! dalipan mieli rozum ci, co skomponowali w jakimś tam Edenie nieskończoną, wieczną wiosnę. Byłaby to niezła rzecz; tylkoby się nie trzeba i ludziom już starzeć. —
Nic nie odpowiedziałem; czułem i ja piękność wiosny, i na wschód patrzałem, co się rumienił, złocił powoli, otrząsał chmurki i mgły, i gotował tron dla słońca, które wejść miało nad czarodziejskim wiosennym krajobrazem.
— Umrzeć! — zatętniało mi w uszach i duszy — umrzeć na wiosnę! —
Te słowa wyrzekłem pół-głosem mimo woli.
— Jużciż, mój Adasiu, kiedyś taki potrzeba koniecznie odbyć to salto mortale; lepiéj-że więc na wiosnę pójść na tamten świat z wiosennych wrażeń pełną duszą. A ma się umierać, to czy dziś, czy jutro, prawie jedno; zawsze konając, cała przeszłość dwódziesto czy sto-letnia, jak jeden punkcik. Mówicie Waszmość po swojemu tam: umrzeć nie skosztowawszy życia. Et! brednie, mój mosanie! a jakbyś go skosztował, jakbyś go się najadł do sytości, to co ci z tego, gdy umierać potrzeba? Ot, wiész co? Adasiu! dalipan wszystko głupstwo na tym świecie, a człowiek, co to serijo bierze i lamentuje, taki, mojém zdaniem, błazen. —
Stary, dodając mi tak odwagi, kiwał ręką, potrząsał głową i poglądał na mnie z uśmiechem. Słuchałem go tylko pół-uchem, myśląc w duchu: egoista! Przechadzaliśmy się lak cały ranek po ogrodzie, aż o w pół do dziewiątéj zaprzężono konie i wyjechaliśmy na plac.
— Czém wcześniéj, tém lepiéj — rzekł stryj. — Pojedziemy wolno, odpoczniemy na miejscu. Pan Porucznik myśli zapewne, że łatwa z nami zgoda, i tentuje umorzeniem processu; ale mam cię za cztéry litery, jeśli choć dozwolisz rozpoczynać układy. Ferm! mosanie, a Pan Bóg z nami, nic nam nie będzie! Mam przeczucie; bądź spokojny; jeśli zechce przeprosić i pójść z kwitkiem, to dobrze; ale żebyśmy się mieli napastnikowi opłacać, kwitując z folwarku i processu, zje trzy tysiące djabłów! —
I mnie też chęć zemsty rozpalała. Nienawidziałem Wędrychowskiego, co mi rozbił moje szczęście tak szkaradnie, co jakby naumyślnie robakiem wtoczył się, aby rozgryść moję nić złotą. Im bardziéj zbliżałem się do miejsca wyznaczonego, tém bojaźń, żal życia ustępowały, chęć pomszczenia się, pragnienie krwi wrzały w sercu.
— Zabiję go — mówiłem w duszy — zabiję! —
— A jeśli on ciebie zabije? — odzywał się z kątka głos cichy.
Usta mi się wykrzywiły, oczy słupem stanęły; uśmiechnąłem się. W téj chwili zastanowiliśmy się niedaleko folwarku; wyskoczyłem z bryczki, obejrzałem — nie było nikogo.
— Jeszcze ich niéma — rzekł stryj. — Roztassujem się i będziemy czekali. —
To mówiąc i dając rozkazy słudze, stary z pistoletami pod ręką wylazł powoli, i obejrzawszy się raz jeszcze, skierował ku olszynie za dworem.
— Doskonałe miejsce — rzekł. — Pamiętaj — dodał — nie stawaj przeciw słońcu, ale plecami na wschód. Żeby zaś wiedzieli że już jesteśmy in loco, trzeba wystrzelić pistolety. —
— Będą myśleli — odezwałem się szybko — żeśmy już kwapiąc się przed dziesiątą plac ostrzelali. —
Stryj kiwnął głową. — Co mam wykręcać, to wolę wystrzelić. —
To mówiąc, zmierzył do gałęzi i zbił ją, wziął drugi pistolet, i równie mu się udało.
— Dobry prognostyk! — zawołał wesoło. — Teraz czekamy Ichmościów. —
W oddaleniu poznałem po brzęku dzwonków jadącego Wędrychowskiego; na huk wystrzałów widocznie popędzono konie, które spienione czwałem leciały, i zatrzymane o kilkanaście kroków od nas, wryły się w ziemię. Na bryczce siedziało ich dwóch: mój przeciwnik i sławny Pan Rejent, którego zaraz opiszę. Szepnęli cóś do siebie wysiadając, i Porucznik, niby szukając broni czy nie wiém tam czego, w bryczce przyzostał, a ku nam sam tylko posunął się Pan Rejent.
Rejent S., był to stary wyga, ostatni może szczątek téj sławnéj palestry dawnych czasów, co na wschodach trybunalskich uczyła się jednocześnie pisać pozwy i kiereszować łby.
Wysoki, chudy, z podgoloną posiwiałą już pałką, w plecach széroki, ogromnéj ręki, żylastego składu, podobniejszy był na piérwszy rzut oka do żołnierza, niż do prawnika. Gęste blizny po czole wygoloném i twarz szramą żółtą rozdarta, dowodziły walecznych bojów. U prawéj ręki brakło mu piątego palca; a więcéj daleko jeszcze pamiątek swéj junakerii nosił pod granatową czamarą. Siwych oczu, długiego spiczastego nosa, wystającéj brody, ogromnego wąsa, przypominał nie wiém czém przesławnego bohatéra z Manszy. Po korda, do pistoletów, do butelki i do pióra, jedyny. Bił się w pałasze sławnie, strzelał i nizał kule na ćwieczki, pił jak smok, a pisał z niepospolitym ogniem, zjadliwością i znajomością form sądowych. Nikt od niego piękniéj nie umiał wystawić najgorszéj sprawy, nikt patetyczniéj odmalować ucisku klijenta, nikt kruczków więcéj natworzyć. Stary, nie stérany jednak, jeszcze sekundował w pojedynkach, lubił hulankę i wiódł processa. W żadnym razie nie tracił odwagi i przytomności umysłu; i gdzie drudzy nie widzieli sposobu wywikłania się, on ich tysiąc odkrywał. Pamięci rzadkiéj; na zawołaniu miał nie tylko swój wyćwiczony koncept, ale wszystkie poprzedników swoich finessy. Była to chodząca kronika Wileńskiego i Mińskiego Trybunałów.
— Do stóp się ścielę! — zawołał ogromnym głosem, podchodząc. — A cóż to Waszmość, nie doczekawszy godziny, plac chcecie ostrzelać? —
— Do nóg upadam — ozwał się stryj, zbliżając się ku niemu. — Nie bójcie się, dotrzymamy; i jest jeszcze czém nabić nanowo. Tymczasem wystrzeliłem pistolety, aby je oczyścić; bo stary był w nich naboj. —
Rejent, słuchając niby, rzucił na mnie okiem, mierząc widocznie z drwinkowatą miną moję odwagę, którę na schyłku znaleźć się spodziewał. Ale ja, prawie przewidując to wejrzenie, nastawiłem marsa, w którym całą moję złość i obrazę odmalowałem. Rejent zwrócił się do stryja i pociągnął go na stronę.
— No, jakże to będzie? — rzekł, spodziewając się, że przyjdzie do układów.
— A jakże ma być? Mości Rejencie! Będziemy się bić, i kwita. —
— Ale naszym obowiązkiem — przerwał Rejent — Mości Dobrodzieju! naszym obowiązkiem umitygować powaśnionych, i, jeśli można, doprowadzić ich do zgody, unikając krwi rozlewu, i.. —
— Zapewne — odparł stryj dobrzeby to było. —
Rejent spójrzał w oczy stryjowi, i nie dając mu dokończyć, rzekł:
— Ot tak: niech Pan Adam podpisze — i sięgnął za nadrę po papier — podadzą sobie ręce, wychylim butelczynę, zaprosicie nas na wesele, i kwita. —
— Co podpisze? — spytał stryj.
— A! jużciż wiécie: zrzeczenie. —
Stary stanął przeciw Rejenta, i w milczeniu podnosząc palec prawéj ręki, począł nim i głową kręcić.
— A za kogoż, do millijona kaduków, nas macie? hę? —
Rejent musnął wąsa, i splunął poglądając w stronę Wędrychowskiego, który jeszcze czegoś w bryczce szukał i brząkał to pałaszami, to probował kurków w pistoletach.
— Bo to widzisz, szanowny Panie, Łaskawco! — dodał — kiedy można tak skończyć spokojnie.... —
— A bardzo dobrze. Niech Porucznik Adama przeprosi, damy sobie ręce, i kwita. —
— On jest obrażony! — wykrzyknął Rejent.
— Zatém niech się strzela — odparł mój stryj. — Dajmy pokój daremnym gawędóm, mierzmy plac, nabijmy broń, i dość. —
Stryj postąpił kilka kroków, Rejent go za rękę chwycił.
— Ej no! pomiarkujcie się! Toż on ma się żenić! — Czyż jemu pora teraz się strzelać? —
Stary ruszył ramionami, i nic nie odpowiedziawszy, poszedł ku mnie; Rejent pobiegł do Wędrychowskiego. Nie wiém o czém i co, ale żwawo z sobą gadali; potém Porucznik zeskoczył z bryczki, i cóś zawoławszy do ludzi, szparkim krokiem zbliżył się do nas, nastawiając się i buńczucząc.
Ukłoniliśmy się sobie: on z ironiją niejaką, którą mnie chciał zastraszyć, ja z niechęcią. Tymczasem sekundanci mierzyli plac i nabijali broń. Rejent rzucał okiem na Wędrychowskiego, to na mnie, zaczepiał stryja, który milczał jak opoka i widocznie ukończenie przygotowań do pojedynku odwlekał.
Po chwilce Porucznik zaczął niecierpliwie się kręcić, poczesywać czupryny, muskać wąsa, chodzić, pokaszliwać. Widocznie opanowywała go niespokojność, nareście ozwał się do mnie:
— Nie masz Pan jakich poleceń dodania, w razie, jeśliby... — Chciał drwinkować, ale głosu mu brakowało.
— Dziękuję — odpowiedziałem sucho. — Polecenia moje najlepiéj stryj spełni. —
Wędrychowski zamilkł. Widziałem jak pragnął zgody, jak chciał junaczyć, a tu i wątku i odwagi nie było; a w miarę, jakem go widział tchórzącego, mnie przybywało rezonu. Po długich zwłokach, postawiono nas na miejscu, podano broń. I mnie serce zabiło. Ja miałem piérwszy strzał. Stałem naprzeciw Porucznika, któren blady był jak ściana i z podniesionym pistoletem czekał mojego wystrzału. Z dość zimną krwią wycelowałem do prawéj ręki jego, którą nawpół podniesioną trzymał, i zimnéj krwi to zapewne winienem, żem go trafił w sam skład na łokciu. Jednakże po moim wystrzale miał jeszcze siłę nieco podnieść rękę i pociągnąć cyngiel. Wypalił, ale mi tylko drasnął kostkę u nogi.
Dopiéro wówczas poczuć musiał ból w ręku, bo się schwycił za nią. Co do mnie, nie wiedziałem nawet o mojéj ranie, i zobaczywszy krew na jego ręku, razem ze stryjem i Rejentem podbiegiem ku niemu. Rękę miał w samym łokciu przestrzeloną na wylot, krew strumieniem się z przerwanych żył toczyła. Wędrychowski klął mnie i cały świat, wyrzekając na swój wypadek. Pomimo chęci pojednania się, musiałem mu z przed oczu ustąpić, powiedziawszy Rejentowi, że na folwarku każę zrobić miejsce dla Porucznika i pamiętać będę o wszystkich jego wygodach.
Wędrvchowski dosłyszał com szeptał, i zawołał głośno:
— Nie chcę! nie chcę! Nie potrzebuję twojéj łaski ani gościnności tam, gdzie moje własne dziedzictwo. Rozprawimy się jeszcze i o moje krzywdę, i o krzywdę familii, i.... —
Rejent go hamował:
— Ale dość już, Poruczniku, miałeś satysfakcii; dajże pokój: potrzeba się pojednać.
— Niech go tam djabli wezmą, razem z pojednaniem — zawołał Wędrychowski. — Opatrzcie mnie jakkolwiek; dojadę do miasteczka. —
I widząc krew płynącą, chwytał się za głowę, mrucząc: — Nieszczęście, kalectwo! męki! amputacija! Ach! żebym był przynajmniéj miał satysfakciję jemu się podobnie przysłużyć! —
— Jeśli krew mego synowca może mu uczynić satysfakciję — rzekł mój stryj, który piérwszy dostrzegł mojéj rany — mogę Panu oznajmić, że i on jest ranny. —
Porucznik spójrzał szybko na mnie, naprzód na piersi, potém na ręce, nareście po nogach.
— Dałbym rękę — zakrzyczał zajadły — żebyś stracił choć nogę! —
Zimno mi się zrobiło, słysząc z jaką to mówił złością. Rozstaliśmy się, nie podawszy rąk sobie, nieprzyjaciółmi bardziéj jeszcze niż przed pojedynkiem. Moję nogę opatrzono natychmiast, ale rana była tak nic nie znacząca, żem mógł natychmiast wyjechać. Stryj pocałował mnie w głowę.
— Zuch jesteś! — rzekł. — Nie spodziewałem się po tobie, żebyś był taki tęgi; ale poczciwa krew nigdy nie kłamie! — Stary zaciera! ręce z radości.
— A ten twój Porucznik — dodał — to taki całą gębą chłystek! Gdyby też być mężczyzną i nie umieć się znaleśdź uczciwie po odebranym strzale! No, żeby to tak lewa ręka, nie prawa, na sucho-by mu nie uszło! A teraz ruszajmy do Antosi; bo jestem pewny, że jéj już serduszko powiedziało o wszystkiém, i musi być o ciebie djable niespokojna. —
Nie chcę wam opisywać jakem zajechał, jak mnie witano, jak poczciwy stryj, w opowiadaniu o pojedynku, umiał wystawić moję odwagę w należytém świetle, a postępowanie Wędrychowskiego, co pistolet trzymając na gardle nowożeńca, dopominał się ustępstwa folwarku, wyszydził; jak Antosia zaprzysięgła mi, że będzie szanować nawet rojenia mojéj zazdrości i nie da do niéj najmniejszych powodów — jak — jak! — O! wiele rzeczy jeszcze opisywać nie będę, bo-bym nie prędko skończył; wiele rzeczy, począwszy od wesela, co się odbyło w następną niedzielę, aż do.... —
— Czego — myślicie? — hę? jak wam się zdaje? —
— Aż do — zgadnijcie, proszę. —
— Aż do — niestety! muszę wam dopowiedzieć aż do rozwodu z Antosią, która poszła za — za Wędrychowskiego. —
Tegoście się nigdy nie spodziewali, i jam się nie spodziewał, całując ją w czoło piérwszy raz po ślubie, i obejmując ją w pół zarumienioną, drżącą, czując pod dłonią jak jéj serce biło! Myślałem, że serce kobiéty jednemu tylko bije i na wieki; ale takich poczciwych staroświeckich serc nie wiele: reszta byleby bić, byleby mieć życie, byleby kochać; kochają, kto z brzegu. Właśnie dla Antosi z brzegu był Wędrychowski, i nikt nie winien że go pokochała!! Wszakże miłość podobną jest do szczęścia — owszem, jest samém szczęściem? — jak utrzymują młodzi myśliciele. Im więc jest większą, tém nagléj może się odmienić.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Placyd Jankowski, Józef Ignacy Kraszewski.