Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Rejent musnął wąsa, i splunął poglądając w stronę Wędrychowskiego, który jeszcze czegoś w bryczce szukał i brząkał to pałaszami, to probował kurków w pistoletach.
— Bo to widzisz, szanowny Panie, Łaskawco! — dodał — kiedy można tak skończyć spokojnie.... —
— A bardzo dobrze. Niech Porucznik Adama przeprosi, damy sobie ręce, i kwita. —
— On jest obrażony! — wykrzyknął Rejent.
— Zatém niech się strzela — odparł mój stryj. — Dajmy pokój daremnym gawędóm, mierzmy plac, nabijmy broń, i dość. —
Stryj postąpił kilka kroków, Rejent go za rękę chwycił.
— Ej no! pomiarkujcie się! Toż on ma się żenić! — Czyż jemu pora teraz się strzelać? —
Stary ruszył ramionami, i nic nie odpowiedziawszy, poszedł ku mnie; Rejent pobiegł do Wędrychowskiego. Nie wiém o czém i co, ale żwawo z sobą gadali; potém Porucznik zeskoczył z bryczki, i cóś zawoławszy do ludzi, szparkim krokiem zbliżył się do nas, nastawiając się i bunczucząc.
Ukłoniliśmy się sobie: on z ironiją niejaką, którą mnie chciał zastraszyć, ja z niechęcią. Tymcza-