Przejdź do zawartości

Powieść składana/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John of Dycalp
Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powieść składana
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1843
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

Rozstaliśmy się z moją żoną najgrzeczniéj, najspokojniéj, do zbudowania, jakby powiedziała znajoma wam z Karoliny nieoszacowana Szambelanowa. Od piérwszéj prośby o rozwod, aż do jego ukończenia, byłem tak wesół, tak uprzejmy dla Antosi, tak przewidujący i niezmordowany na jéj usługi, że niech mi tylko przebaczy Niebo tę obłudę, ale wypielęgnowałem mojemu następcy przynajmniéj sto i dwa niepodobieństwa, iżby się mógł wydać doskonałym drugim mężem. Za nadejściem zezwolenia na rozwod, złożyłem papier do rąk Antosi, przy perorze tak wymównéj, że pozazdrościł-by mi jéj nawet organista rozwożący opłatki. Życzyłem jéj szczęścia, losu, błogosławieństw i spełnienia zamiarów w Wędrychowskim, i doskonałego zapomnienia o piérwszym mężu, jak o starym niepomyślnym roku; prosiłem o zachowanie wszystkiego, co mogła mieć ode mnie, i o udarowanie mię tylko swoją sylwetką; w końcu mówiłem, ile pamiętam, następnie:
— Oddalam się na sieroctwo całego życia: bo gdym nie zdołał być szczęśliwym z tobą, któréj dobroć tylko i najmilsze serca przymioty pamiętać będę, nie znajdzie nigdy do mnie przystępu myśl również niepodobna, abym mógł przynieść szczęście komukolwiek, jak też abym mógł spodziewać się go od kogokolwiek. A teraz żegnam cię, Pani! —
Ten ostatni wyraz, choć mu chciałem nadać najobojętniejsze znaczenie, rozczulił przecięż do łez Antosię.
— Adamie! — zawołała ściskając moje ręce — zapomnijmy o wszystkiém! Dobry Adamie! — powtórzyła, nie mogąc mówić za płaczem.
Zdumiony taką przemową i pełen bojaźni, aby zmienna chorągiewka kobiécego serca nagle i niespodzianie nie powinęła się do zgody, milczałem tak, żem nie śmiał odetchnąć.
— Nie odmów mojéj prośbie ostatniéj! — mówiła po chwili Antosia.
Na słowo ostatniéj słodko odetchnąłem.
— Gdy zwyczaj nie dozwala, abyś mógł znajdować się przy moim ślubie, daj mi słowo, że wkrótce nas odwiedzisz, i że z serca przebaczysz wszystko Porucznikowi! —
— Najchętniéj! — odpowiedziałem, nie mogąc wstrzymać się od lekkiego uśmiechu, żem słyszał podobną prośbę i widział zapłakane oczy.
— Jaki-ż to kraj, i czas jaki! — myśliłem w duchu. — Miała-ż co podobnego historija od początku świata? W ciekawéj epoce żyjemy! Szkoda tylko, że to mnie się dostało być bohatérem tego mirabile dictu!
I z tą uczoną myślą, któréj spokojności świadkiem łacina, ucałowałem rękę ex-mojéj Antosi, przyjąłem jéj płaczliwe pożegnanie bez łez, jak ten kamień, co go autor Dziadów skazuje do piekła, i na tym-że samym gniadym wierzchowcu, który tyle razy niosł mię tu za czasów i marzeń szczęśliwszych, odjechałem do Tolina.
Uważcie jak to musiało być niedawno od ery ślubu!
— Kochany mój koniu! — rzekłem wsiadając i zlekka bijąc go po szyi — jeszcze chwilka, i skończymy kampaniją; a odtąd będę cię karmił pozłacanym owsem! —
Szlachetny rumak zrozumiał mię doskonale, i jak strzała mignął z dziedzińca. Lecz dostawszy się w czyste pole, gdym go ani naglił do pośpiechu, ani wyzywał do dalszéj rozmowy, zrobił on, jak znamienity historyczny koń Sieniawskiego:

Myślóm Pana się stosował,
Z zwieszoną głową zwolna postępował.

W rzeczy saméj, obu nam nie było pilno. Kochany mój stryj od roku przeniósł się z Tolina na wieki; i od zgonu stryja nie byłem ani razu w tém mojém miejscu rodzinném. Majątkiem rządził ekonom, który ani się spodziewał, abym mógł tak znienacka zjechać do Tolina, na stałe mieszkanie. Wszyscy domowi byli w polu koło roboty; pokoje stryjowskie zastałem zamknięte; chuśtający się na bramie dziedzincowéj mali synkowie pana ekonoma, na mój widok uderzyli na trwogę, i pobiegli do oficyny do matki; słowem, nie było nikogo, coby nawet przyjął ode mnie konia. Puściłem go swobodnie i wszedłem do ogrodu. Na szczęście zastałem tu otwartą domową kaplicę, w któréj były nasze familijne groby. Wszedłem do środka, upadłem na kolana, i o jak-że było mi ciężko przed Bogiem, jaki mię wstyd tłoczył na widok tych świętych marmurów, leżących obok siebie parami! Świat mię już nie nęcił: myśl o śmierci tak mi była naturalną, tak zdawała się blizką! Lecz i jam miał żonę — i czułem, żem dotąd kochał ją, niestety! Cisza świątyni przejmowała mię dreszczem; parzyste groby przodków spotykały mię groźnym zarzutem; zdało się, że nakazywały mi, abym stąd wyszedł co prędzéj, i ostatni, odrodny potomek, zamknął natychmiast to ich grobowe nierozdzielne schronienie!
Modlitwa, któréj święta władza dawno mi już była nieznaną, pokrzepiła mię nieco. Wyszedłem z kaplicy, cokolwiek w duszy spokojniejszy, z jakiémś wszakże uroczystém, upokarzającém uczuciem mojéj niegodności, i z mocném postanowieniem, że będę pogrzebionym za obrębem téj świątyni. — Żadna myśl lepsza, żaden trwalszy zamiar na przyszłość, nie znalazły do mnie przystępu, ani dnia tego, ani długo jeszcze potém. Jak tułające się po chmurach dusze Ossijanowskich rycerzy, takem ja po całych dniach błąkał się bez celu, w moim Tolinie. To żal, to miłość, to duma, to zazdrość, to rospacz, to chęć ulżenia sobie jakim-bądź kolwiek rodzajem zemsty, miotały mną naprzemiany.
Aż też we cztéry miesiące, po powtórnym ślubie Antosi (bo wolałem raczéj okazać się hojniejszym, niż niedoliczyć w rachubie miodowych miesięcy, i właśnie teraz dopiéro, doszedł mię nowy kocz warszawski, ze świetnym zaprzęgiem) pojechałem w przyrzeczone do Państwa Młodych odwiedziny.
Było to latem, ku wieczorowi. Zastałem ich na balkonie, przy herbacie, i dostrzegłem z niemałą moją radością, że nie zostałem odrazu poznany. Wzięto mię za kogoś zupełnie obcego. Nieznajomy piękny pojazd i barwa moich ludzi wznieciły oczywistą wrzawę. Usługujący do herbaty kozaczkowie Wędrychowskiego, rzucili się, jak piłki, po ubior dla pana; Antosia znikła z wystawy, też zapewne dla przebrania się: bo z powodu upału, herbatujący małżonkowie wyglądali, jak goście Piasta, w śnieżnéj bieli; a tymczasem psy różnego kalibru zewsząd opadły mię wysiadającego, i podług słów Bajrona: powitały wściekłą paszczęką swego dawnego pana.
Przepraszam za te częste wstawki poetyczne; ale bo też mam i gotowe usprawiedliwienie: komu już i czytać poezije, komu pojmować Bajrona, jeśli nie mnie, co mam tyle wolnego czasu, i jestem sobie teraz, nawet poniekąd w położeniu Bajrona!
— Cicho, Szumlasku! Gzmilasie! Cicho, Ścigaju! Pijawko! Strzałko! Cicho! cicho! To ja, nasz znajomy! Jak się macie? dobre pieski! Schudłyście, schudły biedne! —
Na ten głos, przypominający im zapewne lepsze czasy i lepszą kuchnią, psy podjęły taki hałas, nastąpiło takie radośne skomlenie, wycie, szczekanie, skowytanie, zaczęły się takie susy i pląsy koło mnie, dokoła pojazdu i po całym dziedzińcu, że ubierające się Państwo nie mogło przenieść na sobie, by nie podbiedz do okien. I dostrzegłem po jednéj stronie domu Wędrychowskiego we fraku zwieszonym z ręki, na wzór kurtki huzarskiéj, a w jedném z okien pokojów Antosi, ją samę wyglądającą jak Psyche, ciekawie, pilnie, w całém popiersiu. Poznała mię ona; usłyszałem nawet jéj krzyk radości, przestrachu czy zdumienia — tego już nie wiém — gdyż biust zniknął wnet z okna.
Natomiast po schodach zbiegł do mnie kozaczek z prośbą: abym raczył wejść do bawialnych pokojów, a Państwo zaraz nadejdą. Ledwie żem potrzebował tego wezwania. Pod wpływem tylu wrażeń, tak niedawnych, tylu przypomnień po większéj części miłych, wszedłem i zacząłem się przechadzać po tych znajomych mi pokojach, wprawdzie nie z takiém pilném zajęciem i nie z tą baczną na wszystko, historyczną, porównynającą na każdym kroku dzisiaj i wczoraj uwagą, z jaką-by na mojém miejscu przeszła tu rzecz każdą kobiéta; zawsze jednak nie mogłem nie dostrzedz, że odmieniło się tu bardzo mało, a i to nie ku lepszemu, za nowego panowania. Nie widziałem tylko nikogo z dawnych sług moich: nowy właściciel odmienił ich jak dawne herby; lecz nie stało go widać na przeinaczenie z gruntu dawnego porządku rzeczy. Patrząc więc na tych drobniutkich ruchawych kozaczków, którzy jedyni byli zapewne do bieganiny i stukania drzwiami, ale nie obiecywali dobréj i spokojnéj posługi, nie mogłem sobie odmówić téj małéj pociechy dumy, skądinąd dostępnéj nawet prawdziwym ex-panującym: że nowy dwór ma minę bardzo biedną, karłowatą, orleańską.
Mogłem oddawać się tym uwagom do woli. Nie śpieszono z zapowiedzianém zaraz; i łatwo mi było zgadnąć, że przyczyną opóźnienia była gotowalnia Antosi.
— Cóż to! knuje się tedy spisek na piérwszego męża! A to wybornie! — pomyśliłem serdecznie ucieszony, i pomimo doskonałéj znajomości niebezpieczeństwa, mając je zawsze nie do pogardzenia, postanowiłem wziąć się ze swojéj strony na stosowne sposoby: okazać się zupełnie swobodnym, wesołym, słowem, niedostępnym broni, którą mię donękać chciano. — Była-by to już ostatnia niełaska, niesprawiedliwość, ostatnie okrucieństwo losu — mówiłem do siebie — jeślibym miał stąd odjechać, nie tylko że niepomszczony, ale nawet z sercem nanowo rozbolałém! —
Nakoniec zjawiła się ona, trzymając się za lewą rękę Porucznika, (bo prawa, jak wiécie, w przeszłym rozdziale została przestrzeloną), strojnie, z uśmiechem, który miał w sobie jakieś tęczowe barwy uśmiechu przyjaciółki, siostry, kochanki, ex-żony.
Bojowa moja pozycija, jak możecie miarkować, była daleko korzystniejszą. Przeciw zbiorowemu uśmiechowi należało mi mieć tylko jeden rodzaj obojętnego uśmiechu, i pod jego zasłoną trzymać się odpornie, a byłbym poraził łatwo i na wszystkich punktach to wojsko ladajako sprzymierzone; ale pełen zemsty, odwagi, i piérwszy raz rozwiedziony, cóż dziwnego, że zanadto zaufałem swojemu męstwu i dałem się wywieść w pole?
Przywitaliśmy się z sobą uprzejmie. Antosia uścisnęła zlekka mą rękę, jam na odwet uścisnął potężnie rękę Wędrychowskiego, wprost dla przekonania się, czy go jeszcze boli? Waleczny Porucznik przygryzł sobie wąsy, nie okazał jednak innego znaku boleści. Zatém wszyscy troje na wyścigi zapytywaliśmy siebie o zdrowie, cieszyliśmy się bardzo, że się widzimy w pożądaném, winszowaliśmy sobie nawzajem wybornéj cery, pięknego lata, ładnego wieczoru — słowem, szło nam z początku jak z płatka. Ztémwszystkiém te pospolite bieguny codziennéj rozmowy, jakkolwiek są podatne i wybornie się obracają, mają tę nieuniknioną niedogodność, że opisują koło zbyt małe i rychło się zatrzymują. Nierównie rostropniéj czynią w podobnych razach Turcy, zapytując siebie nawzajem nie tylko o stan zdrowia dzisiejszy, ale i o wczorajszy i zawczorajszy i przeszło-tygodniowy i przeszłomiesięczny — a nawet, gdy rozmowa zaczyna się urywać, a zatém widoczna jeszcze pozostaje wątpliwość względem zdrowia, nie wahają się postępować w pytaniach aż do ostatniego Bajramu. Jest to, powtarzam, bardzo i bardzo rozsądnie ze strony tych Mahometanów: bo z dnia jednego zapewne nie można jeszcze wyrokować o należytym stanie zdrowia, a przytém unika się niemałego w wielu razach niebezpieczeństwa ustania rozmowy. Właśnie po piérwszych pomyślnych pytaniach i odpowiedziach sztyl[1] tego rodzaju zdarzył się z nami.
Wiadomo zaś, że na przypadek sztylu na morzu, niéma innego sposobu dla żeglarzy, tylko cierpliwie czekać i wyglądać powiewu wiatru, choć on najczęściéj przybywa w postaci Szkwału[2], a na stałym lądzie, zwłaszcza w naszym kraju śródziemnym, na przypadek téj niebezpiecznéj ciszy, idzie się do okna i wygląda się z utęsknieniem jakiegokolwiek przedmiotu czy konceptu do podsycenia rozmowy; chociaż i to upatrywanie miewa czasem następstwa niebezpieczne.
Tak się stało i w tym razie. Porucznik powstał, zbliżył się do okna, okrzyknął piękność mojego pojazdu i zaprzęgu, zaklął się honorem, że oddawna nic podobnego nie widział, prosił, abym mu pozwolił obejrzeć zblizka ten cudowny ekwipaż, usadowił mię gwałtem, gdym zabierał się mu towarzyszyć, i zostawił nas z Antosią w dość niebezpieczném, bo piérwszém jeszcze od czasu naszego rozwodu sam na sam.
— Porucznik nie odmienił się ani na jotę — przemówiła po wyjściu jego Antosia — zawsze wesół i zapalony miłośnik koni i pojazdów. Ale-ś ty, Adamie, (daruj téj dawnéj poufałości!) widocznie pochudł i zesmutniał. Jeśli-bym i to jeszcze miała sobie do wyrzucenia, byłabym bardzo nieszczęśliwą! —
Słowa te powiedziane były takim czułym głosem i przy spójrzeniu olśnioném taką wymówną łezką, żem się posłonił w sercu i zadrżał mimowolnie.
Zdradziecka Pani Wędrychowska dostrzegła swojego tryumfu, lecz wolała dać pozor, jakoby nie zrobiła żadnego, i że z rospaczą musi dać za wygraną.
Może nie piędziesiąt razy w życiu poszedłem na te sidła, ani domyślając się ich nawet. Poszedłem na nie i teraz, jak biedny zajączek do owsa.
— Nie drżyj tak widocznie z nienawiści, Adamie! — rzekła mi po chwili. Dość dla mnie okropniejszéj nad wszystko nienawiści własnéj! —
I tu zachwiał się głos jéj, ten sam głos, który mną powodował wszechwładnie i podczas choroby, i za dni szczęśliwszych, który mi brzmiał w uszach niepozbyty, jak muzyka po balu — ten sam, co wolą czy poniewoli, ale słodko i jak najgrzeczniéj doprowadził mię aż do rozwodu.
— Była-ż byś nieszczęśliwą? — spytałem czuléj i głośniéj, niż zdołałem się umiarkować.
— O mój Adamie! masz-że ty Boga, masz-że choć trochę litości w sercu, tak mnie zapytując? — odpowiedziała ona prędko, zakrywając twarz rękoma.
— Czego-ż ci braknie? — zawołałem. — Masz wszystko, tak jakem ja wszystko utracił! —
— Tak jest, mam wszystko, na com zasłużyła, kiedy mam nawet twoje szyderstwo i pogardę! —
I nastroiła minkę pół-srogą, pół-nieszczęśliwą, pół-zalotną, ale w ogóle tak czarującą, że nie przypominając sobie po niéj nic podobnego, i ani się domyślając, że to jest nowy wynalazek, ale już należycie doświadczony i sprawdzony na Poruczniku, zapomniałem się do tego stopnia, żem ukląkł przed nią, zaczął całować jéj ręce i upewniać: że chociaż nas los rozłączył, roztrącił od siebie, rozdzielił przepaścią, nigdy przecięż nie będę dotyla niesprawiedliwym, abym ją obwiniał o przeszłość; pozostaje mi płakać na siebie, żem nie umiał i nie zdołał umilić jéj życia; ale dla téj, która mi tak szlachetnie i otwarcie wyznała, że nie możemy być szczęśliwymi, że ciężymy sobie, będę miał zawsze tylko szacunek, przyjaźń, najtkliwsze uczucie brata, najczulsze przywiązanie dawnego Adama... —
I nie wiém już, czegom nie naprawił, i czegobym nie naprawił daléj, w téj postawie klęczącéj, zachwycony jéj wzrokiem omdlałym, cierpiącym, topniejąc z roskoszy, żem czuł jéj rękę, którą mi rozgarniała włosy, jakby chciała ostudzić ogień mojego czoła i rozegrzać troski mojego wdowiego stanu — gdy wtém drzwi się otworzyły, i wpadł Wędrychowski.
— Jeszcze więc jeden pojedynek! — pomyśliłem, nie śpiesząc się już ze wstaniem.
Ale Porucznik, cudo dobroci, roztargnienia, czy krótkiego wzroku —
— Wiész co? Panie Adamie! — zawołał — stało się! choćbym miał narazić się na śmiechy całego Dubna! No! zgadnij, na com się zdecydował? —
— Znajdziesz mię Pan na wszystko gotowym! — odpowiedziałem zimno i stanowczo, chociaż mi krew ze wszystkich stron biła do głowy.
— A więc chwytam cię za słowo! Głowa na głowę — mój kocz wiedeński i czwórka siwych! —
— Zgoda! jak najchętniéj! — odpowiedziałem, i zadziwiony i ucieszony i niezupełnie rad z tego nagłego dobicia targu.
Bo ileż to uczuć nieraz umié natrzeć razem na biednego człowieka!
Merci! Więc kiedyś tak dobry, i w takim dziś słodkim, różowym humorze — przydał z małym przyciskiem — to daj-że się jeszcze prosić o jedno, w imieniu Antosi. Uwolń nam ze swojéj nowéj siwéj czwórki ulubionego wierzchowca Antosi. Przywykła już ona tak do niego, że nie zaaprobowałaby inaczéj naszéj facijendy. Skądinąd dla ciebie będzie to wszystko jedno: bo mam w mojéj stadninie już dorastającego szpaka, dziwnie pięknego składu, i szyi istnie łabędziéj. Na przyszłą wiosnę odeszlę ci go już najeżdżonym!
— Najchętniéj! najchętniéj! — rzekłem, i tą razą już najszczerzéj: bo rad byłem zrobię przysługę Antosi, i wiedziałem, że siwy wierzchowiec, o którym mowa, był jedynym koniem z całéj czwórki, co wart był przecie tego imienia. Trzy inne, wszystkie mniéj więcéj były ślepe, i odpowiadały najzupełniéj temu światło-cielistemu koczowi, który jeśli to prawda, jakoby wyjechał z Wiednia, to zapewne jeszcze za czasów Marii Teressy. Młody szpak, o którym mówił Wędrychowski, rzadkiego składu i szyi istnie łabędziéj, nic pewniejszego, że nie w stadninie, ale bujał gdzieś jeszcze in spatiis imaginariis.
Jest zaś, proszę cię, kochany Czytelniku, cóś miłego widzieć się doskonale, i co się nazywa, w puch oszukanym od kochanego przyjaciela, gdy możemy powiedzieć do siebie, z małą odmiana, po Hamletowsku: jeśli już być to być! W podobnych razach, znika wszelkie podejrzenie o frycostwo, i rzecz niezmiernie ważna, nie śmieją się nawet szubrawcy! — Ale nie pojmiecie, jako żywo, tego rodzaju przyjemności, jeśliście go na sobie nie doznali. Wracam więc do opowiadania.
Jako trzeci warunek przyjacielskiéj facijendy, założył mi Wędrychowski, abym został na wieczerzy i nocował; a nazajutrz zamienny mój kocz pójdzie naprzód, a ja zostanę od ich obojga odwiezionym w szarabance do połowy drogi aż do ... inicz, i na tém samém miejscu, gdzieśmy przed kilką laty śmiertelnie się strzelali, rozpowiémy Antosi o wszystkich szczegółach naszego pojedynku, i założymy podróżne śniadanie. Tym sposobem wojowniczy Thiers sprawdzał zwycięstwa Napoleona.
Łatwo przystałem i na ten układ; podobała się mi nawet ta myśl rycerska. Bo i dla czegoż zresztą się taić? Komuż nie miło oglądać pole, na którém zostało się zwyciężcą, zwłaszcza gdy i nieprzyjaciel żyw, dzięki Bogu, i nie myśli nam bynajmniéj zaprzeczać tryumfu.
Podobnież tłómaczyłem sobie i powolność Antosi, z jaką dała się nakłonić do tego zamiaru. Było to zapewne z jéj strony trochę niesentymentalnie. Ale któraż ładna kobiéta — myśliłem sobie — śród łez nawet, nie spójrzała-by z wewnętrznym uśmiechem na to Molochowe pole, gdzie ku jéj czci krew przelano? —
Tymczasem rozmawialiśmy wesoło, chodziliśmy po pokojach dolnego i piérwszego piętra, po ogrodzie, po okolicznych dróżynach i ścieżkach, któreśmy nieraz deptali z Antosia. Uprzejmy Porucznik, przewidując, żeśmy mieli na każdym kroku tyle rzeczy do przypomnienia, przyzostawał od nas często pod różnémi pozorami: chodziliśmy więc ręka w rękę z Antosią, śmiejąc się, żartując, pustując — żartując nawet z Porucznika, który o kilka kroków za nami, miał nieszczęśliwą minę znudzonego guwernera.
Nadewszystko gabinecik Antosi i przegląd potajemników jéj biórka i toalety mile nas zajęły. Czuła i dowcipna Pani Wędrychowska umiała nadać taki powab tajemnicy rozmaitym pamiąteczkóm: różno-kolorowym bilecikóm, różno-kształtnym cackóm, puszeczkóm i pudełeczkóm, tak zręcznie jątrzyła ciekawość obu mężów, i po wielu drożeniach się, zaspakajała ją w sposób tak niedostateczny i pociągający do dalszych poszukiwań, że ani przyszło nam nawet na myśl, ile to wszystko było podobném naprzykład do sztuczek prestigiatora Bosko: choć proces obu tych manipulacii nie różnił się ani na jotę, i jak tam tak i tu, dobroduszni widzowie byli przedmiotem zasłużonego uśmiechu.
— Zgadnijcie od kogo mam ten krzyżyk? Czyja-to sylwetka za tą czarną gazą? Czyj splot tych włosów? Ale nie pokażę wam zblizka. Muszą mi one być bardzo i bardzo miłe, kiedy widzicie, że je całuję! — Tylko-ż nie marszczcie się tak pociesznie! Ot ucałujcie raczéj oba tę drogą dla mnie pamiątkę! To sylwetka papy! włosy mamy! a krzyżyk mam od brata! —
Całowaliśmy więc, przez gazę, ze ślepą masońską wiarą, podawane nam pamiątki; choć bardzo być może, że nie były to włosy mamy — ani sylwetka drogiego papy! — Ale niewinne złudzenie zajmowało tak słodko i roskosznie, że anim się postrzegł, gdy czas przeleciał i oznajmiono wieczerzę.
Sypialny pokój dano mi ościenny od gabineciku Antosi.
Długo nie mogąc zasnąć, śród walki wspomnień (bo szczęściem mam mocną pamięć lokalną) dosłyszałem jedną razą cichéj, ale częstym tłumionym śmiechem przerywanéj rozmowy w gabineciku. Poznałem wkrótce głosy Wędrychowskich; i któż-by nie przebaczył człowiekowi niewinnéj rozrywki słuchania, gdy go sen nie bierze? — zacząłem podsłuchiwać.
— Ale to już będzie zanadto! i może nie skrupulatnie! On taki nieoszacowany! zwłaszcza po tym dzisiejszym koczu! — szeptała śmiejąc się Antosia.
— Kiedy ci mówię, że to nasza własność, prawdziwa ojczyzna, krwawy dorobek Wędrychowskich! co się nazywa krwawy! bo jeśli pozwolisz sobie przypomnieć, to i mojéj krwi trochę tam się rozlało! —
— To już ci się i wróciło z lichwą, tłuściochu! Jak cię kocham, wyglądasz teraz, jak nigdy! A on taki blady, sentymentalny, że aż mi go żal doprawdy! —
— Wiém, wiém o tym żalu! Widziałem, jakeście się tam czule żałowali! jak po macierzyńsku cacałaś go po twarzy! —
— Toś ty widział to wszystko? ty, ty, obłudniku! I zamiast na pojedynek, wyzwałeś go na facijendę! Otoż-to jak on mnie kocha! —
— Ale-bo, widzisz, moje serce, nie zdaje mi się, aby należało rozciągać zazdrość aż do piérwszego męża! Już-cić należy cóś darować przeszłości i nawyknieniu. Ja sam, na jego miejscu, nie ręczę, czylibym się nie zapomniał, i nie rozkochał się powtórnie, jak najśmiertelniéj — jeślibym miał taką ładną żonę, taką koteczkę, filutkę — i stracił ją przez głupstwo! —
Tu dały się słyszeć niehamowane już śmiechy i całowania.
O jakbym chciał być w téj chwili Samsonem! obaliłbym ten dom niegodziwy, i wraz z tą parą Filistynów zagrzebał-bym się w jego gruzach!
Ale jaka-ż to siła i jakie gniewy tegowiecznych ludzi!
Porwałem się, i w niedołężnéj zemście uderzyłem tylko nogą o ziemię.
W oka mgnieniu wszystko ucichło.
Chciałem zawołać moich ludzi i wyjechać natychmiast. Gdy jednak na kilkakrotne dzwonienie nikt nie nadszedł, uspokoiłem się nieco i pomyśliłem sobie, że najlepiéj uczynię, gdy udam, iż nie wiém o niczém, dozwolę im dojść do końca w swéj roli i dopiéro przy rozstaniu okryję ich zasłużoną hańbą i pogardą.
Oburzenie i odmiana planów do jak najświetniejszéj zemsty, długo mi nie dozwoliły zasnąć; nad rankiem zasnąłem przecięż, i obudziłem się już około dziewiątéj.
Mój służący oznajmił mi, że Państwo Wędrychowscy oddawna już czekają na mnie z herbatą, że kuchnia i nowo nabyty przeze mnie kocz wiedeński (poczciwy Józef kiwał głową mówiąc o tym koczu) przed świtem jeszcze wyruszyły do ....inicz, i że zaprzężona naszemi.... to jest podobno już nie naszemi końmi szarabanka od godziny czeka przed gankiem.
Pośpiech ten wyprawienia gościa z domu wydał mi się tak pociesznym, tak odpowiednym nowéj kabale, jaką mi gotowano, że wyobrażając sobie wstyd i upokorzenie, któremi ich miałem nabawić, rozpogodziłem się zupełnie i z najweselszą twarzą wszedłem do salonu.
Antosia okrzyknęła mię najspokojniejszym, najszczęśliwszym z ludzi, że mogę spać tak długo. Wędrychowski winszował mi szczerego skarbu a nie takich zawziętych służących, którzy, jakoby w skutek mojego rozkazu, wyprowadzili mój pojazd jeszcze przed świtem, tak, że nawet uprzedzili kuchnią i t. d. Nastąpiły potém nieuchronne pytania, co wolę i rozkażę: czy kawę, czy herbatę? ze śmietanką, czy bez śmietanki? — lub może po angielsku z żółtkami? albo może kawę z herbatą po połowie? albo też może czekoladę? to chociaż.... ale zaraz... —
Chcąc pośpieszyć wyjazd, oświadczyłem, żem odmienił tryb życia, że piję tylko czystą herbatę, i po myśliwsku miewam teraz zwykle ranne śniadanie.
— A więc — rzekła śmiejąc się Antosia — po wyprawieniu kuchni do ....inicz, nie pozostaje teraz uprzejmym gospodarzóm innego sposobu, tylko co najprędzéj wywieśdź kochanego gościa z domu. — Służę ci, Adamie! — przydała, podając mi rękę.
Dzień był prześliczny. W szarabance usiadłem obok Antosi; Wędrychowski solo na przeciwległéj ławeczce. Litowaliśmy się więc nad nim, że nie ma pary, śmieliśmy się z przesądów, żartowaliśmy z rozwodów, mówiliśmy o przyjaźni, dobieraliśmy wyrazu na oznaczenie przywiązania, jakie na złość całemu światu i Porucznikowi zawsze mieć będziemy ku sobie. —
— O, tak! tak! — mówiła Antosia, ściskając mą rękę i całując mię w czoło.
Wędrychowski udawał zrospaczoncgo, zakrywał rękami oczy, groził Antosi nowym rozwodem, przytaczał na poparcie swéj groźby przykłady, nierzadkie, niestety! w naszym rozumnym kraju, radził nam wreście mieć przynajmniéj wzgląd na uroczyste miejsce, do któregośmy się zbliżali; a gdy na wyścigi z Antosią ciągleśmy się znęcali nad jego niby zazdrością, oświadczył, śmiejąc się: że już też nie zniesie tego dłużéj, rozkazał stanąć woźnicy i przed samemi ....iniczami wyskoczył z pojazdu.
— Adieu! kochany Poruczniku! żegnamy! — zawołała z uśmiechem Antosia.
— Teraz będziemy mogli podrażnić się z nim do woli. Bo wszak-że wiész o jego osobliwéj przysiędze? — rzekła mi po chwili.
Odpowiedziałem, że nie wiém o żadnéj.
— To musiałeś chyba zapomnieć? — Mówi on, że zaraz po waszym pojedynku w ....iniczach, przysiągł na placu, że nie stąpi odtąd krokiem na tę ziemię, jak on powiada, będącą niegdyś własnością Wędrychowskich, dopóki jéj nie odzyska. Śmieszne z tego powodu bywają nieraz zdarzenia. Przez ....inicze, jak wiesz, jedzie się do naszego kościoła, i Porucznik, każdą razą objeżdżając te pola, nakłada sobie z parę mil drogi, tak, że zwykle przybywa już po nabożeństwie — tylko na śniadanie do proboszcza. Jeśli kiedy, to dziś możemy go za to nadręczyć. W jego oczach każemy podawać sobie śniadanie, i nie zaprosimy go, dopóki ci się nie spodoba, mój szlachetny Adamie! — przydała, ściskając mą rękę i czule ze łzami poglądając mi w oczy.
— Wybornie! wybornie! z całego serca! — rzekłem uradowany z myśli, która odmieniła nagle wszystkie plany méj zemsty, i udając, że najdoskonaléj rozumiém i wykonam mą rolę.
Pojazd zatrzymał się, jak było ułożono, na placu naszego niegdyś pojedynku. Śniadanie już było gotowe. Zasiedliśmy więc do stołu. Antosia posyłała różne to figlarne, to dobréj otuchy, znaki Porucznikowi, który o parę-set kroków od nas, związany przysięgą, stał z założonemi rękami, nieruchomy, jak ułan na wedecie.
— Podrażń się-bo z nim trochę, Adamie! — mówiła Antosia. — Pokaż mu naprzykład tę tak dla niego ponętną butelkę Szampana! —
Powodowałem się chętnie. Zajadałem smaczno, piłem zdrowie Antosi, zdrowie Porucznika, salutowałem go naprzemian to kieliszkiem, to butelką.
Antosia wściąż mię zachęcała: — Jeszcze, jeszcze trochę, kochany Adamie! —
— Wreście ulituj się już nad nim biednym! — przydała, wznosząc na mnie błagające spójrzenie.
— Nigdy w niczém nie mógł-bym ci odmówić, nie dopiéroż takiéj bagateli! — odpowiedziałem poważnie. — Ale jest to rzecz, któréj podług przepisów prawa natychmiast zrobić nie można. Muszę jeszcze porozumieć się w téj mierze z kilką osobami. Daję ci jednak słowo honoru, że najdaléj w przeciągu tygodnia, przyszlę wam papier należycie uprawniony, i będziecie mogli założyć tu drugie śniadanie, chociaż, niestety! już beze mnie: bo w przyszłą niedzielę wyjeżdżam za granicę. Widok tych miejsc a nawet i ludzi jest mi do niezniesienia. Bądź zdrową i szczęśliwą! Oby dał Bóg, abym mógł o tobie zapomnieć! Przeproś i pożegnaj ode mnie Porucznika. I nie miejcie mi za złe, że już się z wami nie zobaczę. Ta przymuszona wesołość ciężką mi jest niewymownie! —
Przy tych słowach, ucałowałem jéj ręce, pożegnałem Porucznika kilką kapeluszowemi ukłonami, i, jakby broniąc się od łez, dzięków i omdlewań Antosi, skoczyłem do pojazdu i odjechałem.
Cała ta ostatnia scena, pełna wzorowéj prawdy i dobréj wiary (jak zaraz zobaczycie) musiała być niezmiernie zagmatwaną dla Porucznika. Nie ręczę nawet, czy nie obwiniał on Antosi o zdradę lub nieumiejętne poprowadzenie tak wybornie obmyślanego planu, i czyli jéj nie powiedział z góry czego niemiłego, nim mu porządnie mogła przełożyć rzecz całą. Wszystko to jest mi już niewiadomo: bo jakem oświadczył Antosi, tak też w rzeczy saméj, w tydzień po tém pamiętném śniadaniu wyjechałem za granicę.
— A słowo honoru względem ....inicz? — spytacie.
Dopełniłem go w całéj rozciągłości, podług przyjętego zobowiązania się, brzmienia i tenoru.
Natychmiast podałem prośbę, w imieniu Wędrychowskiego, do miejscowéj władzy Dyecezalnéj, i miałem przyjemność przesłać Porucznikowi, akuratnie w tydzień od dnia mojego przyrzeczenia, dyspensę uwalniającą go od uczynionéj przysięgi, z uwagi: że przysięga ta była uczynioną nierozmyślnie, i była mu nadto przeszkodą w uczęszczaniu do parafijalnego kościoła. Za jedyny warunek przy udzieleniu niniejszéj dyspensy, naznaczoną była urodzonemu Porucznikowi Wędrychowskiemu niewielka jałmużna na rzecz miejscowego szpitalu. Przytém zalecano mu odbydź spowiedź: „ut indulgentia impertiatur in statu gratiae.”.
Co się tycze Antosi.... tak jest... co do Antosi, to doprawdy warto szczególnego zastanowienia! Co to jest, powiedzcie mi, proszę, że nieraz, ani się postrzegę, jak mi staje w oczach jéj obraz, i jak zacznę nań patrzeć, to mi zawsze oczy jakąś mglą zachodzą, a w téj mgle wizerunek Antosi to olbrzymieje, to maleje, jednak nie znika, aż nie wiedzieć skąd wezmą się łzy, i płyną czasem krócéj, czasem dłużéj?....
Dla uspokojenia, powtarzam sobie, że to są tylko łzy dumy, czyste i jadowite jak aqua tophana — albo łzy takie, jakiemi płacze chore, miotające się dziécię, że zasnąć nie może.

Koniec.






  1. Cisza na morzu.
  2. Wicher, burza morska.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Placyd Jankowski, Józef Ignacy Kraszewski.