Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mie! — rzekła mi po chwili. Dość dla mnie okropniejszéj nad wszystko nienawiści własnéj! —
I tu zachwiał się głos jéj, ten sam głos, który mną powodował wszechwładnie i podczas choroby, i za dni szczęśliwszych, który mi brzmiał w uszach niepozbyty, jak muzyka po balu — ten sam, co wolą czy poniewoli, ale słodko i jak najgrzeczniéj doprowadził mię aż do rozwodu.
— Była-ż byś nieszczęśliwą? — spytałem czuléj i głośniéj, niż zdołałem się umiarkować.
— O mój Adamie! masz-że ty Boga, masz-że choć trochę litości w sercu, tak mnie zapytując? — odpowiedziała ona prędko, zakrywając twarz rękoma.
— Czego-ż ci braknie? — zawołałem. — Masz wszystko, tak jakem ja wszystko utracił! —
— Tak jest, mam wszystko, na com zasłużyła, kiedy mam nawet twoje szyderstwo i pogardę! —
I nastroiła minkę pół-srogą, pół-nieszczęśliwą, pół-zalotną, ale w ogóle tak czarującą, że nie przypominając sobie po niéj nic podobnego, i ani się domyślając, że to jest nowy wynalazek, ale już należycie doświadczony i sprawdzony na Poruczniku, zapomniałem się do tego stopnia, żem ukląkł przed