Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

domową kaplicę, w któréj były nasze familijne groby. Wszedłem do środka, upadłem na kolana, i o jak-że było mi ciężko przed Bogiem, jaki mię wstyd tłoczył na widok tych świętych marmurów, leżących obok siebie parami! Świat mię już nie nęcił: myśl o śmierci tak mi była naturalną, tak zdawała się blizką! Lecz i jam miał żonę — i czułem, żem dotąd kochał ją, niestety! Cisza świątyni przejmowała mię dreszczem; parzyste groby przodków spotykały mię groźnym zarzutem; zdało się, że nakazywały mi, abym stąd wyszedł co prędzéj, i ostatni, odrodny potomek, zamknął natychmiast to ich grobowe nierozdzielne schronienie!
Modlitwa, któréj święta władza dawno mi już była nieznaną, pokrzepiła mię nieco. Wyszedłem z kaplicy, cokolwiek w duszy spokojniejszy, z jakiémś wszakże uroczystém, upokarzającém uczuciem mojéj niegodności, i z mocném postanowieniem, że będę pogrzebionym za obrębem téj świątyni. — Żadna myśl lepsza, żaden trwalszy zamiar na przyszłość, nie znalazły do mnie przystępu, ani dnia tego, ani długo jeszcze potém. Jak tułające się po chmurach dusze Ossijanowskich rycerzy, takem ja po całych dniach błąkał się bez celu, w moim