Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale dość już, Poruczniku, miałeś satysfakcii; dajże pokój: potrzeba się pojednać.
— Niech go tam djabli wezmą, razem z pojednaniem — zawołał Wędrychowski. — Opatrzcie mnie jakkolwiek; dojadę do miasteczka. —
I widząc krew płynącą, chwytał się za głowę, mrucząc: — Nieszczęście, kalectwo! męki! amputacija! Ach! żebym był przynajmniéj miał satysfakciję jemu się podobnie przysłużyć! —
— Jeśli krew mego synowca może mu uczynić satysfakciję — rzekł mój stryj, który piérwszy dostrzegł mojéj rany — mogę Panu oznajmić, że i on jest ranny. —
Porucznik spójrzał szybko na mnie, naprzód na piersi, potém na ręce, nareście po nogach.
— Dałbym rękę — zakrzyczał zajadły — żebyś stracił choć nogę! —
Zimno mi się zrobiło, słysząc z jaką to mówił złością. Rozstaliśmy się, nie podawszy rąk sobie, nieprzyjaciółmi bardziéj jeszcze niż przed pojedynkiem. Moję nogę opatrzono natychmiast, ale rana była tak nic nie znacząca, żem mógł natychmiast wyjechać. Stryj pocałował mnie w głowę.
— Zuch jesteś! — rzekł. — Nie spodziewałem się po