Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lonemu, wybaczyć. Kilka słów, które usłyszałem dzisiaj, wyraźnie do mnie zastosowanych, dowodzą, że i w słabości miałeś już niechęć, i dobrowolnie... —
— Na co to długo rozprawiać? — rzekłem. — Czego WPan chcesz ode mnie? —
— Czego? — rzekł — satysfakcii! —
— Najchętniéj. Proszę przysłać kogo z przyjaciół, i rzecz skończona; umówim się o czas i miejsce. —
Ledwiem tych słów domawiał, Antosia stała w drzwiach ganku i niespokojnym głosem wołała już na mnie:
— Proszę na herbatę. —
Wędrychowski się odwrócił, ja wszedłem do salonu.
Ona wiedziała już wszystko, domyśliła się wszystkiego, drżała jak liść, i musiała usiąść, aby nie upaść. Schyliła się ku mnie.
— Wy się bić będziecie? — spytała.
— O! cóż za myśl? — rzekłem — z kim? o co? —
— Z nim — z Porucznikiem. —
— Za co? dla czego? —
— Alboż ja was rozumiém? —
— Żartujesz chyba — odpowiedziałem, dość dobrze