Posiadacz/Część II/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
KORESPONDENCJA Z BOSINNEY’EM

James nie powiedział synowi o swojem obejrzeniu domu, mając wszelako sposobność odwiedzenia pewnego rana brata, Tyma, w sprawie robót kanalizacyjnych, do jakich przeprowadzenia zmusiły go władze sanitarne, wspomniał tam o swojej wizycie w Robin Hill.
— Nie jest to w zasadzie zły dom — odrzekł. — Niejedno dałoby się zrobić z niego. Chłopak posiada pewne zdolności, chociaż ile cała ta rzecz będzie kosztowała Soamesa, niepodobna określić, zanim budowa nie zostanie kompletnie ukończona.
Eufemja Forsyte, która znalazła się tam przypadkiem w tym czasie — przyszła pożyczyć ostatnią powieść pióra wielebnego Mr. Scoles’a: „Namiętność i ukojenie“, cieszącą się bardzo wielką poczytnością — dorzuciła własną uwagę:
— Widziałam kochaną Irenkę wczoraj w Wielkich Składach; zastałam ją na miłej pogawędce z panem Bosinney’em w oddziale kolonjalnym.
W prosty, niewinny ten sposób ujęła w sprawozdaniu swojem scenę, która wywarła na niej głębokie i skomplikowane wrażenie. Śpieszyła się do oddziału jedwabi Kościelno-handlowego składu — która to instytucja, przeprowadzająca trazakcje wyłącznie tylko z osobami dającemi pełną gwarancję pewności, i to za gotówkę zgóry. zyskiwała sobie naturalnie najwyższe uznanie Forsytów — otóż śpieszyła do oddziału tego, aby dobrać kawałek materji jedwabnej dla matki, czekającej na ulicy, w powozie.
Kiedy przechodziła, idąc tam, przez oddział kolonjalny, oko jej spoczęło z niemiłem uczuciem na, odwróconej do niej tyłem, skończenie pięknej postaci, tak harmonijnie kształtnej, tak pięknie upozowanej i tak doskonale ubranej, że wrodzone Eufemji poczucie przyzwoitości zaalarmowane tem zostało odrazu. — Wiedziona raczej intuicją, aniżeli opierając się na doświadczeniu, wiedziała, że podobnie skończona piękność postaci rzadko idzie w parze z cnotą; tak przynajmniej zapatrywała się na te rzeczy ona sama, jako że jej własne plecy nie odznaczały się harmonijnością linij i niełatwo nadawały się do przystosowywania do nich tualet.
Podejrzenia jej okazały się usprawiedliwione na szczęście dla niej. Młody jakiś mężczyzna, wychodzący z działu aptecznego, zerwał na widok pięknej, odwróconej tyłem, postaci kapelusz z głowy i zbliżył się do niej.
W tej chwili dopiero przekonała się Eufemja, kogo ma przed sobą; damą o doskonale pięknych kształtach była niewątpliwie pani Soamesowa, a młodym człowiekiem — pan Bosinney. Zakonspirowana przy kupnie pudełka daktyli, żenowało ją bowiem, że spotyka ludzi obładowanych paczkami, gdy sama nie ma nic w ręce, zwłaszcza o tej porze codziennych zakupów, stała się w ten sposób młoda dziewczyna nieumyślną zainteresowaną obserwatorką spotkania młodej pary.
Pani Soamesowa, zazwyczaj nieco blada, miała rozkosznie zaróżowione policzki; zachowanie się pana Bosinney’a było dziwne, jakkolwiek pociągające (uważała go za dystyngowanie wyglądającego młodego człowieka, a dane mu przez George’a dziwne przezwisko „Pirat“ już samo w sobie miało coś romantycznie-czarującego wprost). Zdawał się dowodzić czegoś. Rozmawiali tak poważnie — a raczej on mówił tak poważnie, bowiem pani Soamesowa mówiła niewiele — że bezwiednie tworzyli zator wśród ogólnej krzątaniny. Sympatyczny jakiś stary generał, dążący ku stoiska z cygarami, zmuszony był zejść im z drogi, a ujrzawszy w przelocie twarz pani Soamesowej, dosłownie zerwał — stary głupiec! — kapelusz z głowy! Tacy są mężczyźni!
Najbardziej zaniepokoiły Eufemję oczy pani Soamesowej. Ani razu nie podniosła ich na Bosinney’a, dopóki nie odszedł, a potem długo śledziła niemi odchodzącego. Ale, co te oczy mówiły! O, co one mówiły!
Wymowa tych oczu dala Eufemji wiele do myślenia. Nie będzie przesadą przyznać się, że boleśnie uderzyły ją one tęskną miękkością ciemnych swoich źrenic, źrenic kobiety, która pragnie całą siłą własnego spojrzenia przywołać go zpowrotem i cofnąć słowa, jakie wypowiedziała.
Eufemja nie miała oczywiście w owym momencie czasu zagłębiać się nad tą sprawą, zajęta myślą o dobraniu kawałka jedwabnej materji podług próbki, była jednak „bardzo intriguée — bardzo!“ Skinęła zdaleka tylko głową w kierunku pani Soamesowej, ażeby pokazać jej, że ją widziała; jak też zwierzyła się w rozmowie na ten temat z koleżanką, Franusią (córką Rogera), „miała Irena, wiesz, zupełnie wygląd schwytanej na gorącym uczynku!“
James, z wielką niechęcią przyjmujący wszelki nowy, dodatkowy szczegół, który potwierdzał dręczące jego podejrzenie, ostro natarł zrazu na Eufemję.
— O — rzekł — wybierali zapewnie tapety.
Eufemja uśmiechnęła się.
— W oddziale kolonjalnym? — rzuciła niewinną uwagę i biorąc „Namiętność i ukojenie“ ze stołu, dodała:
— Pożyczy mi droga cioteczka tę książkę?... Do widzenia!
Odeszła.
James zabrał się prawie bezpośrednio po niej; i tak był spóźniony.
Znalazłszy się w biurze firmy „Forsyte, Bustard i Forsyte“, zastał Soamesa, siedzącego na ruchomem swojem krześle i zajętego kreśleniem obrony. Na widok wchodzącego ojca powitał go krótkiem „dzieńdobry“ i, wyjmując kopertę z kieszeni, rzeki:
— Zainteresuje ojca może ten list.
James przeczytał, co następuje:

309 Sloane Street
15 maja
„Drogi panie Forsyte!

Wobec doprowadzenia do końca budowy pańskiego domu skończyła się też moja rola architekta. O ile mam w dalszym ciągu prowadzić rozpoczęte na pańskie żądanie roboty dekoracyjne, chciałbym mieć od pana wyraźne zapewnienie, że pozostawia mi pan pod tym względem wolną rękę.
Nie zdarzyło się ani razu, żeby pan, przyjeżdżając na budowę, nie wystąpił z propozycją całkowicie krzyżującą moje plany. Mam również trzy listy pańskie, z których w każdym poleca mi pan wprowadzenie szczegółu, o jakim ani mi się śniło. Wczoraj był tu też u mnie ojciec pański, który poczynił również cenne swoje uwagi krytyczne.
Dlatego też, proszę, aby pan zechciał się zdecydować, czy życzy pan sobie, abym zajął się wewnętrzną dekoracją pańskiego domu, czy też, abym wycofał się z tej roboty, co, przyznaję, wołałbym wybrać.
Chciałbym w każdym razie, aby pan zrozumiał, że jeśli mam wykonać dekorację, muszę wykonać ją samodzielnie, bez niczyjej dyrektywy.
O ile mam zająć się tą pracą, dokonam jej całkowicie, muszę jednak mieć wolną rękę.

Oddany Filip
Bosinney.“

Trudno oczywiście stwierdzić, jaka była bezpośrednia istotna pobudka, która skłoniła Bosinney’a do napisania tego listu, jakkolwiek nie jest niemożliwem, aby nie miał skłonić go do tego kroku nagły bunt przeciwko stosunkowi jego do Soamesa — wieczny stosunek Sztuki do Własności — tak świetnie scharakteryzowany na grzbiecie najniezbędniejszej wygody nowoczesnej, w słowach, przypominających najpiękniejsze wyrażenia Tacytowe:

„Tomasz T. Smutnicki
Wynalazca
Bertold M. Tratownik
Właściciel.“

— Co masz zamiar odpowiedzieć mu? — zapytał James.
Soames nie odwrócił nawet głowy.
— Nie postanowiłem jeszcze — rzekł — i zajął się w dalszym ciągu kreśleniem linji swojej obrony.
Jeden z jego klijentów, który wystawił budynek na nienależącym do niego gruncie, otrzymał nagłe, zredagowane w jaknajostrzejszej formie, wezwanie do zburzenia go. Po starannem wszelako rozejrzeniu się w szczegółach sprawy znalazł Soames drogę obrony, opartą na fakcie, że klijent jego działał w dobrej wierze i że, jakkolwiek niewątpliwie grunt nie należy do niego, ma prawo zatrzymać go i powinien to uczynić. Mocodawca jego poszedł za tą radą i przedsięwziął kroki niezbędne do tak zwanego przez marynarzy „rozpięcia w tym kierunku żagli“.
Soames miał opinję prawnika, udzielającego mądrych rad, mówiono1 też o nim:
— „Idźcie do Forsyta-juniora — tęga głowa!“
Soames dumny był z tej swojej opinji.
Przemawiała też na jego korzyść wrodzona jego usposobieniu ponurość; nie istniało nic bardziej obliczonego na sprawianie na klijentach — zwłaszcza na klijentach ze sfer posiadających (Soames nie miał innych) wrażenia, że mają do czynienia z rozumnym człowiekiem, z człowiekiem, na którym mogą polegać. Soames był w istocie rozumny. Tradycja, doświadczenie, wychowanie, odziedziczone skłonności, wrodzona przezorność — wszystko to składało się na całokształt zawodowej sumienności, nieugiętej wobec pokus, bowiem znajdującej mocne oparcie w głęboko zakorzenionym w jego naturze lęku przed ryzykiem. Jak mógł upaść, skoro cała jego duchowa istota odwracała się ze wstrętem od okoliczności, umożliwiających upadek — człowiek przykuty do gruntu pod swojemi stopami nie może upaść.
Dlatego też niezliczeni owi Forsytowie, którzy przy załatwianiu niezliczonych tranzakcyj, związanych z wszelkiego rodzaju własnością (nie wyłączając stosunku do prawowitych małżonek i żon z lewej ręki), zasięgać musieli rad rozumnego i pewnego człowieka, uważali za bezpieczne i zarazem korzystne powierzanie swoich spraw Soamesowi. Przemawiał nawet za nim pewien lekki odcień butnej zarozumiałości, połączonej ze skrupulatnem wygrzebywaniem wszelkich precedensów — człowiek niezdający sobie dokładnie sprawy ze stanu rzeczy, nie pozwoli sobie na butną zarozumiałość!
Był faktycznym szefem biura obrończego, jakkolwiek bowiem James przychodził prawie codziennie, żeby „samemu dopilnować“ biegu spraw, niewiele więcej już teraz jednak robił poza tem, że siedział na swoim fotelu, założywszy nogę na nogę i wprowadzał tylko zamęt do rozstrzygniętych oddawna kwestyj, poczem odchodził do domu. Bustard, trzeci wspólnik, był tępakiem, posłusznie wykonywającym znaczną część pracy, nigdy wszelako nie pytanym o zdanie.
Soames pracował tedy ze skupieniem w dalszym ciągu nad swoją obroną. Kłamstwem byłoby atoli utrzymywać, że pracował ze spokojną głową. Dręczyła go świadomość zakłócających cały bieg jego życia trudności i przeszkód, o których myśl zatruwała mu spokój od dłuższego już czasu. Usiłował przypisywać je przyczynom fizycznym — stanowi swojej wątroby — wiedział jednak, że to nie to.
Spojrzał na zegarek. Za kwadrans stawić się ma na Ogólnem Zebraniu Nowego Towarzystwa Kopalni Węgla — jednego z koncernów stryja Jolyona; spotka się z nim tam i pomówi z nim o Bosinney’u — nie jest jeszcze zdecydowany co o tej sprawie powie, coś jednak powie — w każdym razie nie wyśle odpowiedzi na list Bosinney’a przed pomówieniem ze stryjem Jolyonem. Podniósł się i ze zwykłą metodyczną dokładnością odłożył szkic swojej obrony. Wszedłszy do malej, ciemnej garderóbki, odkręcił światło, umył ręce kawałkiem brunatnego windsorskiego mydła i osuszył je zawieszonym tu stale ogólnym ręcznikiem. Potem zkolei przygładził szczotką włosy, z całą ostrożnością jednak, aby nie zamącić nieskazitelnej linji przedziału, zakręcił zpowrotem światło, wziął kapelusz i, zapowiedziawszy, że powróci o wpół do trzeciej, wyszedł na ulicę.
Nie było daleko do biur Towarzystwa Nowych Kopalni Węglowych na Ironmonger Lane, gdzie — a nie w wielkim hotelu na Cannon Street, jak to czyniły inne, kierujące się większemi ambicjami Towarzystwa — odbywało się zawsze Ogólne Zebranie. Stary Jolyon od początku zawziął się przeciwko prasie. Jakie ma ogół prawo do wtrącania się do jego koncernów!
Soames przyszedł z uderzeniem oznaczonej godziny i zajął swoje miejsce wpośród dyrektorów zarządu, którzy usadowili się długim szeregiem, każdy przy własnym kałamarzu, mając naprzeciwko siebie swoich akcjonarjuszy.
W pośrodku tego szeregu stary Jolyon, wyróżniający się z pomiędzy wszystkich, w czarnym swoim, ciasno opiętym surducie, z siwemi wąsami, siedział oparty o grzbiet krzesła, końcami palców przebierając po leżącym przed nim zwoju kopij dyrektorskich sprawozdań i rachunków.
Na prawo od niego zajął miejsce przesadzający we wszystkiem generalny sekretarz Hemmings, w którego pięknych oczach tkwił wyraz nadmiernie głębokiego smutku; jego siwawa broda barwy ciemnej stali, miała żałobny wygląd, spotęgowany przesadną czarnością przezierającego z pod niej krawata.
Okoliczności, towarzyszące Ogólnemu Zebraniu, uspa sabiały istotnie melancholijnie. Nie więcej niż sześć tygodni upłynęło od chwili otrzymania telegramu od Scorriera, eksperta górniczego, zawiadamiającego ich, że główny ich zarządzający, Pippin, popełnił samobójstwo w trakcie próby napisania, po dwuletniem milczeniu, listu do Dyrekcji. List ten, jako dowód rzeczowy, leżał teraz przed nimi na stole; miano go odczytać akcjonarjuszom, którzy naturalnie wtajemniczeni zostaną we wszystkie fakty.
Hemmings mawiał często do Soamesa, grzejąc się przy kominku z rozsuniętemi przezornie połami surduta:
— To, czego nasi akcjonarjusze nie wiedzą o stanie spraw, nie ma znaczenia. Może mi pan zaufać pod tym względem, panie Forsyte.
Zdarzyło się pewnego razu, że stryj Jolyon, obecny przy tego rodzaju powiedzeniu sekretarza, spojrzał na niego ostro i rzekł:
— Nie gadaj pan głupstw, panie Hemmings! Chce pan chyba powiedzieć, że to, co im jest wiadomo o stanie spraw, nie ma znaczenia!
Stary Jolyon nie znosił blagi.
Hemmings z błyskiem gniewu w oczach, ale pokornie uśmiechnięty, jak dobrze wytresowany pudel, odpowiedział z sztucznym wybuchem zachwytu:
— A, to pyszny kawał, świetny, daję słowo! Udało się stryjowi pańskiemu! Prawdziwie się udało!
Kiedy przy najbliższej okazji spotkał się z Soamesem, skorzystał z niej, aby powiedzieć mu:
— Nasz przewodniczący mocno się starzeje — nie mogę mu włożyć do głowy rozmaitych rzeczy; taki jest przytem uparty. Czegóż się jednak można spodziewać od człowieka z podobnym podbródkiem?
Soames skinął potakująco głową.
Każdy wiedział, że podbródek stryja Jolyona starczy za ostrzeżenie. Dzisiaj stary szczególnie był rozstrojony, pomimo uroczystego wyglądu, jak przystało na dzień Ogólnego Zebrania; Soames postanowił jednak pomówić z nim o Bosinney’u.
Na lewo od starego Jolyona usadowił się pan Booker. Mały ten człowieczek miał dzisiaj równie odświętną, uroczystą minę ogólno-zebraniową, jakgdyby wypatrywał jakiegoś specjalnie czułego akcjonarjusza. Najbliższym jego sąsiadem był głuchy dyrektor z wiecznym marsem na czole; dalej siedział stary pan Bleedham, bardzo układny, jakgdyby świadomy własnej wiedzy i wartości — mógł być pewien siebie, czując przyniesiony jak zawsze do sali obrad brązowy pakiet, ukryty pod kapeluszem (staromodnym, wysokim cylindrem z płaskim rondem, rodzaj kapelusza, nadający się doskonale do wielkich krawatów, gładko wygolonych warg, rumianych, świeżych policzków i ładnie zafryzowanych siwych baczków).
Soames brał stale udział w ogólnych zebraniach; uważano, że lepiej będzie, aby na nich bywał obecny na wypadek, „gdyby coś miało wyniknąć“. Rozglądał się dokoła, ślizgając się bystrem, twardem swojem spojrzeniem po ścianach, obwieszonych planami kopalni i przystani, a także fotografjami szybu, który okazał się w następstwie szczególnie niewydajnym. Fotografje te — jako dowód wiekuistej ironji losu, szczerzącej zęby w zaczątkach każdego handlowego przedsiębiorstwa — zachowywały wciąż jeszcze miejsce swoje na ścianie, jako ulubione dyrektorskie, niestety, martwe już jagnię.
Wreszcie stary Jolyon wstał, aby przedstawić zebraniu sprawozdanie i rachunki.
Ukrywając pod maską jowiszowego spokoju stały, tkwiący w głębi łona każdego członka zarządu antagonizm w stosunku do akcjonarjuszów reprezentowanego przez niego przedsiębiorstwa, patrzył na nich z niezmąconą pogodą. Soames patrzył na nich także. Znał większość ich z widzenia. Oto stary Scrubsole, były marynarz, bywający stale na ogólnych zebraniach po to tylko, aby, jak wyrażał się Hemmings, „zalać wszystkim sadła za skórę“, zaczepnie wyglądający stary dziad z apoplektyczną twarzą i olbrzymim, leżącym na jego kolanach, niskim kapeluszem. Oto znów wielebny Boms, stale występujący z wnioskiem złożenia podziękowania przewodniczącemu, przyczem niezmiennie wyrażał nadzieję, że zarząd nie zaniedba podnoszenia nadal ducha swoich pracowników. Po ukończeniu obrad miał akcjonarjusz ten chwalebny zwyczaj łapania za klapę od surduta pierwszego napotkanego członka zarządu, aby wysondować go, czy przewidywany jest dobry czy zły rok i, zależnie od treści odpowiedzi, kupowania czy sprzedawania kilku akcyj w ciągu następnego tygodnia.
Był tu też wojak, major, O’Bally, niemogący nigdy powstrzymać się od zabrania głosu, chociażby po to tylko, aby poprzeć ponownie obranie członka komisji rewizyjnej, i wywołujący czasem poważną konsternację przez wyjmowanie toastów — wniosków raczej — z ust osobom, których staraniom zaszczytnie powierzano wąskie skrawki papieru, gdzie były one wypisane.
Poza tem było, jak zazwyczaj, czterech czy pięciu poważnych, milczących udziałowców, sympatycznych Soamesowi — tęgich ludzi interesu, starających się dopilnować osobiście swoich spraw, nienaprzykrzając się niemi jednak nikomu — uczciwych, solidnych gości, przyjeżdżających codziennie do City i powracających co wieczór do zacnych, solidnych swoich małżonek.
Zacnych, solidnych małżonek! Było w pojęciu tem coś, co spotęgowało bardziej jeszcze nieokreślony niepokój, ćmiący w duszy Soamesa.
Co ma powiedzieć stryjowi? Jaką dać ma odpowiedź na list?
„... Gdyby który z panów udziałowców chciał zadać jakieś pytanie, rad będę na nie odpowiedzieć.“
Tępy, szelestliwy stuk padających na stół z dłoni starego Jolyona arkuszy sprawozdania i rachunków. On sam stał, przesuwając pomiędzy wskazującym a wielkim palcem oprawne w szyldkret okulary.
Cień uśmiechu przemknął po twarzy Soamesa. Niech się lepiej pośpieszą z pytaniami! Znał dobrze system (idealny system), jakiego trzymał się stale jego stryj, który prawie bezpośrednio po zachęceniu udziałowców do stawiania pytań dodawał:
— Proponuję zatem przyjęcie sprawozdania i rachunków!
Nie należy nigdy pozwalać im na puszczanie wodzy chętce gadania. Wiadomo, że akcjonarjusze lubią tracić czas na puste słowa.
Tym razem jednak nie zdążył uprzedzić powstania z miejsca wysokiego, siwobrodego jegomościa z chudem, zasępionem obliczem.
— Sądzę, że pan przewodniczący nie weźmie mi za złe pytania, dotyczącego owej pozycji 5.000 funtów w rachunkach? „Wdowie i rodzinie — rozejrzał się gniewnym wzrokiem dokoła — zmarłego naszego głównego kierownika robót“, który tak... tak nieopatrznie, tak, panowie, mówię — nieopatrznie — popełnił samobójstwo wówczas, kiedy jego działalność była niezbędna dla Towarzystwa. Pan przewodniczący zaznaczył, że kontrakt, tak niefortunnie rozwiązany przez niego samego, zawarty był na pięć lat, z-których upłynął zaledwie jeden... Wobec tego pozwoliłbym sobie...
Stary Jolyon machnął niecierpliwie ręką.
— Sądzę, że pan przewodniczący nie będzie miał nic przeciw temu, abym pozwolił sobie zapytać, czy suma ta wypłacona — raczej proponowana przez zarząd, jako mająca być wypłaconą samo... zmarłemu... jest wynagrodzeniem za usługi, jakie... samo... zmarły.., mógł oddać Towarzystwu, gdyby nie popełnił samobójstwa?
— Nie, w uznaniu już oddanych przez niego usług, które, jak wszyscy wiemy — pan, równie dobrze jak każdy z nas — miały pierwszorzędną dla spraw naszego Towarzystwa cenność.
— W takim razie zmuszony jestem wyrazić zdanie moje, że, wobec byłych usług, suma jest zbyt wysoka.
Akcjonarjusz usiadł ponownie na swojem miejscu.
Stary Jolyon, przeczekawszy króciutką chwilkę, rzekł: — Proponuję zatem przyjęcie sprawozdanie i rachunków...
Akcjonarjusz podniósł się po raz drugi:
— Pozwalam sobie zapytać, czy Zarząd zdaje sobie sprawę, że pieniądze, jakiemi rozporządził, nie należą do niego?... Nie waham się twierdzić, że gdyby szło o jego własne pieniądze...
Inny akcjonarjusz z okrągłą, zaciętą twarzą, w którym Soames poznał szwagra zmarłego głównego kierownika, wstał i zawołał energicznie:
— Mojem zdaniem jest suma, wprost przeciwnie, niedostateczna!
Na to znów podniósł się wielebny Boms.
— Jeżeli wolno mi zabrać głos — zaczął — ośmieliłbym się zaznaczyć, że fakt popełnienia samobójstwa przez... zmarłego... winien mocno zaważyć — bardzo mocno zaważyć — na decyzji szanownego naszego Zarządu i jego Przewodniczącego. Nie wątpię zresztą, że zaważył, bowiem — mówię to we własnem imieniu i, sądzę, w imieniu każdego z obecnych (— uwaga! uwaga! —), cieszy się on wysokim naszym szacunkiem i zaufaniem. Wszyscy pragniemy z głębi duszy być miłosiernymi. Pewien jednak jestem (surowe spojrzenie w stronę szwagra zmarłego głównego kierownika), że pan Przewodniczący zechce stwierdzić na piśmie — albo raczej przez obniżenie sumy dać dowód wzięcia głosu naszego pod uwagę — poważne nasze potępienie faktu, aby tak cenne i obiecujące życie miało być w sposób tak grzeszny usunięte poza nawias działalności, której kontynuowania niezbędnie domagały się jego własne — i jeśli mi wolno zaznaczyć — nasze interesy. Nie możemy — nie, niewolno nam popierać podobnie karygodnego lekceważenia wszelkich obowiązków — zarówno obowiązków względem ludzi jak względem Boga.
Wielebny usiadł ponownie na swojem miejscu. Natychmiast wstał szwagier zmarłego głównego kierownika.
— Popieram moje poprzednie oświadczenie: proponowana suma jest niewystarczająca!
Pierwszy akcjonarjusz przerwał mu:
— Oponuję przeciwko prawomocności wypłaty. W mojem pojęciu Zarząd nie ma prawa do wypłacenia tej sumy. Obecny tu jest radca prawny Towarzystwa; sądzę, że najwłaściwiej będzie zasięgnąć jego zdania.
Oczy wszystkich zwróciły się na Soamesa. Coś jednak się przytrafiło!
Soames wstał z zaciśniętemi wargami, chłodny i wyniosły. Nerwy jego były napięte, uwaga jego odwrócona została wreszcie od zgłębiania ciężkiej chmury, przytłaczającej jego umysł.
— Punkt ten — zaczął niskim, cienkim głosem — nie jest bynajmniej dostatecznie jasny. Wobec niemożności zyskania jednomyślnej co do niego zgody, pozostaje otwartą kwestja, czy wyplata jest ściśle uprawniona. O ile panowie będziecie uważali to za pożądane, należałoby pozostawić sprawę do rozstrzygnięcia sądowi...
Szwagier zmarłego głównego kierownika nasrożył się i oświadczył:
— Niewątpliwie należy zwrócić się do decyzji sądu. Czy wolno mi zapytać o nazwisko radcy prawnego, który łaskaw był udzielić nam tak cennej wskazówki?... Pan Soames Forsyte?!... Tak?!...
Patrzył wyzywająco zkolei na Soamesa i na starego Jolyona.
Blade zazwyczaj policzki Soamesa zabarwiła łuna gorącego rumieńca, nie utracił wszelako ani na chwilę hardej miny. Stary Jolyon utkwił przenikliwie wzrok w przemawiającym i powtórzył dobitnie:
— O ile szwagier zmarłego byłego kierownika nie ma nic więcej do powiedzenia, proponuję, aby sprawozdanie i rachunki zostały...
W tej samej chwili wszelako podniósł się jeden z owych pięciu milczących, tępych akcjonarjuszów, wzbudzających sympatję Soamesa, i rzekł:
— Odrzucam z zasady całą tę propozycję!... Mamy dawać jałmużnę żonie i dzieciom, których egzystencja, jak panowie mówicie, zależała od pracy tego człowieka?! Może i tak było rzeczywiście. Mało mnie to jednak obchodzi. Oponuję przeciwko takiemu stawianiu kwestji. Czas już najwyższy zerwać z tym czułostkowym humanitaryzmem. Marnuje on kraj cały. Nie zgadzam się, aby pieniądze moje szły na ludzi, o których nic mi nie wiadomo, którzy nic nie zrobili, aby na nie zasłużyć. Zakładam stanowcze veto; nie jest to handlowy sposób traktowania spraw. Stawiam wniosek odrzucenia raportu i rachunków w tym stanie i przerobienia ich przez wykreślenie będącego w mowie punktu.
Stary Jolyon pozostał w pozycji stojącej podczas przemówienia nieprzejednanego, milczącego zazwyczaj udziałowca, którego słowa żywem odezwały się echem we wszystkich sercach, jako credo mocnego człowieka, wyraziciela opozycji przeciwko wspaniałomyślnym popędom, poczynającej już w owym czasie budzić się wpośród trzeźwiejszych członków społeczeństwa.
Określenie „to nie jest handlowy sposób traktowania interesu“ poruszyło nawet członków Zarządu. Każdy z nich czuł w głębi duszy, że zarzut ten jest słuszny. Zarazem jednak znali dobrze despotyzm przewodniczącego i jego nieugięty upór. I on także czuć musiał, że nie jest to handlowy sposób traktowania interesu; musiał jednak podtrzymywać własny wniosek. Czyżby miał zdecydować się na cofnięcie go? Niepodobna było przypuścić nic podobnego.
Wszyscy wyczekiwali z zaciekawieniem dalszego przebiegu dyskusji. Stary Jolyon podniósł rękę; oprawne w ciemny szyldkret binokle, zwisające pomiędzy wskazującym i wielkim jego palcem, drgnęły lekko gestem ostrzegawczym.
— Pan — zwrócił się do energicznie oponującego akcjonarjusza — któremu znane są tak dobrze wysiłki i poświęcenie, z jakiemi zmarły główny kierownik ratował kopalnię podczas wybuchu, miałbyś na serjo żądać ode mnie sformułowania pańskiego wniosku?
— Żądam.
Stary Jolyon sformułował wniosek.
— Czy który z panów popiera go w tej formie? — zapytał, rozglądając się ze spokojem dokoła.
W tym momencie, Soames, rzuciwszy okiem na stryja, odczuł całą potęgę tkwiącej w starym człowieku siły woli. Nikt nie poruszył się. Przewodniczący, patrząc wprost w oczy niezłomnemu, milczącemu akcjonarjuszowi, oświadczył:
— A teraz ja stawiam wniosek. — „Przyjęcia i uznania raportu i rachunków za rok 1886“. — Popieracie panowie ten wniosek? Ci, którzy są za nim, zechcą zaznaczyć to w zwykły sposób. Przeciwni mu — nie zaznaczą. Przyjęty. Następny zkolei punkt, panowie.
Soames uśmiechnął się. Stryj Jolyon ma swój specjalny sposób załatwiania spraw!
Wnet jednak powrócił myślą do Bosinney’a. Dziwne, jak ten chłopak zaprząta całą jego uwagę, nawet podczas godzin urzędowych!
Obejrzenie domu przez Irenę — nie może ono mieć przecież żadnego znaczenia, to jedyne chyba, że powinna była powiedzieć mu o niem. Coprawda, nigdy mu o niczem nie mówi. Z każdym dniem staje się bardziej milcząca i drażliwa. Pragnął z całej duszy, aby dom był już jak najprędzej ukończony i aby mogli zamieszkać w nim zdała od Londynu. Miasto źle na nią wpływa; nerwy jej nie są dość silne. A to niedorzeczne żądanie oddzielnego pokoju weszło znów na porządek dzienny!
Zebranie ogólne dobiegało końca. Pod fotograf ją utraconego szybu wielebny Boms trzymał Hemmingsa za klapę tużurka. Mały pan Booker, którego najeżone brwi ściągał grymas gniewnego uśmiechu, miał jeszcze na rozstanie starcie z starym Scrubsolem. Nienawidzili się wzajem z całego serca. Poróżniła ich jakaś sprawa kontraktu na dostawę smarów, o którą mały Booker wystarał się dla swojego bratanka przez jednego z członków Zarządu, sprzątnąwszy ją w ten sposób z przed nosa staremu Scrubsole’owi. Soames słyszał o tem od Hemmingsa, lubiącego ploteczki, zwłaszcza dotyczące jego dyrektorów, z wyjątkiem, oczywiście, starego Jolyona, którego się bal.
Soames czekał na sposobność. Kiedy wreszcie ostatni akcjonarjusz znikł w drzwiach wyjściowych, zbliżył się do stryja, wkładającego już kapelusz.
— Mogę pomówić na chwilę ze stryjem? Trudno określić, czego spodziewał się Soames po tej rozmowie.
Niezależnie od mistycznej niejako czci, jaką Forsytowie otaczali naogół starego Jolyona z powodu filozoficznego jego umysłu, a może — jak powiedziałby niewątpliwie Hemmings — z racji jego podbródka, istniał zawsze i nie przestał istnieć pomiędzy bratankiem a stryjem pewien subtelny antagonizm. Przebłysk jego był widoczny w suchym sposobie ich wzajemnego witania się, przezierał z poza powściągliwych wzmianek jednego o drugim, mając źródło w liczeniu się starego Jolyona z niewzruszonym spokojem (nazywał go właściwie „uporem“) młodego człowieka, w tajonej na dnie duszy wątpliwości, czy potrafi przeprowadzić w stosunku do niego własną swoją wolę.
Obaj ci Forsytowie, tak różni wzajem pod wieloma względami, jak dwa przeciwległe bieguny, posiadali — każdy w odmienny swój sposób — w większym stopniu aniżeli reszta członków rodziny — zasadniczą zdolność uporczywego i przezornego przenikania „interesów“, stanowiącego najbardziej znamienną cechę wielkiej ich klasy. Każdy z nich, gdyby miał po temu okazję i gdyby mu się poszczęściło, mógłby osiągnąć wybitną karjerę; każdy z nich byłby się wyrobił na dobrego finansistę, na dostawcę w wielkim stylu, na męża stanu, mimo że stary Jolyon, wpadłszy w pewien właściwy sobie nastrój — pod wpływem dobrego cygara albo pięknego widoku — byłby zdolny nietyle może do szydzenia z własnego wysokiego stanowiska, ile do stawiania go pod znakiem zapytania, zaś Soames, który nigdy nie palił cygar, nie byłby się na to zdobył.
Poza tem tkwił stale w umyśle starego Jolyona ukryty cierń, że oto syn Jamesa — Jamesa, którego uważał zawsze za takiego niedołęgę — jest na drodze do zrobienia kar jery, podczas kiedy własny jego syn...!
I wreszcie, co może najważniejsze — bowiem fale rodzinnych plotek obijały się o niego równie nieuniknie — nie, jak o każdego innego Forsyta — doszły do niego ponure, niewyraźne, mimo to mocno niepokojące słuchy o Bosinney’u i duma jego dotknięta była do żywego.
Znamiennym było wszelako rysem, że gniew jego obrócił się nie przeciwko Irenie, ale przeciwko Soamesowi. Myśl, że żona jego bratanka (dlaczego, idjota, nie dba o nią bardziej — o, szczególna niesprawiedliwości! jakgdyby Soames był w stanie bardziej o nią dbać!) odciąga narzeczonego od Juny, była upokarzającą nie do zniesienia. W przeciwieństwie wszelako do Soamesa, dostrzegłszy niebezpieczeństwo, nie krył ze strachu przed niem głowy w piasek, ale trzeźwieszem i szerszem swoim ogarnianiem spraw uznawał, że nie jest ono niemożliwością; Irena dziwny posiada czar; jest w niej coś szczególnie pociągającego!
Opuszczając w towarzystwie Soamesa salę obrad Zarządu, domyślał się tematu, jaki bratanek chce poruszyć w rozmowie z nim. Znalazłszy się na zgiełkliwej i ruchliwej Cheapside, szli przez czas jakiś w milczeniu. Soames zwykłym swoim nerwowym, drobnym krokiem, stary Jolyon wyprostowany, opierający się na parasolu, jak na lasce spacerowej.
Wreszcie skręcili w cichszą względnie ulicę, bowiem droga starego Jolyona, dążącego na zebranie innego Zarządu, prowadziła w kierunku ulicy Moorgate.
Soames, nie podnosząc oczu od ziemi, zaczął:
— Idzie mi o list, otrzymany od Bosinney’a. Widzi stryj, co on pisze; zdawało mi się, że powinienem zawiadomić o tem stryja. Wydałem na budowę domu daleko więcej, aniżeli zamierzałem, chciałbym też postawić sprawę jasno.
Oczy starego Jolyona przebiegły z niechęcią treść listu.
— To, co pisze, jest aż nadto jasne — rzekł.
— Żąda „pozostawienia mu wolnej ręki“ — odparł Soames.
Stary Jolyon spojrzał na niego. Długo powstrzymywana i tajona irytacja i antagonizm w stosunku do młodego człowieka, którego sprawy zaczęły niemile wkraczać w dziedzinę jego własnych, wybuchła otwarcie nazewnątrz.
— Jeżeli nie ufasz mu, po kiego licha powierzasz mu roboty?
Soames rzucił na stryja spojrzenie zpode łba.
— Zapóźno nad tem się zastanawiać. Chcę tylko mieć pewność, że, o ile pozostawię mu wolną rękę, mogę mieć pewność, czy nie nadużyje mojego zaufania. Gdyby stryj zechciał pomówić z nim, większe miałoby to znaczenie.
— Nie! — szorstko odciął się stary Jolyon. — Nie chcę mieć z tem nic wspólnego!
Słowa, wypowiedziane przez stryja i bratanka, zdawały się taić w sobie ukryte, znacznie poważniejsze znaczenie. Spojrzenie, jakie przytem zamienili z sobą, było jakgdyby ujawnieniem ich świadomości tego faktu.
— Ha, sądziłem — rzekł Soames — że ze względu na Junę powinienem powiedzieć stryjowi o tem. Wołałem, aby stryj wiedział że nie pozwolę na żadne głupstwa!
— A cóż to mnie obchodzi? — odparł stary Jolyon wyzywająco.
— O, nie wiem! — cofnął się Soames, zmieszany tonem stryja i niezdolny powiedzieć nic więcej.
— Nie powie stryj w każdym razie, że nie uprzedzałem go — dodał ponuro, odzyskując panowanie nad sobą.
— Że nie uprzedzałeś mnie?! — zawołał stary Jolyon. — Nie wiem, co masz na myśli. Zawracasz mi głowę jakiemiś głupstwami. Nie chcę nic wiedzieć o twoich sprawach; sam dawaj sobie z niemi radę!
— Dobrze — odparł Soames nieporuszony — dam sobie sam radę!
— Do widzenia zatem!
Rozstali się.
Soames zawrócił i wszedłszy do słynnej pierwszorzędnej restauracji, zażądał podania mu wędzonego łososia i szklanki Chablis. Rzadko jadał cośkolwiek w środku dnia i zazwyczaj jadał na stojączkę, uważając, że ta pozycja dobrze robi mu na wątrobę, w gruncie rzeczy zupełnie zdrową, mimo że na jej karb chętnie składał wszystkie swoje niepokoje.
Po zjedzeniu otrzymanej porcji powrócił do swojego biura wolnym krokiem, ze spuszczoną głową, nie zwracając uwagi na rojące się na chodniku tysiące przechodniów, mijających go z równą obojętnością.
Poczta wieczorna przyniosła Bosinney’owi następującą odpowiedź:

Forsyte, Bustard i Forsyte
Biuro obrońców przysięgłych
2001 BRANCH LANE, Poultry, E. C.
17 maja 1887.

„Kochany panie Bosinney!
Otrzymałem pański list, którego treść wielce mnie zdziwiła. Miałem wrażenie, że pozostawiałem panu zawsze, przez cały czas od samego początku, „wolną rękę“, nie przypominam sobie bowiem, aby którakolwiek z propozycyj, jakie niefortunnie pozwoliłem sobie poczynić, brana była przez pana pod uwagę. Zapewniając panu, zgodnie z życzeniem pańskiem, ową „wolną rękę“, chciałbym jasno i wyraźnie ustalić, że całkowity koszt domu, oddanego mi w kompletnie ukończonym stanie, wraz z całem wykończeniem wewnętrznem, włączywszy w to również pańskie honorarjum (w myśl naszego układu) nie może przekraczać 12,000 funtów. Daje to panu szerokie ramy i, jak panu wiadomo, znacznie przewyższa ustalony pierwotnie kosztorys.
Łączę wyrazy poważania, oddany

Soames Forsyte.“

Nazajutrz otrzymał notatkę od Bosinney’a:

Filip Baynes Bosinney
Architekt
309 D, Sloane-street, S. W.
18 maja.
„Kochany panie Forsyte!

Jeśli pan sądzi, że w tak subtelnej sprawie, jak wewnętrzne wykończenie domu mogę wyliczyć się ściśle co do funta, jest pan, sądzę, w błędzie. Widzę, że pan ma dość mnie i całego układu ze mną i dlatego lepiej zrobię, wycofując się.

Oddany
Filip Bosinney.“

Soames namyślał się długo i z wysiłkiem nad swoją odpowiedzią i późno w noc, kiedy Irena poszła już spać, ułożył ją w sposób następujący:

62 Montpellier Square, S. W.
19 maja 1887.

„Drogi panie Bosinney!
Sądzę, że w interesie nas obu byłoby niezmiernie niepożądanem pozostawienie sprawy w obecnym jej stadjum. Słowa mojego listu nie znaczyły, że gdyby pan miał przekroczyć wymienioną przeze mnie sumę o dziesięć, dwadzieścia, a nawet pięćdziesiąt funtów, mogłoby to doprowadzić do jakiejkolwiek scysji pomiędzy nami. Wobec tego prosiłbym pana o zastanowienie się raz jeszcze nad ostateczną pańską odpowiedzią. Ma pan pozostawioną sobie, jak to stwierdza niniejsza nasza wymiana listów, „wolną rękę“ w warunkach, ustalonych w niniejszej korespondencji, mam nadzieję też, że uzna pan za możliwe dokończenie całkowitej dekoracji wewnętrznej, co do której wiem, że niepodobna wyliczyć się naprzód co do grosza.

Oddany
Soames Forsyte.“
Odpowiedź Bosinney’a, która nadeszła następnego dnia, brzmiała:
20 maja.
„Drogi panie Forsyte!
Zgoda.
F. Bosinney.“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.