Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żądanie oddzielnego pokoju weszło znów na porządek dzienny!
Zebranie ogólne dobiegało końca. Pod fotograf ją utraconego szybu wielebny Boms trzymał Hemmingsa za klapę tużurka. Mały pan Booker, którego najeżone brwi ściągał grymas gniewnego uśmiechu, miał jeszcze na rozstanie starcie z starym Scrubsolem. Nienawidzili się wzajem z całego serca. Poróżniła ich jakaś sprawa kontraktu na dostawę smarów, o którą mały Booker wystarał się dla swojego bratanka przez jednego z członków Zarządu, sprzątnąwszy ją w ten sposób z przed nosa staremu Scrubsole’owi. Soames słyszał o tem od Hemmingsa, lubiącego ploteczki, zwłaszcza dotyczące jego dyrektorów, z wyjątkiem, oczywiście, starego Jolyona, którego się bal.
Soames czekał na sposobność. Kiedy wreszcie ostatni akcjonarjusz znikł w drzwiach wyjściowych, zbliżył się do stryja, wkładającego już kapelusz.
— Mogę pomówić na chwilę ze stryjem? Trudno określić, czego spodziewał się Soames po tej rozmowie.
Niezależnie od mistycznej niejako czci, jaką Forsytowie otaczali naogół starego Jolyona z powodu filozoficznego jego umysłu, a może — jak powiedziałby niewątpliwie Hemmings — z racji jego podbródka, istniał zawsze i nie przestał istnieć pomiędzy bratankiem a stryjem pewien subtelny antagonizm. Przebłysk jego był widoczny w suchym sposobie ich wzajemnego witania się, przezierał z poza powściągliwych wzmianek jednego o drugim, mając źródło w liczeniu się starego Jolyona z niewzruszonym spokojem (nazywał go właściwie „uporem“) młodego człowieka, w tajonej na dnie duszy wątpliwości, czy potrafi przeprowadzić w stosunku do niego własną swoją wolę.