Pogrobek/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pogrobek
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Leszka Białego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.


W rok potem we Wrześniu, Poznań jak niegdyś, gdy się sposobił powitać młodą panią swą ze Szczecina — przystrajał się na przyjęcie Ryksy, córki króla Waldemara.
Z Gdańska przyszła już była wiadomość, iż narzeczona księcia wysiadła na ląd szczęśliwie. Wojewoda, kasztelan i wysłane naprzeciw rycerstwo polskie wiodło ją do przyszłej stolicy.
I na ten dzień już jej przybycie zapowiadano.
Arcybiskup Swinka[1], którego sprawą małżeństwo przyspieszone zostało, oczekiwał tu na nią.
Nie z taką niecierpliwością radosną jak niegdyś wyglądano nowej Pani; lud ciekawy był ale nie wesół. Gody te przypominały pierwsze, gmin półgłosem nucił ciche pieśni o Lukierdzie. Coś jak obawa poms y[2] Bożej drżeniem przejmowało tłumy zalegające gościniec i place. Nic nie przerywało ciszy ponurej. Dzień był późnej jesieni z liśćmi pożółkłemi na drzewach, z bladem niebem powleczonem jakby oponą mglistą. Słońce niewidoczne, niby jaśniejsza tylko chmurka roztopiona w powietrzu zwolna płynęło po niebie. Smutek jakiś wiał z tego powietrza przepełnionego wonią jesienną więdniejących roślin, ściętych zbóż, roli poruszonej sochami, wilgoci osychającej powoli.
Na wieży kościoła stał jak niegdyś strażnik ze zwiniętą chorągwią — lecz zaspany i zdrętwiały.
Na zamku przybranym z całym przepychem na jaki zdobyć się było można, czekał Przemysław, z młodą swą, piękną a już zwiędłą od trosk twarzą, na przybycie tej, która mu była przeznaczoną. Opowiadano ją piękną, złotowłosą, niebieskooką, jak pierwsza...
Książe, który długo małżeństwu się temu opierał i zwłóczył je, poddawszy się woli Arcybiskupa i duchownych — z obojętnością smutną przyjmował je jak konieczność.
Świnka widział ze smutkiem, iż wspomnienie tej przyszłej żony wywołało drżenie i obawę jakąś w księciu.
Rzucał wzrokiem obłąkanym do koła, jakby się zmartwychpowstania zmarłej obawiał. Nie pomagała na to modlitwa ani rycerskie zabawy, jeden Arcybiskup słowy namaszczenia pełnemi umiał go otrzeźwić i z zadumy wyprowadzić.
Dnia tego niepokój księcia rósł i coraz się stawał widoczniejszym...
Na zwiady wysłany przez Świnkę ks. Jan, wróciwszy nic o narzeczonej powiedzieć więcej nie umiał nad to, że była młodą, piękną i na podziw — mimo oddalenia od kraju swego i rodziny, wesołą, śmiałą i swobodną.
Arcybiskupowi właśnie się to dobrem zdało, iż wesołością tą mogła ponurego pana rozerwać. Opowiadano jak ją bawiło wszystko co widziała i spotykała, jak była pokłonom rada, podarkom wdzięczna i jak szczebiotliwie rozmawiać próbowała z temi co naprzeciw niej byli wysłani.
Książe Przemysław wyjechać miał na spotkanie, gdy mu znak dadzą o zbliżającym się orszaku. Koń stał już dlań gotów, okryty oponą złotem szytą i rzędem sadzonym; rycerstwo mające towarzyszyć czekało w pogotowiu...
Po przywitaniu pod namiotem w polu rozbitym, księztwo jechać mieli obok siebie wprost do kościoła zamkowego, gdzie Arcybiskup połączyć ich miał i błogosławić.
Na to wesele uroczyste ziemianie poprzywozili żony swe i córki starsze, izby pełne były postrojonych dziwnie a z prosta choć bogato niewiast, nienawykłych do ubiorów tych, radych sobie, swym klejnotom, szubom, sukniom, łańcuchom, kolcom i oczom, co się na nich zatrzymywały.
Cały ten żeński tłum, obyczajem wieku trzymał się całkiem z osobna nie mięszając z mężczyznami. Spozierano tylko ku nim ciekawie, ukazywano sobie znane i głośne, mieniano zalotne wejrzenia i tulono wyrywające się śmiechy.
Przepych strojów był wielki ale cale inny niż dzisiejszy — chwalono się więcej bogactwem niż smakiem, ilością niż doborem. Sobolowe kołpaczki, zawitki z rąbka przeźroczystego, jedwabie ciężkie, suknie złotem tkane i szyte, klejnoty kute i nasadzane krągło ogładzonemi kamieniami, jaskrawą tę mozaikę składały.
Poważniejsze niewiasty stały przodem jak wodzowie i straże, dalej mężatki młode, a w samej głębi dziewczęta, którym ani bardzo patrzeć, ni być widzianemi nie było wolno. Nie rozmawiano głośno, ale szmer i śmieszki nie ustawały na chwilę.
Rycerstwo opodal stojące osobno, ciekawie oczy wlepiało w tamtą stronę, swobodnie i swawolnie rozmawiając o kobietach, które domyślając się co rzucane wejrzenia ogniste znaczyły — rumieniły się ciągle.
W niewieściej gromadzie opowiadano sobie historję Lukierdy. Te co nie widziały nigdy strasznego księcia, ciekawe były zobaczyć go choć zdaleka.
Dzień już się miał dobrze ku zachodowi, gdy ruch powstał w komnatach. Dano znać, książe szedł, krokiem niepewnym, z oczyma w ziemię, hełm złocony, spiczasty ciężyć mu się zdawał, zbroja piękna dusić go, szata zawadzać. Szedł jak na stracenie, blady był...
Niewiasty patrząc szeptały — nie idzie on jak ten, co zabija, ale jakby sam na zabicie.
Za księciem postępowali panowie dworu, Miecznik, Ochmistrze, Podkomorzowie, Komornicy, Podczaszy, Łowczy, potem duchowni, Kanclerz, pisarze, dworzanie. —
Dwór jak królewski jaśniał od szkarłatu purpurowego i liljowego, przez Włochy ze wschodu i z wojen krzyżowych, przywiezionego do Europy.
Wspaniała pańska drużyna ciągnęła milcząca, zadumana, z pana swego biorąc posępne twarze i postawy dumne.
Świnka udał się do kościoła, gdzie na czele duchowieństwa narzeczonych miał czekać. Przemysław sam jechał ze swemi.
Namiot czerwony widać było w polu rozbity, a do koła pstry orszak księżnej, wozy, konie, ludzi, niewiasty w strojach nie tutejszych...
Książe raz i drugi trwożliwem rzucił okiem.. Koń mu się rwał naprzód żywo, on go wstrzymywał.
Około namiotu poruszać się zaczęło; rozstępywać, ustawiać.
Poprzedzający księcia trębacze zadęli wesoło. Przemysław stał już u wnijścia namiotu i ledwie zsiąść zdążył, gdy ujrzał przed sobą, wiedzioną przez starszą niewiastę — pobladł i zdrętwiał!
Ryksaż to była czy widmo z grobu wstające Lukierdy?
Ten sam wiek, ten sam włos złoty, też oczy, taż twarz, nawet dziwnem losu zrządzeniem, miała na sobie suknie, przepaskę, klejnoty jakby też same, w których Lukierda chodziła...
Ona to była, zmartwychwstała, ale z innym twarzy wyrazem. Mimo trwogi, która ją na chwilę bladością okryła, nie było w niej owej dziewiczej a dziecięcej nieśmiałości tamtej, która umarła — ale jakaś duma i pewność siebie królewska, — coś szyderskiego, figlarnego. —
Była to Lukierda, ale nie płacząca i słaba — mocna i śmiała.
Nadzwyczajne podobieństwo, które uderzyło tak księcia, iż przemówić, ni powitać jej nie mógł, aż ochłonąwszy z podziwu — również innych zdumiewało.
Był w tem jakby palec Boży, przebaczenie czy groźba??
Królewna wyuczoną była słów kilku niemieckich, które śmiejąc się sama i śmiech starając stłumić, wymówiła śmiało. Przemysław nie słyszał, nie rozumiał nic, nie wiedział co rzekł do niej. — Wnet na konie siadać znak dano.
Podprowadzono przygotowanego dla młodej pani, którego chłopak w barwie książęcej miał prowadzić.
Dosiadła go raźno, bez obawy, podniosła głowę, spojrzała z góry po orszaku.. — znajcie we mnie panię swoją!...
Piękną była, ale ponętny wdzięk ów pociągał i odpychał razem, grozić się zdawał. Młodziuchne dziewcze nad wiek swój było odważne, nie dziwiło się niczemu, nic je nie trwożyło.
Przemysław obok jadący oczu prawie podnieść nie śmiał na nią; blady, jechał z tą myślą tylko jak dwie niewiasty, tak do siebie podobne być mogły, dla czego Bóg przysłał mu z za morza taką, która co chwila zmarłą męczennicę przypominać miała?
Niewiedząc o tem Ryksa była wcielonym sumienia wyrzutem. —
Dwór cały szeptał:
— Patrzcie! toż Lukierda jaką była przed chorobą! Pamiętacie gdy wjeżdżali... taż sama! ona!
Na obcych nawet padła jakaś trwoga przesądna. Gdy książe jak winowajca jechał z głową na piersi zwieszoną, ona patrzała nań z natrętną ciekawością dziecka, co się zabawce obiecanej przygląda. Mierzyła go od stóp do głów błyszczącemi oczkami, a z niego wejrzenia jej biegły na drugich i rychlej kto spuścił wzrok przed nią, niż się ona go ulękła. Chłód był w tem wejrzeniu bystrem, ostygłem, czy nigdy jeszcze żadnym ogniem nie rozjaśnionem. Usteczka jej kształtne nie składały się do uśmiechu łagodnego, ale do jakiegoś dumnego szyderstwa. Była przecież córką królewską, choć ojciec jej walczył o utrzymanie się na tronie.
Orszak posuwał się wśród tłumów ludu stojącego do koła jedną massą, pozawieszanego na drzewach, drabinach i dachach. Patrzano, a niekiedy z ust starszych ludzi wyrywały się krzyki, jakby ujrzeli upiora.
Kobiety zakrywały oczy, niektóre uciekać chciały, ale ścisk się nawet ruszyć nie dozwalał...
Na wieży bito we dzwony, wiała chorągiew, przodem trębacze grali na surmach, rogach i trąbach i bili w kotły, budząc wrzawę radośną.
A jednak radości obudzić nie mogli.
We wrotach kościoła stał Arcybiskup ubrany w szaty złociste, z wodą święconą i krzyżem.
Wchodzącą parę błogosławił i powiódł z sobą do ołtarza — a pieśń ogromna, zwycięzka, radośna się rozległa.
Szli — w tem Przemysław drgnął i zachwiał się, mijał to miejsce, na którem widział stojącą Lukierdy trumnę, a ona sama w wianku zielonym ze złotem, szła znowu u jego boku — zaślubiał śmierć!
Ciągnięto go do ołtarza, iść musiał. Z pośpiechem Arcybiskup widząc go tak bladym i strwożonym począł obrzęd, związał ręce, zamienił pierścienie...
Młoda pani nie zadrżała, nie zapłakała, nie spuściła oczów, zimną dłoń męża pochwyciła śmiało i ścisnęła ją mocno...
Rozległa się pieśń znowu, nowożeńcy na modlitwę poklękli.
W tłumie, który kościół napełniał, w ciemnym zakątku, na wschodkach i skrzyni jakiejś spięty, schwyciwszy się ołtarza — podnosił się mężczyzna lat średnich, ciekawie się przyglądając nowożeńcom. Na widok Ryksy ledwie mógł okrzyk powstrzymać. Niżej spinał się drugi, towarzysz jego, chcąc ją także zobaczyć. —
— Słuchaj Pawłek — szepnął pochylając się pierwszy — zepnij się no, zobacz! Toć cud! to druga żywa Lukierda! Oczom nie wierzę!
Nałęcz, gdyż on to był z Zarębą, nie wiele zważając na ołtarz się wdrapał. Stanął na nim, spójrzał i przeżegnał się ze zdumienia.
— Wiedział Bóg co uczynił — szepnął Michno potrząsając głową. — Zbył się jednej, dał mu drugą taką samą za karę.
To mówiąc Zaręba, jakby już dłużej patrzeć nie potrzebował, zsunął się ze wschodków i stanąwszy przy Nałęczu, począł mu w oczy patrzeć, jakby pytał — cóż ty na to?
— Co tu moja licha zemsta znaczy? — zamruczał — Pan Bóg sam się jej podjął!
Szeptali tak ukrywszy się w kącie, gdy z kościoła orszak pański wyciągać począł zwolna, a za nim i ciżba na podwórce wyległa, aby się przypatrywać, jak para książęca szła po drodze suknem szkarłatnem wysłanej do zamku.
Noc już była nadeszła. Smolnemi pochodniami oświecony zamek i tłum, weselny pochód do pogrzebowego czynił podobnym. Nie było nawet okrzyków wesela — tylko szemer jakiś złowrogi.
Zaręba ze swym nieodstępnym druhem, przebiwszy się przez klechów, którzy zalegali wnijście kościoła, mieli się wydobyć na podwórze, gdy Nałęcz dostrzegł, że kilku ludzi zbrojnych ukazywało ich sobie nieznacznie palcami i ruszyło się wnet, jakby w ślad za niemi iść chcieli.
Znano rozgłośnie Zarębę z tego, że przeciwko księciu wichrzył i podburzał, że się do margrabiów brandeburgskich i Ślązaków włóczył, spiski knował, na pana odgrażał. Czyhano chcąc go pochwycić oddawna. W mgnieniu oka domyślił się on niebezpieczeństwa, zaledwie czas miał szepnąć Pawłowi — zdala ode mnie! Mają wziąć — niech jednego nie dwu biorą.. Zostanie kto dla ratunku...
Rzekłszy to, śmiało, przebojem posunął się szybkim krokiem ku wrotom. Nałęcz, który się od niego odbił, ujrzał ludzi co ich sobie ukazywali, po krótkim wahaniu puszczających się za Zarębą. Miał czas wszyć się w gąszcz ludu, ale go z oka nie spuszczał.
Przyspieszonym krokiem biegł Zaręba ku bramie, lecz ścisk był taki, że prędko ujść nie dozwalał. Zręcznie zwinął się razy kilka w prawo i w lewo, aby wzrok śledzących go zmylić.
Nie powiodło mu się to jednak, czeladź, w której poznał dawnych wrogów swoich rozdzieliła się opasując go do koła, tak aby wymknąć się im nie mógł.
Zdawało mu się czasem, że go z oczów stracili, lecz krok ledwie naprzód zrobiwszy, postrzegał ich znowu — widocznie czyhających na niego. Szczęściem Nałęcz już znalazł się gdzieś daleko. Mniej pono o niego chodziło.
Michno dobył nieznacznie mieczyka, tak by stojący przy nim nie postrzegli, i pozostał w miejscu kryjąc się za plecy czyjeś...
Sądził już, że pogoń zmylił, gdy silna ręka pochwyciła go za ramię. Nim czas miał mieczyk swój podnieść, drugi go trzymał za rękę, trzeci dłonią gębę mu zamknął. Targał się napróżno, popychano go, obstąpiono ze wszystkich stron. Nie władając nogami, niesiony prawie na pięściach, ujrzał się wprędce w tej stronie, gdzie na wałach było stare więzienie. Ten co go wskazał, i pierwszy pochwycił, był starym jego wrogiem. — Zwał się Szemsza, Łowczy zamkowy, człek był straszny, mało co mówiący, zająkliwy, ale siły ogromnej i serca nie mniejszego.
Szemsza, o czem Zaręba wiedział, zdawna się go pochwycić odgrażał i dyby mu obiecywał. Michno mało zważał na to, kilka razy rąk jego uszedł i ufał, że i teraz się wyśliźnie.
Ale obrona była niemożliwa.
Zgnieciony, ściśnięty, opasany tak, że rąk podnieść nie mógł — gdy mu i mieczyk wyrwano, nie postrzegł się jak go do szyi więzienia wepchnięto, drzwi otworzono, do środka wtrącono a Szemsza ciągle za kark trzymając, kazał izbę otworzyć, do której natychmiast go wrzucił.
Zaręba znalazł się w ciemności, zachwiał na nogach i padł tłukąc o ścianę, której dojrzeć nie mógł.
Zewnątrz drzwi zawalono drągiem, a Szemsza wołał na stróżów, iż głową za więźnia będą odpowiadać.
Po tylu leciech bezkarnego snucia się po kraju, tylu bytnościach potajemnych w Poznaniu i na zamku, popaść teraz w szpony Szemszy i mściwego księcia, dla Zaręby niepojętem się wydało.
Przyjdzie więc nałożyć głową! pomyślał.
Wydało się to, że on Sędziwoja namawiał pierwszy do poddania Kaliskiego zamku, który tyle krwi kosztował, że Nałęczów i ród swój pociągnął do innych książąt i uczynił z nich wrogów Przemysława. — Za schwytanie go, za głowę była nagroda wyznaczona...
Na dworze teraz nie miał nikogo, coby się za nim przemówić ważył. Przyjaciele, którzy się go nie zaparli, z samej obawy posądzenia, że z nim trzymali, odezwać się w tej sprawie nie mogli.
Całą nadzieję pokładał na tem, że wesele trwać miało dni kilka, a w czasie godów tracić go nie godziło się, przez ten zaś czas Nałęcz.. mógł się postarać, aby go w jakikolwiek sposób ztąd wyrwać.
Więzienie z dawnych czasów było mu dobrze znane — składało się z izb w wałach i murach warownych i zamczystych. W ciemnicy jego u góry okienko małe, nie tylko człowieka ale dwu pięści razem złożonych wydobyć nie dozwalało. Gruba krata dzieliła je na czworo jeszcze.
Mieczyk jaki miał, wyrwano mu, został mu tylko nóż za nadrą skryty, a u pasa drugi mniejszy. Obmacawszy się, znalazł przy sobie kaletę, w której para garści srebrnych pieniążków leżała na dnie.
Podniósłszy się obmacał ściany, obszedł izbicę do koła. W rogu leżało trochę siana i słomy zmiętej. Do jednego murku przytwierdzony był kawał żelaznego łańcucha z obręczem, służący do okucia więźnia.
Mrówie przeszło mu po plecach.
Z góry przez otwór dochodziła go wrzawa na podwórcach, gdzie gromady czeladzi u beczek i stołów się zabawiały. Grali gęślarze, śpiewano pieśni, hukano.
Nadzieję ostatnią miał w Nałęczu. Jeżeli ten umknąć zdołał, mógł się zająć uwolnieniem jego. Ale jak??
Kto zemsty pragnie musi się sam na nią wystawić — rzekł w sobie. — Schwytali mnie, głowę dać muszę, ale i on nie ujdzie cało. Pomszczą mnie moi, a krew ta może zemstę przyspieszy.
Myślał jeszcze, że w więzieniu lepiej było ginąć z własnej ręki, niż sromotnie z ręki kata. Nóż miał ostry.. Ale z tem mógł czekać, aż mu wyrok ogłoszą i księdza przyślą. — Bez sądu i kapłana nikogo nie tracono.
Smutno mu się stało, choć do rozkwilania się nad sobą nie był skłonny — ale wprędce męztwo odzyskał i nic nie mając do stracenia, zaczął bić we drzwi z sił całych. Stróżów blizko nie było, bo i ci poszli do piwa. Nie rychło dopiero odezwał się głos z drugiej strony, nakazujący mu, aby spokojnie siedział, niechce-li mieć z wartownikami do czynienia.
Zaręba począł wołać po imieniu stróża, aby mu świeżej dał słomy, wody lub piwa, za co grosz jakiś dostać może. Porozumienie się z napiłym Herką było dosyć trudne. Odsunął on w górze zasuwę, wymyślali sobie wzajemnie. Michno wsunął kilka pieniążków, i tem go nieco udobruchał.
Tak mu się przynajmniej zdawało, gdy Herka odszedł milczący.
Wkrótce potem w miejscu jego jednego, dwu się ich zjawiło ze światłem, które w ścianę utkwiwszy, rzucili się na więźnia, i mimo rozpaczliwego oporu, odjęli mu nóż, kaletę, odarli z lepszej zwierzchniej odzieży.. Rozdzianego tak na pół, rzucili na zgniłą słomę i drzwi za sobą zatrzasnąwszy, powrócili do piwa.
Zaręba nie mrucząc już, jak kłoda legł, widząc, że przyszła nań zła godzina.
Przez całą tę noc ucztowano na zamku, a do ciemnicy nikt się już nie dowiadywał. Wśród wrzawy tej, znużony Zaręba usnął, choć trząsł się z zimna, bo mu stróże i opończę zabrali. Nadedniem dopiero uciszyło się nieco, gdy ucztujący pospali się po izbach i rozeszli po gospodach.
Z brzaskiem dnia wróciła gędźba, okrzyki, dzwony, hałas, a więźniowi chleba nawet i wody nie przyniesiono.
Nie stukał do drzwi, nie prosił o nic, duma mu wróciła, chciał ginąć bodaj z głodu.
Nie liczył godzin nawet, nie wiedział czy było południe czy ranek jeszcze, czy wieczór — gdy na ostatek stróż nieznajomy, wniósł mu dzbanek chlebem nakryty i słowa nie rzekłszy, wyszedł. Pić chciało mu się okrutnie, odrazu więc połowę wody wyżłopał — ale dreszcze przejęły go jeszcze większe. Padł więc znowu tuląc się w słomę.
Tymczasem nad nim w górze brzmiały pieśni weselne, gędźby, trąby i hukania.
Ucztowano dzień cały.
Zaręba poszukał chleba, zjadł trochę i spał. Ale sen to był gorączkowy, przerywany i niespokojny. Spoglądał ku okienku na pół trawami zarosłemu i domyślił się, że noc nadchodziła.
Wrzawa rosła jeszcze, sen go odbiegł. Przed nim na ziemię światełko słabe padało na słomę, nagle i ten ostatni promyczek zniknął.
Zaręba głowę podniósł do góry — okno czemś było zaparte. Cichy głos dał się słyszeć, po którym poznał wiernego Nałęcza.
Wstał co żywiej, aby się zbliżyć ku niemu, ale wyprostowawszy się i ręce wyciągnąwszy jeszcze od okna był daleko. Otwór znajdował się w szyi, która ze sklepienia wychodziła.
— Michno! — wołano z góry.
— Jestem tu!... Przekup stróżów... Odarli mnie.. marznę... Próbuj co można, bo żywym ztąd nie puszczą.
— Straż u drzwi mocna.. ludziom zagrożono.
— Póki wesele trwa, póty życia mego.. Ratuj Pawłek.. bo zginąć przyjdzie!
Nałęcz coś szepnął, w otworze znowu błysło światełko — odszedł.
Na trzeci dzień po wzięciu Zaręby, Kasztelan dopiero oznajmił Przemysławowi, że niepoczciwego Michna ujęto i trzymano w ciemnicy.
Książe odparł krótko:
— Zdrajca jawny.. sprawić mu na co zasłużył.
— Byłbym go dał ściąć — rzekł Kasztelan — lecz czasu wesela nie godziło się krwi przelewać.
Przemysław nie odpowiadał nic.
Trzeci dopiero dzień na zamku mieszkała pani młoda, a ledwie poznać było można, iż obcą była. Poczynała sobie ze wszystkiemi tak śmiało, iż nikt nie ważył się jej przeciwić.
Właśnie Kasztelan miał odejść z wyrokiem śmierci na Zarębę, gdy zasłona we drzwiach uchyliła się i młoda księżna weszła. Wtargnęła tu jak pani, z twarzą wesołą, z ustami dumnie podniesionemi, strojna, pyszna, niemal zuchwała.
Na widok jej Przemysław zmięszał się i krok zrobił ku niej.
Ona, zobaczywszy we drzwiach Kasztelana, zwróciła się do niego i łamanym językiem niemieckim, śmiejąc się sama ze swej mowy, zapytała go, jakąby miał sprawę.
Ofiarowała się w miejsce męża ją rozstrzygnąć.
Kasztelan spojrzał badając na pana, który głowę spuściwszy milczał. Po chwili dopiero zwrócił oczy na nią i rzekł:
— Schwytano zdrajcę! cóż z nim byś uczyniła?
Ryksa brwi ściągnęła.
— U nas zdrajców wieszają albo ścinają — odparła — a u was?
— Śmiercią też karzą.
— Kogoż zdradził?
Kasztelan wtrącił:
— Z wrogami się znosił, ludzi przeciw panu buntował.
Księżna zadumała się nieco, ale w twarzy jej usposobienia do łaskawości nie było.
Bawiła się rękawem swej sukni obojętnie.
— Stracić go każecie? — zapytała. — Ależ wesele nasze trwa jeszcze. Krwią go oblewać.. nie trzeba.
Przemysław szukał w jej twarzy litości — nie było jej, tylko zadumanie chłodne.
— Krew na weselu — dodała — zła wróżba.
— Odłożym tracenie na później — odezwał się Kasztelan.
Ryksa nie wstawiała się za winowajcą — odwróciła się od Kasztelana, popatrzała na męża, poczęła pytać o fraszki i śmiać się.
Pierwsze te dni schodziły na wzajemnym badaniu się małżonków... Arcybiskup Świnka, który się umyślnie zatrzymał, z ciekawością patrzał na pierwociny nowego życia Przemysławowego.
Szczęścia jakiego się spodziewał, widać nie było. — Ryksa zbliżała się do męża śmiało, w księciu poufalenie się jej budziło jakąś trwogę. Bladł, oczyma rzucał obłąkanemi, usiłował wesołość udać a okazywał poruszenie tylko niespokojne.
Nie odejmowało to usposobienia wesołego młodej pani, nie czyniło wrażenia na niej — krzątała się z ciekawością i trzpiotaniem dziecinnem. Obchodziła wszystkie kąty zamkowe, rozpytywała jak umiała ludzi, przyglądała się sprzętom. Nieustannie wydawała rozkazy, a gdy tych dobrze nie rozumiano, śmiała się do rozpuku. W głosie jej było coś takiego, co nieposłuszeństwa nie dopuszczało.
Ci, którzy tu pamiętali Lukierdę, szeptali cicho:
— Podobna jest do niej, jak dwie krople wody — ale gdyby tamta tak sobie jak ona postępowała, nie umarłaby złą śmiercią.
Czy Ryksa jadąc tu wiedziała o losie, jaki spotkał jej poprzedniczkę, odgadnąć nikt nie umiał — przypuszczano, że przed nią tragiczny zgon ten utajono.


Dni weselne miały się ku końcowi, ziemianie rozjeżdżali powoli, Arcybiskup pobłogosławiwszy młodą parę powrócił do Gniezna, księztwo sami na zamku zostali.
Przemysław jakby się starał żony unikać czynnym był bardzo, wyjeżdżał na łowy, zasiadał w sądach, kazał sobie czytywać ks. Teodorykowi. Z żoną szło mu trudno.
Nie pytała o pozwolenie, gdy chciała przyjść do niego, goniła za nim ciągle, a często gdy szukał pozoru do oddalenia się, dawała rozkazy przeciwne. Przemysław ulegać musiał.
Nigdy go jeszcze tak powolnym nie widziano, chociaż powolność ta nie pochodziła z miłości, lecz z jakiejś zabobonnej obawy.
Ryksa była dlań upiorem mścicielem — sama niewiedząc o tem.
Dnia jednego, gdy książe wybrał się na łowy, została sama na zamku.
Czynna i ciekawa, poszła obchodzić zabudowania do koła. Chciała zamczysko tak urządzić, aby jej przypominało ten szwedzki gród, na którym się wychowywała. Biadała nad tem, że tu jezior nie było. Sama jedna z ochmistrznią starą, którą z sobą przywiozła, korzystając z nieobecności męża — poszła szperać po kątach...
W tej przechadzce po pod murami, Ryksa posłyszała głos ludzki, który się zdał wychodzić z pod ziemi. Stanęła.
Niedostrzeżony prawie otwór kratą obwarowany zwrócił ciekawe jej oczy. Pochyliła się nad nim.
Było to okno więzienia. Wewnątrz niego zawodził ktoś głosem żałobliwym, tęsknym a smutnym.
Słów nie rozumiała Ryksa, ale nuta ją poruszyła.. Po chwili, poczęła wołać po niemiecku, dopytując więźnia, kto był i za co siedział.
Nierychło doczekała się odpowiedzi.
— A któż o to pyta?
— Taki, coby mógł poratować może, gdyby było warto...
— Kto?
— Księżna, żona pana twego.
Zaręba rozśmiał się szydersko... Nie wierzył. Ryksa powtórzyła.
— Jam jest! Przysięgam na to!
— A jam jest ten, — odezwał się Zaręba — co bronił pierwszej żony Przemysława i ocalić jej nie umiał.. Strzeż się, aby i ciebie ten co ją los nie spotkał!
Ryksa krzyknęła z oburzeniem.
— Kłamca jesteś!
— Na Boga żywego, nie! — zawołał głos z podziemia. Patrzałem na to, jak ją męczono lat wiele, dawszy na pastwę służebnym...
Wreście kazał ją dziewkom udusić!
Nie wierzysz mi? — pytaj drugich!
Śpiewałem właśnie tę pieśń smętną, którą o niej lud wszystek nuci...
Ryksa odskoczyła od okna nie chcąc już słuchać więcej, twarz jej okryła się rumieńcem, oczy nabiegły łzami. Skinęła na starą towarzyszkę, aby do komnat powracać.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Świnka.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pomsty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.