Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom II.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się ich zjawiło ze światłem, które w ścianę utkwiwszy, rzucili się na więźnia, i mimo rozpaczliwego oporu, odjęli mu nóż, kaletę, odarli z lepszej zwierzchniej odzieży.. Rozdzianego tak na pół, rzucili na zgniłą słomę i drzwi za sobą zatrzasnąwszy, powrócili do piwa.
Zaręba nie mrucząc już, jak kłoda legł, widząc, że przyszła nań zła godzina.
Przez całą tę noc ucztowano na zamku, a do ciemnicy nikt się już nie dowiadywał. Wśród wrzawy tej, znużony Zaręba usnął, choć trząsł się z zimna, bo mu stróże i opończę zabrali. Nadedniem dopiero uciszyło się nieco, gdy ucztujący pospali się po izbach i rozeszli po gospodach.
Z brzaskiem dnia wróciła gędźba, okrzyki, dzwony, hałas, a więźniowi chleba nawet i wody nie przyniesiono.
Nie stukał do drzwi, nie prosił o nic, duma mu wróciła, chciał ginąć bodaj z głodu.
Nie liczył godzin nawet, nie wiedział czy było południe czy ranek jeszcze, czy wieczór — gdy na ostatek stróż nieznajomy, wniósł mu dzbanek chlebem nakryty i słowa nie rzekłszy, wyszedł. Pić chciało mu się okrutnie, odrazu więc połowę wody wyżłopał — ale dreszcze przejęły go jeszcze większe. Padł więc znowu tuląc się w słomę.
Tymczasem nad nim w górze brzmiały pieśni weselne, gędźby, trąby i hukania.