Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom II.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przerywało ciszy ponurej. Dzień był późnej jesieni z liśćmi pożółkłemi na drzewach, z bladem niebem powleczonem jakby oponą mglistą. Słońce niewidoczne, niby jaśniejsza tylko chmurka roztopiona w powietrzu zwolna płynęło po niebie. Smutek jakiś wiał z tego powietrza przepełnionego wonią jesienną więdniejących roślin, ściętych zbóż, roli poruszonej sochami, wilgoci osychającej powoli.
Na wieży kościoła stał jak niegdyś strażnik ze zwiniętą chorągwią — lecz zaspany i zdrętwiały.
Na zamku przybranym z całym przepychem na jaki zdobyć się było można, czekał Przemysław, z młodą swą, piękną a już zwiędłą od trosk twarzą, na przybycie tej, która mu była przeznaczoną. Opowiadano ją piękną, złotowłosą, niebieskooką, jak pierwsza...
Książe, który długo małżeństwu się temu opierał i zwłóczył je, poddawszy się woli Arcybiskupa i duchownych — z obojętnością smutną przyjmował je jak konieczność.
Świnka widział ze smutkiem, iż wspomnienie tej przyszłej żony wywołało drżenie i obawę jakąś w księciu.
Rzucał wzrokiem obłąkanym do koła, jakby się zmartwychpowstania zmarłej obawiał. Nie pomagała na to modlitwa ani rycerskie zabawy, jeden Arcybiskup słowy namaszczenia pełnemi umiał go otrzeźwić i z zadumy wyprowadzić.