Podbój Plassans/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Podbój Plassans
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Conquête de Plassans
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Mouret skrzywił się z niezadowolnieniam, oczekiwał bowiem swego lokatora dopiero za dni kilka. Powstał wszakże żwawo na przyjęcie księdza Faujas, który już przeszedł kurytarz i stał we drzwiach. Był to człowiek silnie zbudowany, wysoki, miał twarz kwadratową, rysy grube i ciemne, nieprzyjemną cerę. Z po za niego wychylała się teraz drobna sylwetka starej kobieciny, dziwnie do niego podobnej, lecz więcej jeszcze prostaczej i szorstkiej. Na widok nakrytego stołu, uczynili oboje giest cofnięcia się w tył, lecz się nie cofnęli, zadawalniając się pozorami okazania dyskretnej delikatności. Wysoka, czarno przybrana postać księdza odbijała wielką, żałobną plamą na tle ściany świeżo wybielonej.
— Przepraszam, że przeszkadzam — rzekł, zwróciwszy się do pana Moureta — lecz przychodzę tu prosto od księdza Bourette’a, który musiał uprzedzić o mojem przybyciu...
— Nie, ani słówkiem mnie nie uprzedził, iż to dziś nastąpi... On tak zawsze o wszystkiem zapomina ten nasz kochany ksiądz Bourette! Możnaby przysiądz, że dopiero co spłynął z raju na ziemię i nie miał jeszcze czasu zapoznać się ze sposobem życia ludzkiego... Widziałem go dziś rano i zapowiadał mi pański przyjazd, ale dopiero za dni kilka... No, cóż zrobić... postaram się jako tako pana rozlokować.
Ksiądz Faujas zaczął przepraszać za sprawiony kłopot. Głos miał poważny, mięko zaokrąglony przy wymawianiu końcowych sylab. Wyraziwszy w paru grzecznych zdaniach, jak dalece mu przykro, iż spada tak niespodziewanie i to właśnie w porze obiadowej, odwrócił się bokiem do tragarza, stojącego na kurytarzu, by mu zapłacić za przyniesienie kuferka. Z fałdzistej sutanny wydostał sakiewkę, której stalowe obrączki mignęły w słoneczuem świetle, i wielkiemi, lecz kształtnemi rękoma zaczął szukać i macać sztuczki monety, oglądając je uważnie, pochyliwszy głowę na piersi. Wyjął wreszcie jakiś pieniążek i dał tragarzowi, który się natychmiast oddalił. Ksiądz zaś począł znów mówić, zwróciwszy się z grzecznością do pana Moureta:
— Proszę, niechaj pan nie przerywa sobie obiadu. Służąca nam pokaże nasze mieszkanie i poproszę ją, aby mi pomogła zanieść kuferek.
Rzekłszy to schylił się, by ująć ucho drewnianego kuferka, okutego blachą na rogach, i świeżo zreparowanego nową deską, odróżniającą się od reszty szarych i starych boków skrzynki. Mouret patrzał z zadziwieniem, iż nie dostrzega żadnych innych pakunków księdza, lecz nie ujrzał nic, prócz koszyka, trzymanego oburącz przez staruszkę, która pomimo widocznego zmęczenia nie postawiła go na ziemi, dzierżąc uparcie przed sobą. Przez niedomknięty wierzch koszyka widać było zwinięte kłęby bielizny, róg grzebienia, wysuwającego się ze szpargała gazety i szyjkę przytkniętej korkiem butelki.
— Nie, nie, proszę się nie fatygować — odezwał się Mouret, popychając nogą kuferek księdza. — To nie musi być ciężkie, więc Róża wniesie sama na górę.
Głos Moureta zdradzał pewne lekceważenie, co musiała zauważyć staruszka, bo bystro popatrzała na niego czarnemi swojemi oczami. Postąpiła potem parę kroków naprzód i zbliżywszy się do nakrytego stołu, na który dotychczas prawie wciąż patrzała, zaczęła pilnie oglądać zastawione sprzęty, zaciskając coraz mocniej usta. Oczy jej przebiegały kolejno rzecz każdą, milczała wszakże. Marta, nie zważając na nią, spoglądała z niepokojem na męża, rozmawiającego z księdzem, którego postać oblana teraz była purpurowem światłem gasnącego słońca. Sutanna jego przybrała barwę czerwono-ognistą; Marta, zauważywszy nędzny stan tej sutanny, czystej, lecz gęsto łatanej i cerowanej, zdjęta politowaniem, powstała z miejsca, chcąc okazać pewną życzliwość. Ksiądz, patrząc na nią, dostrzegł jej zbliżenie się i rzekł pośpiesznie:
— Proszę, niechaj państwo nie przerywają swego obiadu. Już i tak zawiniliśmy, przybywając w niewłaściwą porę.
— Niechajże tak będzie — zawołał Mouret, któremu głód coraz mocniej dokuczał. My zasiądziemy do obiadu a Róża państwa zaprowadzi na górę i da wszelkie potrzebne objaśnienia.
Ksiądz się ukłonił i kierować się zaczął ku schodom, gdy Marta, zbliżywszy się do męża, szepnęła:
— Zapominasz, że pokoje nie są wyprzątnięte.
— A cóż tam właściwie mamy w tych pokojach?...
— Przecież wiesz, że niedawno rozłożyliśmy tam owoce.
— Ach prawda! — zawołał na głos. Mamy tam na górze trochę owoców.
Ksiądz Faujas zawrócił znów od schodów i patrzał pytająco.
— Tak, mamy tam trochę owoców — powtórzył Mouret.-Odżałować nie mogę, iż nie zostałem ściśle powiadomionym o dniu pańskiego przybycia... Nasz ojciec Bourette jest świętym człowiekiem, lecz tak, między nami mówiąc, nie radzę panu, abyś mu powierzał nadal załatwianie swoich interesów... On biedaczysko nie ma pamięci... Ot, gdyby nam był powiedział rzeczy po ludzku, bylibyśmy przygotowali mieszkanie na pana przyjęcie... a tak, to prawdziwe nieszczęście... w ostatniej chwili trzeba na gwałt wynosić co mamy w tych górnych pokojach... Stały dotychczas pustkami, więc w razie potrzeby, wynosiło się tam śpiżarniane zapasy. Właśnie niedawno rozłożyliśmy na podłodze zebrane owoce... jest tam sporo fig, jabłek, winogron...
Ksiądz słuchał tych zwierzeń ze wzrastającym niespokojem. Mouret zaś ciągnął dalej:
— Ale niechajże się pan nie kłopocze... Pośpieszymy się z zabraniem wszystkiego, i w jaki kwadrans pokoje będą na pańskie usługi...
Zakłopotany i do pewnego stopnia przerażony, ksiądz spytał głosem mniej już uprzejmym:
— Wszak pokoje umeblowane?...
— Nie. W tych górnych pokojach nikt nigdy nie mieszkał, nie ma też w nich ani jednego stołka.
Ksiądz stracił cierpliwość, oczy mu błysnęły złością i tłumiąc głos — rzekł chłodno:
— Jakto... więc te pokoje są puste?... Jakim sposobem, kiedy zawarunkowałem w liście, by mi wynajęto mieszkanie w całości umeblowane... Przecież nie mogłem przywieźć mebli w kuferku!
— A co, widzi pan! — zawołał jeszcze pośpieszniej Mouret. Mówiłem przecież, iż ksiądz Bourette nie nadaje się do załatwiania kwestyj praktycznych. A był przecież tutaj osobiście i zwiedzając wynajęte dla pana mieszkanie, widział, nim się zdecydował, że pełno w niem owoców... Ze widział... mam dowód... bo podniósł jedno jabłko z ziemi, oglądał je na wszystkie strony i nie mógł się nadziwić, że takie piękne i kształtne. A gdy odchodził, rzekł przy pożegnaniu, że mieszkanie mu się podoba i że zupełnie odpowiada wymaganiom przyszłego lokatora.
Ksiądz Faujas już zdawał się nie słuchać tych słów. Krew nabiegła mu na policzki, zaperzył się, i prawie niezrozumiale z gniewa, zawołał zwróciwszy się do staruszki:
— Matko, czy słyszysz?... w mieszkaniu niema mebli!
Podczas tego zajścia stara kobiecina, opięta w wyszarzany, czarny wełniany szal, nie wypuszczając kosza trzymanego oburącz, okrążyła całe dolne mieszkanie państwa Mouret. Drobnemi krokami zaszła do kuchni i zatrzymawszy się na progu, rozejrzała się po czterech ścianach, zawieszonych rondlami, po półkach i stołach, wreszcie zawróciła się i podeszła do drzwi, wychodzących na ogród. Ogarnęła wzrokiem tara3, drzewa i uliczki, jakby to wszystko obejmowała w posiadanie i znów wróciwszy do stołowego pokoju, przystanęła przed wazą pełną gorącej zupy. Widok tego zastawionego stołu nęcił ją i zajmował tak dalece, iż syn powtórnie rzucił jej słowa:
— Matko, słyszysz?... czy słyszysz?... w mieszkaniu nie ma mebli. Będziemy musieli iść, nocować na mieście, musimy szukać hotelu.
Podniosła głowę a wyraz jej twarzy zdawał się mówić, iż nie uznaje tego potrzeby, albowiem zna już rozkład domu i znajduje, że można będzie wygodnie tu pozostać. Ruszyła więc tylko ramionami i znów pośpiesznie dreptać poczęła, zaglądając do kuchni, do ogrodu, z przystankami w stołowym pokoju przed wazą z dymiącą się zupą.
Mouret coraz widoczniej się niecierpliwił, widząc, że ani matka, ani syn nie śpieszą się z wyjściem na miasto dla znalezienia sobie tymczasowej kwatery. Po dłuższej chwili ogólnego milczenia — rzekł:
— Bardzo żałuję, że nie mamy łóżek zapasowych... Jest tam, gdzieś na strychu połamana sofa, i od biedy pani by mogła noc na niej przepędzić lecz dla pana dalibóg nie widzę innego sposobu, jak nocleg w hotelu...
Wreszcie stara pani Faujas raczyła przemówić głosem szorstkim, zdaniami urywanemi:
— Mój syn prześpi noc na sofie... Ja zaś jestem niewymagająca... Materac położony w kącie wystarczy mi jaknajzupełniej.
Ksiądz skinął głową na znak, iż przyłącza się do zdania matki. Mouret, zaskoczony tą jednomyślną zgodą, chciał protestować, pragnąc się ich pozbyć, lecz nowi lokatorzy tak byli swobodni i zadowoleni, iż zamilkł, wymieniając tylko spojrzenia z żoną, która również jak on zadziwioną była tem dwojgiem ludzi.
— Jutro, przy świetle dziennem, państwo będą mogli wybrać i kupić sobie meble stosowne do gustu, powiedział Mouret z odcieniem złośliwości. Teraz może państwo poczekają chwilę na tarasie, Róża tymczasem wyprzątnie owoce i przygotuje posłanie. Dzieci zanieście dwa krzesła na taras, tam będzie państwu dogodniej aniżeli tutaj.
Od chwili przybycia nowych lokatorów, dzieci spoglądały na nich ciekawie, nie ruszywszy się z po za stołu, przed którym zasiedli już do obiadu. Ksiądz zdawał się ich nie widzieć, lecz pani Faujas już kilkakrotnie zatrzymała się przed każdem z osobna i wpatrywała się w ich twarze, jakby chcąc przeniknąć myśli, zawierające się w tych młodych głowach. Posłyszawszy słowa ojca, dzieci szybko zerwały się z miejsca i wszystko troje poczęli wynosić krzesełka do ogrodu.
Lecz pani Faujas nie chciała usiąść i wysunęła się do salonu, by go zbadać dokładniej po pierwszych dość przelotnych oględzinach. Zachowywała się ona tak, jak ktoś zwiedzający dom, w którym wszystko jest na sprzedanie. Wtem posłyszała, że Róża poruszyła kuferek, stojący na kurytarzu. Wypadła natychmiast z salonu, rzucając w stołowym pokoju słowa:
— Zaraz tu wrócę. Tylko muszę iść pomódz Róży wnieść kuferek na górę.
Uspokoiwszy w ten sposób obecnych, znikła wgłębi kurytarza, jak ktoś należący do domowników. Ksiądz nawet nie odwrócił głowy i przypatrywał się spokojnie dzieciom, uśmiechając się do nich z wielką uprzejmością. Skutkiem tego uśmiechu twarz jego przybrała wyraz łagodny, zacierający ostrość rysów i surowość fałd, rysujących się na czole, oraz w kątach ust.
— Pani ma tylko tę trójkę dziatek? — spytał Martę, przybierając ton wielkiej życzliwości.
— Tak, mamy tylko troje dzieci — odrzekła Marta, nieco zmięszana spojrzeniem księdza, który wpił w nią swoje oczy, nadawszy im wyraz dobrodusznej otwartości.
Po chwili znów popatrzył na dzieci i rzekł jak by po namyśle:
— Ci dwaj młodzieńcy będą już niedługo dorosłymi ludźmi... A jakże tam szkoły... czy już ukończone?
Słowa te były zwrócone do Sergiusza, lecz Mouret odpowiedział za syna:
— Ten skończył już szkołę, chociaż jest młodszy. Lecz pomimo, że otrzymał maturę, wstąpił jeszcze na rok do szkoły, dla słuchania wykładu filozofii... to najmędrsza głowa w rodzinie... Za to ten drugi, to wielki nicpoń. Już obciął się przy składaniu egzaminu i nie wiem, kiedy go zda ostatecznie. Zawsze mu tylko zabawa w głowie, psie figle, ot, nicpoń i kwitę.
Oktawiusz słuchał słów ojcu ze swobodnym, wesołym uśmiechem, podczas gdy Sergiusz zarumienił się skutkiem wygłaszanych o sobie pochwał i spuścił skromnie oczy, pochyliwszy nieco głowę. Ksiądz patrzał jeszcze chwilę na chłopców, potem zwróciwszy się do Dezyderyi — rzekł z wielką łagodnością, jak do małego dziecka:
— Panienkę to poproszę, aby mnie odrazu chciała uważać za starego przyjaciela. Czy dobrze?..
Lecz Dezyderya nic nie odpowiedziała, tylko z przestraszoną miną podbiegła do matki i ukryła twarz na jej ramieniu. Marta przygarnęła ją z czułością i wytłomaczyła zachowanie się Dezyderyi, mówiąc ze smutkiem:
— Proszę, niechaj pan nie bierze jej za złe, iż jest nieco dzika... Ma lat czternaście, lecz nie męczymy jej nauką, bo ta dzieweczka pozostała małą dzieciną pod względem umysłowym... Lubi tylko zwierzęta i tylko niemi się interesuje.
Dezyderya, uspokoiwszy się po doznanem wzruszeniu, uniosła głowę i pozostając przytuloną do matki, odezwała się śmiało, patrząc księdzu w oczy:
— Dobrze, zgadzam się, niechaj pan będzie moim przyjacielem... Ale wpierw proszę mi powiedzieć zupełnie szczerze: czy pan nigdy nie dokucza muchom?
Słowa Dezyderyi wywołały ogólną wesołość a dziewczynka, jakby tem zachęcona do dalszej rozmowy — rzekła z wielką powagą:
— Oktawiusz dokucza muchom... nawet często zabija biedne, kochane muszki... To ile, to brzydko tak postępować ze stworzeniami.
Ksiądz Faujas usiadł i znać było po nim wielkie zmęczenie. Rad był ze spokoju i ciszy tchnącej z ogrodu i z przyjemnością patrzał na wyniosłe drzewa, których piękna zieloność łączyła się z głębią sąsiednich ogrodów i sadów. Był przy tem załziwiony, iż wśród miasta można napotkać tak ustronny zakątek.
— Jak tu miło i dobrze... szepnął, rozkoszując się wypoczynkiem, którego widocznie potrzebował a pogrążywszy się w dumaniu, drgnął cały, gdy Mouret — rzekł do niego, śmiejąc się głośno:
— Więc jeżeli pan pozwoli, to siądziemy teraz do obiadu, który na nas czeka.
Skutkiem zaś spojrzenia żony, dodał:
— Niechaj pan z nami siądzie do stołu... Tym sposobem unikną państwo kłopotu szukania obiadu w nieznanem mieście. Prosimy...
— Najuprzejmiej dziękuję. Ale nie jesteśmy głodni... bardzo państwu dziękujemy za ich uprzejmość.
Słowa te wyrzekł z wyszukaną grzecznością, lecz zarazem tonem stanowczym, niedozwalającym na ponowienie propozycyi.
Pozostawiono go na tarasie. Z zadowolnieniem obsiedli wszyscy stół, każdy zasiadł na swojem miejscu i Marta poczęła nalewać zupę. Żwawo wzięto się do łyżek, dzieci rozmawiały, jedząc. Mouret uradowany, że wreszcie siadł do stołu i załatwił się z lokatorami, był w wybornym humorze, opowiadał jakieś wydarzenie a Dezyderya, słuchając go, wybuchała wesołym, srebrzystym śmiechem. Przez okno rodzina przypatrywała się chwilami postaci księdza Faujas, który siedział nieruchomy na krześle, postawionem na środku tarasu. Zdawał się być pogrążonym w myślach i na pewno nie słyszał słów, dolatujących wyraźnie ze stołowego pokoju. Zdjął kapelusz dla ochłodzenia głowy, na którą właśnie spoglądała teraz Marta, siedząca najbliżej okna. Włosy miał krótko przystrzyżona i bielejące siwizną około skroni. Głowa ta zarysowywała się potężnie, była to raczej głowa żołnierza a połyskująca tonsura, krwawo opromieniona ostatniemi błyskami zachodzącego słońca, zdawała się być raną, zadaną w boju. Po chwili słoneczne światło zgasło i sylwetka księdza zapadła w cień, uwydatnił się natomiast jego profil, odcinając się wyraźną, czarną linią na tle popielatego, zapadającego zmroku.
Marta, nie chcąc odrywać służącej od wyprzątania górnych pokojów, wstała od stołu i przyniosła z kuchni drugą potrawę. Na korytarzu spotkała kobietę, której nie poznała na pierwszy rzut oka. Była to pani Faujas, lecz w odmiennem ubraniu. Włożyła biały czepek, płócienkową spódnicę, fartuch a na ramiona zarzucona żółta chusta, związana w tyle, nadawała jej wygląd starej służącej. Rękawy miała zakasane po łokcie, widocznie, iż nie próżnowała na górze, bo oddychała pośpiesznie, jak ktoś zmęczony zbyt szybką pracą. Z pod krótkiej spódnicy widać było jej nogi obute w wysokie, sznurowane trzewiki o fundamentalnej podeszwie, skutkiem czego kroki staruszki rozlegały się hałaśliwie po kurytarzu, wyłożonym kamiennemi płytami.
— Czy już pani rozgospodarowała się na noc? — spytała uprzejmie Marta.
— Albo to robota takie rozgospodarowanie! Raz, dwa i skończona praca.
Co rzekłszy, dość rubasznym tonem przeszła przez stołowy pokój i, zbliżywszy się do syna, siedzącego wśród tarasu, szepnęła o wiele łagodniej.
— Owidiuszu, już wszystko gotowe w twoim pokoju. Jeżeli chcesz, moje dziecko, to możesz iść na spoczynek.
On jednak jej nie słyszał, więc z lekka trąciła go w ramię, powtarzając wypowiedziane już raz słowa. Powstał, jakby nagle zbudzony i zauważywszy, że wieczór zaczyna być chłodny, poszedł za matką. Przechodząc koło drzwi od stołowego pokoju, gdzie w świetle lampy wszystko wydawało się jasne i ponętne, ksiądz przystanął i rzekł miękim swoim głosem:
— Raz jeszcze państwu dziękuję za ich łaskawą uprzejmość i najmocniej przepraszam za kłopot, jaki sprawiliśmy niespodziewanem przybyciem.
— Niechaj pan nie przeprasza i nie dziękuje! — zawołał Mouret. — To nam raczej niech państwo darują, iż z naszej winy będziecie mieli niewygodny nocleg.
Ksiądz się ukłonił a Marta drgnęła, spotkawszy się z jego wzrokiem. Miał on przenikliwe orle spojrzenie. Szare jego oczy błyskały chwilami dziwnem światłem, płomień ich przelotny można było porównać do iskry nagle odsłoniętej wśród szarości popiołu, lub do gorącej pochodni, ukazującej się znienacka i na krótko wśród gęstych ścieżyn uśpionego lasu.
— To jakaś uparta sztuka ten ksiądz i byle przed czem nie ustępuje z pola — rzekł Mouret, gdy się drzwi zamknęły za synem i matką.
— Muszą widocznie być w nędzy — szepnęła Marta.
— Oczywiście... przecież skarbów nie musieli z sobą przywieźć w tym łatanym kuferku i to w dodatku pustym... tam chyba naprawdę nic niema... kiedy poruszyłem go z miejsca zaraz mi ta myśl przyszła do głowy, taki mi się wydał lekki.
Uwagi pana Moureta, przerwała Róża, która wprost z góry wpadła do stołowego pokoju, pragnąc opowiedzieć, co widziała i słyszała a wszystko to wydawało się jej niezmiernie dziwne. Stanąwszy tuż koło stołu, przy którym jedli jej państwo, zawołała:
— Jeszcze też nigdy nie widziałam takiej kobiety! A to proszę państwa, ona już sześdziesiąt pięć lat niedługo skończy a pomimo to dzielna do roboty jak mało... Za kilka młodych taka jedna wystarczy, kiedy jest nagła robota. Sama rwie się, chcąc prędzej skończyć, powiadam, że tęga do roboty jak jaki koń...
— To ona ci pomogła przenieść owoce? — zapytał Mouret z wielką ciekawością.
— Spodziewam się, że pomogła i jak jeszcze pomogła! To warte było patrzenia! Zgarniała oburącz owoce do fartucha i to po tyle naraz, że myślałam, iż nie podźwignie, albo też że fartuch pęknie. Ale gdzie tam! Na niej ubranie trwałe takie same jak i na mnie. Z dziesiątek razy tak zniosłyśmy owoce w fartuchach, mnie już i ręce ścierpły i sama ledwo tchu złapać mogłam, patrzę na nią a ona nic. Chwacka kobieta. I tylko zrzędzi, że robota powoli się wlecze. A to ją tak zaczęło korcić, że z przeproszeniem państwa, poczęła kląć.
Opowiadanie Róży bawiło pana Moureta, który po chwili zapytał, przerywając rozpoczęty wątek:
— A jakże poradziłyście sobie z przygotowaniem posłania?...
— To nie ja słałam, to ona. Tyle tylko powiem państwu, że warto widzieć jaka chwacka! Jak to ona przewraca materace! Bierze za jeden koniec, podrzuca w górę jakby piłeczkę a tu i materac sam się odwróci i jeszcze spadnie, jakby go przypasował na to właśnie miejsce, gdzie należy. A jaka staranna przytem, jaka uważna! Jeszcze nigdy nie widziałam, aby kto umiał tak słać łóżko. Obciągnęła prześcieradło na materacu, tak że sam pan Jezus mógłby się położyć i takżeby chyba nie narzekał. Przyniosłam na górę cztery kołdry, to synowi zostawiła trzy a sobie tylko jedną wzięła. To samo było z poduszkami, jemu obydwie położyła... o, dba ona o niego, dba... jakby o jaką świętość albo o małe dzieciątko...
— A na czem ona będzie spała?... Czy na gołej podłodze?...
— Przygotowała sobie jakiś barłóg w kącie, nieprzymierzając jakby dla jakiego psa. Najgorszy materac rzuciła przez próg do drugiego pokoju i powiedziała, że będzie spała, jak w raju. W żaden sposób nie mogłam jej namówić, aby sobie wygodniej posłała. Powiedziała mi, że jej nigdy nie jest zimno i że głowę ma tak twardą, iż chociażby ją na noc złożyła na kamieniu, to także spać będzie jak na poduszce. Zaniosłam im na górę karafkę z wodą, szklanki i cukier, tak jak pani mi rozkazała... podziękowali a potem odeszłam. O, to jacyś ludzie całkiem odmienni od tutejszych...
Róża podała resztę obiadu, który dziś wyjątkowo się przedłużył. Tematem ogólnej rozmowy byli nowo przybyli lokatorzy. Fakt ten przerwał monotonny spokój życia rodziny Mouret. Każdy teraz dorzucał swój pogląd, swoje spostrzeżenia uczynione nad księdzem Faujas i starą jego matką; zwłaszcza Mouret, lubujący się w rozwałkowywaniu miejskich ploteczek, silił się na dowcipy, śmiał na całe gardło i łokcie położywszy na stół, powtórzył przynajmniej po raz dziesiąty:
— Nie ma co mówić, Besançon złożyło miastu Plassans wspaniały podarunek, przysyłając takiego księdza! Czyście widzieli jego sutanę z tyłu?... Powiadam wam, taka wysiedziana, że aż wstyd bierze patrzeć! Wątpię, by nasze dewotki zaczęły się roić koło tej obdartej sutany! Wogóle dewotki kręcą się około ładnych księży, przybranych w ładne sutany.
— Ksiądz ma dziwnie łagodny głos, gdy mówi uprzejmie — rzekła Marta, która była kobietą wyrozumiałą i współczującą nędzy.
— Tak, ma głos łagodny, gdy mówi uprzejmie, ale słyszałaś go przecież jak huknął opryskliwie gdy się dowiedział, że mieszkanie jest puste! Jemu się chciało meblowanego mieszkania za sto piędziesiąt franków rocznie! To mi frant! Jestem ciekaw, jak się też umeblują?... Lecz byle mi płacili, reszta mnie nie obchodzi... w najgorszym razie odwołam się do księdza Bourette... przecież to on wyszukał mi takich lokatorów.
Rodzina państwa Mouret gardziła dewocyą. Nawet dzieci zaczęły się wyśmiewać z księdza i jego matki. Oktawiusz naśladował ją, wyciągając szyję i rozglądał się po kątach, zupełnie z jej giestami. Dezyderya śmiała się serdecznie, patrząc na miny brata.
Sergiusz, o wiele od nich poważniejszy, zaczął bronić „tych biednych ludzi nowo przybyłych“.
W zwykłych okolicznościach Mouret kładł się spać o godzinie dziesiątej, siady wał nieco dłużej jedynie wtedy, gdy mógł grać w pikietę. Dziś wszakże było po jedenastej a Mouret nie ruszył się jeszcze z miejsca, przedłużając gawędkę o niezwykłych wydarzeniach, zaszłych w ich domu. Dezyderya, osunąwszy głowę na kolana matki, spała od kwadransa, chłopcy poszli również na spoczynek do swojego pokoju, lecz Mouret opierał się senności i, siadłszy naprzeciwko żony, nie przestawał mówić. Niespodziewanie zaskoczył ją pytaniem:
— Jak myślisz, w jakim on wieku?...
— Kto? szepnęła Marta, otwierając szerzej, zmęczone sennością oczy.
— Jak można się pytać kto?... Wszak nie kto inny tylko ksiądz Faujas. Podług mnie musi mieć około czterdziestu a może ma nawet ze czterdzieści pięć lat. Tęgi chłop. Do czego to podobne, aby taki silny, jak dąb, mężczyzna nakładał na swój grzbiet sutanę! Czy nie piękniej by mu było w wojskowym mundurze! Ręczę, że wyglądałby wcale inaczej!
Na krótką chwilę zamilkł, Marta nie podtrzymywała rozmowy, pragnąc iść się położyć. Lecz milczenie nie trwało długo. Mouret znów zaczął głośno rozważać z wielką powagą:
— Przyjechali pociągiem, przybywającym do Plassans o trzy kwadranse na siódmą wieczorem. Mieli więc zaledwie czas, by na chwilę wstąpić do księdza Bourette’a i zaraz zjawili się u nas... Ręczę, że nie jedli obiadu. To jasne jak słońce. A że nie jedli na mieście, pożegnawszy się z nami, ręczę także, boć przecież bylibyśmy słyszeli ich kroki na schodach i w sieni... więc nie wychodzili, pozostali u siebie na górze. Doprawdy, chciałbym wiedzieć, jak się też urządzili z jedzeniem?... bo nie przypuszczam, aby byli na czczo... musieli coś jeść...
Przed chwilą weszła do stołowego pokoju Róża, sprzątała powoli, chcąc się doczekać, by państwo Mouret ztąd wyszli, przedtem bowiem nie zamykano drzwi i okien, wychodzących na ogród. Słysząc rozpamiętywania, głośno czynione przez swego pana, rzekła:
— A ja wiem, gdzie oni jedli.
Mouret zwrócił się żywo ku niej, pytając:
— Zkąd wiesz?... jakim sposobem?
— Dopiero co poszłam znów na górę, chcąc ich zapytać, czy czego nie potrzebują. Ale nie słysząc najmniejszego szelestu, nie śmiałam pukać do drzwi, bo myślałam, że się już położyli. Pragnąc się przekonać, spojrzałam przez dziurkę od klucza...
— Różo! jak mogłaś uczynić coś podobnego! Ależ to szkaradnie z twojej strony — zawołała surowo Marta. — Czyliż nie wiesz, że tego nie lubię, wszak nieraz ci to mówiłam...
— Daj pokój Róży — przerwał Mouret, który w każdej innej okoliczności byłby się oburzył postępkiem podglądania pod drzwiami, tym razem wszakże ciekawość wzięła górę i byłby rad pochwalić niedyskretność Róży. Zwrócił się więc do niej i zapytał z zajęciem:
— Więc patrzałaś przez dziurkę od klucza?
— Tak. Ale zrobiłam to dla ich dobra.
— Najzupełniej ci przyznaję, że byłaś powodowana chęcią przysłużenia się im w razie potrzeby. Ale cóż zobaczyłaś?... Czy dobrze pamiętasz?... Mów... Cóż oni robili?...
— Jedli, proszę pana. Tak jedli. To jest rzeczywista prawda. Jedli, siedząc na sofie, którą zamieniliśmy na łóżko. Otóż pani Faujas rozłożyła serwetę na kołdrze a obok na poduszce leżała butelka z winem. Popijali wprost z butelki i za każdym razem, kładli ją znów bokiem, opierając szyjkę na poduszkach.
— Ale cóż jedli?
— Dobrze nie wiem, lecz zdaje mi się, że to musiał być kawałek pasztetu, który stara rozwinęła z jakiegoś dziennika. Mieli także jabłka, ale jakie! Boże zmiłuj się, małe, brzydkie, nic niewarte... państwoby takich jabłek nigdy nie jedli!
— Musieli z sobą rozmawiać?... Cóż oni mówili, tylko powtórz dokładnie...
— Kiedy proszę pana, oni z sobą wcale nie mówili. Stałam podedrzwiami przynajmniej kwadrans i nie słyszałam ani słowa... Ani stówka nie pisnęli... ani jednego słówka... Ale za to jedli, oj jedli, jakby od trzech dni nie nie mieli w ustach.
Martę gniewała ciekawość męża. Czuła całą niewłaściwość jego pytań. Wstała więc i, rozbudziwszy Dezyderyę, zabierała się do odejścia do swego pokoju. Nareszcie i Mouret powstał z krzesła, słuchał wszakże pilnie dalszego opowiadania Róży, która, będąc dewotką, mówiła teraz przyciszonym głosem:
— Biedny księżyna musiał być porządnie głodny! Matka podsuwała, mu coraz to świeże kawałki a on jadł i jadł. Spojrzałam na matkę a ta wpatrzona w syna, radowała się, sądząc z wyrazu jej twarzy... Widać cieszyła się, że mu smakuje. Ja też rada jestem, że on sobie spocznie po dzisiejszej podróży... będzie mu wygodnie spać w czystej pościeli... Boję się tylko, że w jego pokoju bardzo pachnie owocami. A to przykry wyziew... kwas... czuć jakby przegniłe jabłka i gruszki... Oj niewesoły ma on pokój sypialny! Prócz posłanej sofy nie ma tam mebla ani kawałka. Ja się będę bała, żeby mu nie przytrafiło się co złego; całą noc nie zgaszę światła... zawsze to daleko bezpieczniej, gdy człowiek czegoś się obawia.
Mouret mniej był ciekawy osobistych wrażeń i myśli Róży, więc wziął swoją świecę i zapalił ją, by pójść do siebie. Pierwej wszakże poczuł potrzebę wypowiedzenia ogólnej treści własnych swoich wywodów, więc stanąwszy przed Różą z miną człowieka, który naraz wpadł w seryę zdarzeń dotychczas dla sobie nieznanych, rzekł z głębokiem przekonaniem:
— Wszystko to są rzeczy niespodziane i zupełnie nadzwyczajne!
Wszedł na górę do sypialnego pokoju; Marta już spała a on nie przestawał nadsłuchiwać szelestów, mogących go dolecieć z drugiego piętra. Pokój sypialny był wprost pod pokojem księdza Faujas. Wkrótce posłyszał, iż ktoś otworzył okno na drugiem piętrze. Ta drobna okoliczność zaciekawiła go niezmiernie.
Uniósł głowę i chociaż był bardzo śpiący, postanawiał oprzeć się senności, byle posłyszeć inny jaki szelest. Obciął wiedzieć, jak długo ksiądz Faujas wyglądać będzie przez otwarte okno. Lecz sen go zwyciężył i Mouret chrapał już w najlepsze, gdy zgrzytnęła z cicha zasuwka, zamykającego się okna w pokoju na drugiem piętrze.
Ksiądz Faujas z rozkoszą stał w otwartem oknie, chłodząc pałające czoło i wpatrując się w ciemności nocy. Pozostał tak długo, rad iż nareszcie pozostał tylko sam z sobą, ze swemi myślami, które zwykle ciężką chmurą fałdowały mu oblicze. Czuł, iż domownicy tego domu, do którego wszedł po raz pierwszy przed kilku godzinami, śpią teraz wszyscy. Zdawało mu się, iż słyszy regularny oddech śpiących dzieci, łagodne tchnienie zacnej ich matki, oraz chrapanie ojca. Chłonął w siebie orzeźwiające powietrze nocy i podniósłszy głowę, osadzoną na atletycznym karku, chciał rozeznać wśród ciemności całość uśpionego miasta. Patrzał wyniośle i jakby ze wzgardą. Patrzał, lecz dostrzedz mógł niewiele, bo drzewa ogrodów zasłaniały mu horyzont czarną, zbitą masą gałęzi. Były to wyniosłe drzewa w ogrodzie podprefektury. Natomiast jabłonie i grusze w sadzie pana Rastoil rozstawione były z rzadka a powykręcane, wydłużone ich pędy zarysowywały się wyraźniej, oddzielnie. Po za niemi zaległo morze ciemności, nicość, z której żaden szmer nie dolatywał. Miasto, w tych spowiciach utulone, spało cichutko, jak dziecko w kolebce.
Ksiądz Faujas wyciągnął przed siebie potężne swe ręce i ramiona, grożąc, czy też szydząc, jakby chciał przycisnąć cafe Plassans do łona, by je zgnieść w straszliwym uścisku i szepnął sam do siebie:
— Głupcy, uśmiechali się dzisiejszego wieczoru, widząc mnie, idącego ulicami miasta!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.