Przejdź do zawartości

Podbój Plassans/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Podbój Plassans
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Conquête de Plassans
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Dezyderya wesoło klasnęła w dłonie. Miała lat czternaście, lecz chociaż fizycznie rozwinięta, śmiała się po dziecinnemu, jak kilkoletnia dziecina.
— Mamo, mamo — poczęła wołać — patrz jaką śliczną zrobiłam lalkę!
Przynajmniej od kwadransa była pilnie zajęta kleceniem lalki z gałganków, które ściągnęła w górze nitką dla uformowania głowy, resztę zaś spowinęła bezkształtnie w rodzaj worka. Matka, oderwawszy oczy od pończochy, którą cerowała z wielką cierpliwością, jakby jakiś haft zawiły i misterny, spojrzała na robotę córki, uśmiechnęła się łagodnie i rzekła:
— To ma być lalka?... Chyba chciałaś zrobić dziecko spowinięte... Zacznij jeszcze raz i zrób lalkę w spódnicy, ubierz ją ładnie, tak jak się panie ubierają.
To rzekłszy, Marta dała Dezyderyi parę innych gałgangków, które znalazła w szufladce stolika od roboty i znów wzięła się do dalszego pilnego cerowania. Obiedwie siedziały w głębi wązkiego tarasu, Marta na krześle a dziewczynka u stóp matki na małym stołeczku. Zachodzące lecz ciepłe jeszcze wrześniowe słońce oblewało je spokojnem, jaskrawem światłem, podczas gdy ciągnący się u stóp tarasu ogród poczynał już drzemać w cieniach szarzejącego wieczoru. Cicho tu było i ustronnie, nawet najlżejszy hałas nie dolatywał z miasta, które w tej dzielnicy puste było i spokojne.
Przez kilkanaście minut pracowały obie w milczeniu. Dezyderya wysilała się, by zrobić spódnicę dla lalki, której jeszcze nie uszyła. Co jakiś czas Marta spoglądała w stronę córki, patrząc na nią z czułością, lecz zarazem ze smutkiem. Wreszcie widząc wielkie zakłopotanie dziewczynki odezwała się:
— Poczekaj, ja ci pomogę, zaraz zrobimy ręce twej lalce.
Odłożywszy na bok cerowanie, zabierała się Marta właśnie do uszycia lalki, gdy na tarasie ukazało się dwóch chłopców, mogących mieć lat osiemnaście i siedemnaście. Podbiegli ku matce i ucałowali ją na powitanie.
— Mamo, nie gniewaj się, że tak późno wracamy, rzekł Oktawiusz wesołym i pieszczotliwym głosem. To moja wina. Zaprowadziłem Sergiusza na nasze bulwary, by posłuchać muzyki wojskowej. Żebyś wiedziała, mamo, ile tam było osób! Aleja Sauvaire roiła się strojną publicznością:
— Myślałam, że was zatrzymano w szkole: i tylko dla tego nie niepokoiłam się o was zbytecznie...
Dezyderya rzuciła się tymczasem na szyję Sergiusza i zapomniawszy już o lalce, zaczęła opowiadać bratu z żywością:
— Czy wiesz, ten mój ptaszek, ten niebieski ptaszek, którego mi dałeś, wyfrunął z klatki... już go nie mam...
Głos jej począł drżeć, blizką była płaczu. Matka, która przypuszczała, iż dziewczynka już nie myślała o tem wielkiem swojem zmartwieniu, chciała ją pocieszyć, przywołując do dalszego szycia lalki, lecz Dezyderya, nie patrząc nawet w tę stronę, chwyciła brata za rękę i ciągnąc go do ogrodu, wołała:
— Chodź, chodź, zobaczysz, że go nie ma w klatce.
Sergiusz ze zwykłą sobie łagodną uprzejmością poszedł z siostrą, pocieszając ją jak umiał. Zaprowadziła go w stronę małej cieplarni, przed którą stała klatka osadzona na słupku. Zaczęła mu tłomaczyć, iż ptaszek wyfrunął, kiedy otworzyła drzwiczki, chcąc spłoszyć go, bo się czubił z innemi.
— Cóż w tem dziwnego, że uciekł — zawołał Oktawiusz — śmiejąc się głośno z opowiadania siostry, stojącej na dole w pobliżu tarasu, można by się dziwić, że wszystkie jej ptaki jeszcze nie pouciekały! Wiecznie otwiera klatkę, łapie je, ogląda, jakby chciała zobaczyć, z czego są zrobione i co mają w gardle, że śpiewać umieją. Przecież przed paru dniami włożyła sobie kilka ptaków do kieszeni i trzymała je tam przez całe popołudnie, chcąc niby ogrzać a przecież mogła je udusić taką czułością...
— Oktawiuszu! — zawołała matka z wymówką — nie dokuczaj temu biednemu dziecku!
Lecz Dezyderya tak była zajęta swojem opowiadaniem, te nie słyszała słów Oktawiusza.
— Wyobraź sobie, mówiła, że wyśliznął mi się z ręki i siadł oto tutaj, na tym krzaku, a potem frunął dalej, do sąsiedniego ogrodu i siadł najpierw na gruszy a następnie na największem śliwkowem drzewie pana Rastoil. Po chwili zawrócił mój ptaszek z powrotem, musnął mnie prawie po głowie, ale poleciał dalej, do ogrodu podprefektury, i tam mi znikł, znikł zupełnie, tak że go już nie zobaczyłam ani razu od tego czasu.
Oczy dziewczynki zaszły łzami, na ten widok Sergiusz zaczął ją pocieszać, sam nie wierząc swoim słowom.
— Może jeszcze wróci... miej cierpliwość... zobaczysz, że wróci...
— Myślisz, że wróci?... Wiesz, mam ochotę wsadzić wszystkie moje ptaki do pudełka a klatkę zostawić otwartą, to go może przynęci...
Słysząc projekt siostry, Oktawiusz, który siadł na balustradzie tarasu, zaczął się śmiać na całe gardło. Matka zaś przywołała Dezyderyę:
— Chodź, zobacz, chodź prędko to coś zobaczysz!
Przybiegającej dziewczynce pokazała uszytą lalkę z okrągłą głową ze zbitych gałganków, ze sztywnemi rękoma z sukna i przybraną we wspaniałą spódnicę z perkaliku w kwiatki. Na widok tak pięknej lalki twarz dziecka zarumieniła się z radości. Siadła na stołeczku przy matce i ująwszy lalkę, zaczęła ją całować, kołysać z dziecinnem przejęciem i uciechą. Lalka wyrugowała z jej pamięci smutek, spowodowany ucieczką niebieskiego ptaszka. Sergiusz przysiadł się koło brata a Marta wzięła znów do ręki pończochę z rozpoczętem cerowaniem.
— Więc dziś muzyka grała w alejach? — spytała półgłosem.
— Tak, jak zwykle co czwartek — odpowiedział Oktawiusz. — Szkoda, wielka szkoda, że ty, mamo, nie chcesz z tego korzystać. Wszystkich tam można zobaczyć: panny Rastoil, panią de Condamin, pana Paloque, żonę i córkę burmistrza, słowem wszystkich... Mamo, powiedz proszę, dla czego ty nigdy nie chodzisz posłuchać trochę muzyki?
Marta, nie podnosząc oczu od cery, którą właśnie kończyła, szepnęła:
— Chyba już wiecie, moje dzieci, że ja nie lubię wychodzić z domu. Dobrze mi i spokojnie na naszym tarasie. Wreszcie trzeba, aby ktoś z nas pozostawał zawsze przy Dezyderyi.
Oktawiusz chciał coś odpowiedzieć, lecz spojrzał na siostrę i zamilkł. Począł gwizdać zcicha i błądził oczami po wierzchołkach wyniosłych drzew, okalających spory ogród prefektury, to znów, zwracając głowę, przypatrywał się owocowym szpalerom w sadzie pana Rastoil. Świergotanie ptaków wzmagało się coraz hałaśliwiej, żegnając słońce, zapadające za zielenią drzew rosnących w ogrodzie. Sergiusz wydobył z kieszeni książkę i zagłębił się w czytaniu. Pełen miłości spokój napełnił kącik tarasu, wśród którego siedziała Marta z trojgiem swoich dzieci a złoty pył zachodzącego już słońca opromienił ich postacie. Marta, wyciągając z roboty igłę nawleczoną na długą nitkę, rzuciła czułe spojrzenie na synów i córkę. Po chwili zaś rzekła:
— Widzę, że wszyscy się dziś spóźniają z powrotem do domu. Ojciec jeszcze nie wrócił... Zdaje mi się, że poszedł dziś w stronę Tulettes...
— W takim razie nic dziwnego, że jeszcze nie wrócił — zawołał Oktawiusz. — Chłopi w Tulettes, skoro tylko ojca zobaczą, zaraz go obskoczą i nie chcą wypuścić. A po co ojciec tam poszedł, czy można wiedzieć?... Czy to z powodu zakupu wina?
— Nie wiem. Wiesz, moje dziecko, że wasz ojciec nie lubi mówić o swoich interesach.
Znów zamilkli. Ciszę przerywał brzęk talerzy, sztukanie drzwiami i krzesłami. Odgłosy te dolatywały przez otwarte okna stołowego pokoju, gdzie stara Róża zacięła nakrywać do wieczerzy. Zdaje się, że była w złym humorze, hałasowała bowiem nakryciem z wyraźnem niezadowolnieniem, pomrukując coś urywanemi zdaniami. Zeszła potem na ulicę i z proga domu spoglądała, wyciągnąwszy szyję, chcąc widzieć jak najdalej. Ale nie zobaczywszy pana na placu przed podprefekturą, postała parę minut, wreszcie, nie mogąc dłużej wytrzymać, wróciła do stołowego pokoju, lecz przeszła go tylko spiesznie a stanąwszy na tarasie, spytała z niezadowolnieniem:
— To pan dziś nie wraca na obiad?
— Owszem, moja Różo... wróci... nie niecierpliw się, moja kochana...
— Jakże mam się nie niecierpliwić, kiedy wszystko marnuje mi się na ogniu.. Przecież potrawy nie mogą się gotować dłużej, niż należy. Doprawdy pan mógłby powiedzieć na którą godzinę chce wrócić do domu na obiad... a tak jak pan robi, to nie ma... Ale niechajże się dzieje, jak chce... mnie to wszystko jedno... Lecz obiad zepsuje się i nikt go do ust nie weźmie.
— Tak przypuszczasz, moja Różo? — spytał ją niespodziewanie pan domu, który przed chwilą stanął za jej plecami. — Nie ma obawy, bądź spokojna, zjemy obiad z apetytem i dawaj go co prędzej.
Marta Mouret spojrzała na męża i zaczęła składać swoją robotę do szuflady stoliczka, przed którym siedziała. Mouret zaś kręcił się po tarasie, pogłaskał buzię Dezyderyi, która uśmiechnęła się do ojca a Oktawiusz, spojrzawszy na zapylone jego buty, zapytał.
— Ojciec pewnie bardzo zmęczony?
— Tak, trochę.
I nie mówiąc słowa o całodziennej swej wycieczce po za miastem, zaczął się rozglądać dokoła a spostrzegłszy rzucone na ścieżkę grabie i rydel, zawołał z niezadowolnieniem:
— Już ze sto razy mówiłem, że trzeba chować na miejsce narzędzia, któremi się posługujecie. Niechaj spadnie trochę deszczu a wszystko zardzewieje.
To rzekłszy, zeszedł do ogrodu, podniósł rydel i grabie, wniósł je do cieplarni i zawiesił na przeznaczonym dla nich gwoździu. Potem zawrócił ku domowi, rozglądając się uważnie, czy jeszcze nie dostrzeże jakiego nieporządku.
— Uczysz się lekcyi? — zapytał Sergiusza, który ani na chwilę nie przestał czytać książki wyjętej z kieszeni.
— Nie ojcze, to nie lekcya. Czytam książkę, pożyczoną mi przez księdza Bourrette’a. Jest to sprawozdanie z działalności misyonarzy w Chinach.
Mouret zatrzymał się, przechodząc koło żony.
— Czy nikt nie pytał się dziś o mnie? Nikt do mnie nie przychodził?
— Nie, nikt — odrzekła powoli Marta, spojrzawszy na męża z pewnem zadziwieniem.
Chciał dalej coś mówić, lecz się powstrzymał i, podszedłszy do otwartego okna, zawołał:
— Różo, kiedyż nam dasz obiad, z którym było ci tak pilno?...
— Ogień wygasł — zawołała Róża z głębi kuchni. — Teraz państwo muszą poczekać aż się obiad rozgrzeje.
Mouret uśmiechnął się i mrugnął znacząco, zwróciwszy się ku żonie i dzieciom. Gniew Róży bawił go i chętnie wywoływał burzę złego humoru starej kucharki. Stał, milcząc i przypatrywał się owocowym drzewom w sadzie sąsiada.
— Pan Rastoil będzie miał piękny zbiór w tym roku. Nie pamiętam, by miał kiedykolwiek taki urodzaj.
Marta nie odpowiedziała na tę uwagę męża, od chwili bowiem była czegoś zaniepokojona i pragnęła widocznie o coś go zapytać. Wreszcie zdecydowała się i szepnęła nieśmiało.
— Czyś ty oczekiwał dziś kogo?...
— Tak i nie — odpowiedział i zaczął chodzić wielkiemi krokami tam i napowrót wzdłuż tarasu.
— Może, wynająłeś drugie piętro?...
— Tak, wynająłem.
Nastąpiła chwila nieprzyjemnego milczenia, lecz wkrótce Mouret ciągnął dalej z najzupełniejszym spokojem:
— Dziś rano przed pójściem do Tulettes wstąpiłem do księdza Bourette’a. Zaczął mnie naglić o wynajęcie mieszkania, więc się zdecydowałem. Wiem dobrze, iż taki obrót rzeczy tobie się nie podoba. Lecz trudno, już się stało. Wiesz dobrze, iż twój opór był nierozsądny. To drugie piętro stoi pustkami i tylko niszczysz te górne pokoje, składając w nich gospodarskie rupiecie. Twoje jarzyny i owoce spowodowały w pokojach wilgoć, papier poodklejał się na ścianach... Proszę cię, abyś zaraz jutro wyprzątnęła wszystko, jak należy, bo nasz lokator może się sprowadzić zaraz, każdej chwili.
— Jaka szkoda — rzekła z westchnieniem Marta. — Tak nam było dobrze bez nikogo obcego w domu.
— Możesz się nie frasować, moja kochana. Ksiądz będzie siedział u siebie a my u siebie. Ci ludzie w czarnych opończach to skryty naród. Kryją się ze wszystkiem i otaczają tajemniczością najprostsze okoliczności. Ty wiesz, jak ja lubię tych próżniaków... Lecz na lokatora chciałem mieć księdza. Mają oni pieniądze, więc można być spokojnym o komorne, przytem pędzą w domu życie ciche, pewien jestem, że najlżejszy szelest nie doleci nas z drugiego piętra.
Marta posmutniała. Spoglądała to na dzieci, to na dom i ogród, jakby chciała na raz ogarnąć wzrokiem wszystko, co tu kochała, co uważała za swoje a czem teraz będzie się dzielić z obcym przybyszem. Zmrok zapadał coraz gęstszy i tylko na zachodniej stronie nieba dogorywały ostatnie łuny, pogodnie promieniejąc łagodnem światłem.
— Czy znasz tego księdza, dla którego ksiądz Bourette wynajął nasze drugie piętro?
— Nie, nie znam go. Lecz się tem nie trzeba niepokoić. Ksiądz Bourette wynajął mieszkanie na swoje nazwisko, to mi wystarcza, bo go uważam za poczciwego człowieka... Nasz lokator nazywa się Faujas i przybywa z dyecezyi Besançon. Podobno pogniewał się ze swoim proboszczem i postarał się, by go wysłano gdzieindziej. Prawdopodobnie musi on znać naszego biskupa, bo go mianowano wikaryuszem przy kościele św. Saturnina. Wreszcie są to sprawy poboczne i niemogące mnie interesować. Rzecz główna jest w porządku, bo ksiądz Faujas, nasz przyszły lokator jest gorąco popierany przez naszego księdza Bourette, do którego mam zaufanie.
Marta, nieprzejmująca się słowami męża, miała wyraz smutny, zafrasowany i chociaż wystrzegała się stawiania opozycyi, rzekła:
— Masz najzupełniejszą słuszność, ufając naszemu poczciwemu księdzu Bourette, lecz przypominam sobie, że kiedy przyszedł dla obejrzenia mieszkania na drugiem piętrze, powiedział, że proponowanego przez siebie lokatora nie zna osobiście. Podjął się wynajęcia dla niego mieszkania przez usłużność względem kolegi. Tego rodzaju uprzejmości księża świadczą sobie wzajemnie w razie przenosin z jednej dyecezyi do drugiej. Mojem zdaniem, twoją było rzeczą napisać do Besançon i zaczerpnąć wiadomości o człowieku, którego wprowadzasz pod nasz dach rodzinny.
Mouret zapanował nad gniewem, który w nim rósł przez ciąg słuchania słów Marty, uśmiechnął się tylko z pobłażliwością i odrzekł:
— Twój niepokój jest wprost dziecinny... Drżysz, jakbym dyabła zaprosił do domowego ogniska... Nie przypuszczałem, abyś była do tego stopnia zabobonną! Czyż naprawdę wierzysz, iż księża sprowadzają nieszczęście na dom, w którym obiorą sobie siedlisko? Nie niosą oni z sobą ani zła, ani dobra, podobni są w tem do ogółu innych istot ludzkich... Wreszcie patrz na mnie, czyż ja tchórzę przed jaką sutanną?...
— Mój drogi — rzekła Marta przyciszonym głosem — wiesz dobrze, iż nie jestem zabobonną. Tylko niepodoba mi się cały obrót tej sprawy.
Mouret stanął wprost przed żoną i machnąwszy ręką, zawołał zniecierpliwiony:
— Dość tego. Nagadałaś się do syta. Wynająłem drugie piętro, mamy lokatora i basta!
Po chwili zaś dodał z miną człowieka zadowolnionego po ubiciu korzystnego targu:
— Wynająłem te niepotrzebne dla nas pokoje za sto piędziesiąt franków. Sprawa więc rozstrzyga się dla mnie zyskiem stu piędziesięciu franków rocznego dochodu.
Marta zamilkła i spuściwszy głowę, kołysała ją z lekka, zmrużywszy oczy, jakby chciała powstrzymać łzy, któremi nabrzmiały jej powieki. Ukradkiem spojrzała na dzieci, obecne tej scenie, lecz wszystko troje nie zdawało się ani słyszeć, ani widzieć sprzeczki, zaszłej pomiędzy rodzicami. Najwidoczniej zobojętnieli na wybuchy złego humoru ojca, który chętnie bywał swarliwy w domu — Jeżeli państwo chcą jeść, to obiad już na stole — wyrzekła Róża, stanąwszy w progu i ze zwykłą opryskliwością w głosie.
— I owszem, i owszem, dzieci chodźmy na obiad — zawołał Mouret z nagłą wesołością i swobodą, jakby zapomniawszy o niemiłej rozmowie z żoną.
Wszyscy powstali, by przejść z tarasu do stołowego pokoju. Wtem Dezyderya, jakby zbudzona z zadumania, w które wpadła, kołysząc lalkę, rzuciła się ojcu na szyję i szepnęła z płaczem:
— Ojcze, stało się nieszczęście... jeden z ptaszków wyfrunął z klatki... tak wyfrunął i już go niema.
— Ptaszek ci wyfrunął?... biedactwo ty moje! No, nie martw się, poszukamy go, znajdziemy i napowrót zamkniemy do klatki.
Mouret głaskał córkę po główce, pocieszając ją, jak mógł najczulej. Dezyderya uparła się, aby poszedł z nią do ogrodu zobaczyć klatkę. Gdy ztamtąd wrócili, zostali Martę i obydwóch chłopców w stołowym pokoju. Przez otwarte okno wpadały wesołe promienie różowo zachodzącego słońca i opromieniały swym blaskiem ściany a zwłaszcza stół nakryty białym obrusem i zastawiony białemi talerzami. W tem różowem świetle wszystko zdawało się uśmiechać i wdzięczyć. Miłem był przedewszystkiem widok na ogród, którego drzewa urastały w cieniach wieczornych a wierzchołki kąpały się w złoto purpurowych toniach.
To ciche i łagodne piękno uspokoiło rozdrażnioną Martę. Z pogodną i uśmiechniętą twarzą przystąpiła do stołu, lecz w chwili, gdy zdejmowała pokrywę z wazy, rozległ się jakiś hałas na kurytarzu, prowadzącym do sieni. Przez otwarte gwałtownie drzwi wpadła Róża, rzucając słowa:
— Ksiądz Faujas już przyjechał!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.