Pod blachą/Tom III/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pod blachą
Podtytuł Powieść z końca XVIII wieku
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Nadeszła wiosna, książęcy dwór z Pod blachy wybierał się już na rezydencję letnią do Jabłonny.
Można to było w istocie dworem nazywać, tak po królewsku niemal żył i otaczał się książę Józef.
Oprócz mnogich zawsze gości, na których mu nie zbywało, sami domownicy niemały orszak stanowili.
Jedną z oficyn pałacyku zajmowała pani de Vauban, której nieodstępną towarzyszką była pani Cichocka z córką Terenią, a często jeszcze któraś więcej z przyjaciółek.
W czasie pobytu pani Tyszkiewiezowej ona też miała dworek osobny i niewieścią swą a męską posługę, do której rzadki jeszcze naówczas u nas, prawie jedyny w kraju murzyn, Zamor, stanowił oryginalny dodatek.
Dom jeden zajmował kamerdyner Brodowski z rodziną, inny plenipotent Michałowski, inny jeszcze rządca, a w rozmaitych przybudówkach i chatkach a dworkach w parku, około dziedzińca mieścili się koniuszy, łowczy, strzelcy, kucharze z kuchmistrzem Francuzem impanem Faroc’iem, woźnice, czeladź i t. p.
Same stajnie, cugi, wierzchowce, rozmaite zaprzęgi, konie tureckie, wschodnie, polskie i korsykańskie małe, mnogiej posługi wymagały.
Trzeba też było wygodnie przy pałacu rozmieścić przyjaciół Francuzów, państwo de Coudene, barona de Fontbrune, de Beaumont i innych.
Towarzyszyli księciu do Jabłonny dla rozrywki w samotności: Rautenstrauch, Kamenecki, Tribes, Bronikowski, nie licząc przybywających z Warszawy gości, którzy często bawili tygodniami.
Książę był tu tym samym co w Warszawie, choć mniej na oku Prusaków, zawsze się czując przez nich śledzonym i podglądanym nieufnie. Starał się więc być napozór wystygłym, znudzonym, do rozbawienia trudnym, potrzebującym silnych wrażeń, aby się na nim odbić mogły, poruszającymi się nagle i na krótko, gwałtownym czasem, lecz łatwo się uspokoić dającym.
Cieszyło go to niewymownie i uśmieszek niedostrzeżony sprowadzało na usta, gdy mu opowiadano, że Hoym się o nim wyrażał przed zaufanymi.
C’est un homme fini, usé, dont on n’a rien à redouter. (Jest to człowiek skończony, zużyty, którego się nie ma co obawiać).
— Cieszy mnie nadzwyczajnie, — mruczał cichutko — że tak dobrą mają o mnie opinję! Niechże nikt mnie nie broni! proszę!
W tej Kapui warszawskiej i Jabłonnie wiódł jednak książę zawsze życie wspomnieniami wojskowemi otoczone i jakby tęsknotą do rzuconego oręża w głębi przejęte.
Tak samo, jak Pod blachą, najskromniejszym pewnie z pokojów pałacyku był ten, w którym on sypiał, na żelaznem łóżeczku, burką okryty, aby mu się obóz przypominał. Orłowskiego szkice go ubierały, przypominające zapasy rycerskie ubiegłych czasów, bitwy i konie.
Poczciwy gubernator Koehler, Hoym, jenerałowie dowodzący naówczas wojskami pruskiemi w Warszawie, Pletz, Wagenfeld i Rochetti, a nawet dyrektor policji Tilli, mieli to najmocniejsze przekonanie, iż książę pozbył się wszelkich widoków na przyszłość, ambicji, rycerskiego ducha i że mu szło jedynie o spokój, wygodne, ciche, błogosławione życie magnata, któremu wspomnienie tronu pokrewnego przyświecało.
Za niewinne wcale uważano upodobanie z przeszłości zachowane w koniach, bez których żaden pański dwór się nie obchodził.
Ci, co otaczali księcia, po większej części daleko od niego rozwiązlejsi i rozpieszczeni próżnowaniem, albo wtajemniczeni w rolę, jaką grać było potrzeba, potwierdzali swem postępowaniem przekonanie, iż nad rozrywkę, trzpiotostwo i małą intrygę nic księciu więcej do życia nie było potrzeba.
Koehler pobłażał ich wybrykom, nawet gdy do starcia z oficerami załogi przychodziło, wiedząc, że zalanym głowom wiele przebaczać należy, boć — nie wiedzą, co czynią.
I w tym roku, jak lat poprzedzających, rozjechali się z wiosną prawie wszyscy. Małachowski do dóbr swoich za kordonem, inni do Karlsbadu, który już naówczas tej sławy, jaką dziś zachowuje, używał; pani Sewerynowa do Celejowa, inni panowie i panie, gdzie kto mógł i chciał.
Na ochocie do podróży zdawiendawna nam nie zbywało, gdy chciano prawa stanowić nawet, któreby od zbytnich a próżnych wędrówek wstrzymywały.
Wypróżniała się Warszawa po burzliwej zimie, zamykały teatry. Pan Ledoux odpoczywał, a książęce ekwipaże, kuchnie, cugi, lokaje wyciągały do Jabłonny pod stare, piękne drzewa parku, na zielone trawniki i wiejską ciszę.
Grabski od pożegnania swojego z Sylwją nie pokazywał się u niej więcej, dogajał nogę, wracał do dawnych zajęć swoich, zamykał się w szczupłem kółku znajomych, po większej części wojskowych z 1792 i 1794 roku, dawnych towarzyszów broni.
O Sylwji wiedział tylko tyle, ile, czy z rachuby jakiejś, czy przez ducha przekory, który był w jej charakterze, wojska Czeżewska mu donosiła.
Wzięła ona sobie za rodzaj obowiązku, gdy tylko mogła znaleźć wolną chwilę, odwiedzać pana Grabskiego.
Dawniej był jej antypatycznym; i on też się wzajemnością wypłacał; dziś zmienione okoliczności uczyniły ją, jeśli nie przyjaciółką pana Mieczysława, to tajemnym jego sprzymierzeńcem.
On też, tłumacząc sobie opozycję Czeżewskiej poruszeniem jej sumienia, bardziej był dla niej pobłażającym, chociaż z dawnych swoich pretensyj i śmieszności nie straciła nic, a może nawet przybyło jej nowych w Warszawie.
Ile razy za jakimś interesem była w mieście, wojska wstępowała zawsze do Grabskiego, niby dowiadując się o jego zdrowie, a w istocie przynosząc mu plotki o Sylwji, która, wyzdrowiawszy, wróciła wprawdzie do dawnych z Blachą i panią de Vauban stosunków, ale coraz mniej zdawała się z nich kontenta. Zwolna, choć bardzo zwolna przychodziło rozczarowanie, czasem wstręty, nawet i chmurki na czole.
Wojskiej zdawało się, że tam dla pozbycia się Sylwji znowu marjaż jakiś knowano, aby nie mieć na sumieniu rozkochanej szambelanówny, dla której książę umyślnie się okazywał coraz chłodniejszym i widocznie jej unikał.
Baron de Beaumont powrócił na służbę piękności, której żałoba nadzwyczaj była do twarzy.
Młody jakiś Zatorski, podobno z za kordonu, jak utrzymywała Czeżewska, znający majątkowe stosunki Burzymowskich, zabiegał także około pięknej Sylwji, która z nim równie pogardliwie i traktując go z góry obchodziła się, jak z posłusznym baronem de Beaumont.
Wojska donosiła, że i stosunki i uczucia Sylwji zmieniły się wielce i ona sama ochłodła, smutna była i zadumana.
Wśród tego smutku przychodziły czasem krótkie błyski jakby odżywającego uczucia, ale te gasły wprędce.
Kilka razy Sylwja wspomniała Czeżewskiej o Mieczysławie, nazywając go nieznośnym, iż się tak uparcie trzymał zdaleka. Zawołać go jednak nie chciała, wiedząc, że na wieś ją ciągnąć będzie.
Jakaś resztka nałogu serca, tęsknoty, może nadziei niedorzecznej trzymała ją tu jeszcze.
Zmiana jednak była bardzo widoczna.
Ostatnim razem przyszedłszy Czeżewska mówiła coś o kłótni dwóch rywali, pana de Beaumont i Zatorskiego, która groziła pojedynkiem. Sylwja po raz pierwszy oddawna miała się śmiać, posłyszawszy o niej.
W istocie Francuz, czatujący na pastwę, nie mógł znieść tego, aby mu kto śmiał stawać na drodze i grozić wydarciem owocu długiej cierpliwości. Młody Zatorski był też szlachcic zawadjaka i pojedynkowicz, jak znaczniejsza część ówczesnej młodzieży, miał przyjaciół sobie podobnych, na Francuza więc czatowano, aby mu kurtę skroić.
Z opowiadań wojskiej, jakkolwiek fantastycznemi przeplatanych wymysłami, Grabski mógł wyciągnąć ten wniosek, iż Sylwja zażąda kiedyś jego powrotu i wezwie do siebie. Pytał ją więc często.
— Nie mówiła o mnie? nie pytała o mnie?
Czeżewska utwierdzała go w przekonaniu, iż chwila zwrotu była bliską; że, choć nie żądała wyraźnie powrotu Mieczysława, zdawała się tęsknić za nim i do wsi.
Kiedy niekiedy mówiła już o Burzymowie. Naówczas zaczynała płakać, bo miejsce to ojca jej przypominało.
— Jednakże, — dodawała Czeżewska — wspomnienie księcia poruszało ją całą jeszcze, najmniejsze słówko uwłaczające mu oburzało.
W sercu walka była rozpoczętą, lecz zwycięstwo na żadną się jeszcze nie przechyliło stronę.
Za każdem Czeżewskiej przybyciem doniesienia jej o Sylwji zdawały się dobitniej oznaczać ten stan ducha na przełomie, który powinien się był skończyć zerwaniem z towarzystwem, z miastem i powrotem na wieś, chwilę tę jednak stanowczą musiał wywołać jakiś fakt, coś, czego oznaczyć nie umiała Czeżewska i Grabski.
Gdy Blacha zaczęła się do Jabłonny przenosić, słabą jakąś powziął nadzieję Mieczysław, że Sylwja, sama pozostawszy w Warszawie, będzie zmuszona myśleć o powrocie do Burzymowa; nie przypuszczał bowiem, aby razem z panią Cichocką i jakąś Francuzką towarzyszyć mogła pani de Vauban do Jabłonny.
Wprawdzie tak mała odległość dzieliła Warszawę od rezydencji letniej księcia, sam on tak często odwiedzał stolicę, że Sylwję mogła nadzieja widywania go zatrzymywać; ale Czeżewska zapewniała, że książę sam unikał tego.
Miłość księcia, choć trwała zawsze, choć była, jak utrzymywali wszyscy, bezprzykładnie stałą a pełną poszanowania i sympatji dla istoty, która tak ukochać umiała, z coraz większym mieszała się niepokojem o los Sylwji, z coraz mocniejszem postanowieniem nakłonienia jej, aby się marzeń wyrzekła... Gotów był książę użyć jak najheroiczniejszego lekarstwa, aby Sylwję zrazić do siebie, gotów był nawet spaść w jej przekonaniu z idealnych wyżyn, na których go postawiła. Im dłużej trwało uwielbienie Sylwji dla niego, i im stalszem się okazywało, tem on rozpaczał i niepokoił się mocniej, wyrzucając je sobie. Dręczyło go sumienie. P. de Vauban uśmiechała się, zlekka ruszając ramionami, nie dając rady żadnej, bo wagi do jednej biednej panienki losu nie przywiązywała i inne miała w tym przedmiocie pojęcia.
Musiał się więc książę, rad nierad, mimo wstrętu, jaki miał do majorowej, udać do niej po radę. Habąkowska także niedobrze rozumiała poszanowanie takie i troskliwość o szambelanównę. Ona także o intrydze miłosnej i jej rozwiązaniu inne miała wyobrażenia. Nawykła jednak do stosowania się do kaprysów księcia, aby całkiem łaski jego nie stracić, musiała się godzić z jego wymaganiami.
— Wy to sobie lekko bierzecie, — odezwał się raz do niej książę — nic dziwnego, bo lekkie byłyście i jesteście... Dla mnie to sprawa sumienia! Potrzeba, ażeby wróciła na wieś, bodajby mnie znienawidzieć miała.
Okazuję oziębłość, uciekam, nic to nie pomaga.
— Mości książę, — odpowiedziała żywo majorowa z tajonym uśmieszkiem. — Na to jest tylko jeden sposób... Il faut se faire une douce violence i afiszować jakąś inną miłość, któraby ją do desperacji przyprowadziła...
Skrzywił się książę...
— To księcia niewiele powinno kosztować, poumizgać się trochę do pierwszej lepszej — dodała Habąkowska.
— Chyba do pierwszej najgorszej, — poprawił książę — aby ją zrazić moim złym gustem i zepsuciem.
Wiesz, że już na to jestem zdecydowany.
Majorowa śmiała się.
Wybierzże książę, quelque chose de piquant! — dodała.
— Tak, — dołożył Pepi — coś tak ostrego wybrać potrzeba, jak ser angielski, w czemby już były robaki...
Krótka ta rozmowa z majorową, choć nic napozór stanowczego nie postanowiono, miała jednak nie pozostać bez skutku. Myśl była rzucona.
Grabski wiedział już o przygotowaniach przenosin do Jabłonny, czekał niecierpliwie na Czeżewską, która mu dać znać miała, co Sylwja w tej mierze postanowi.
Jakoż jednego rana nadbiegła swym zwyczajem z mocno wysznurowanemi ustami, które się zawsze tem silniej ściągały, im ważniejszego coś miała do oznajmienia. Niespokojna, poruszona, wpadła jakby przejęta niezmiernie uczuciem jakiemś, z którego ochłonąć potrzebowała. Sparłszy głowę na ręku, wypoczywała. Dyszała długo, nim się zebrała na opowiadanie.
— Stało się — zawołała patetycznie z ruchem rąk rozpaczliwym do stojącego przed nią i oczekującego Mieczysława. — Wszystkie moje przewidywania zawiedzione, zrozumieć jej nie mogę. Któżby się był spodziewał? daje się zabrać Vaubanowej do Jabłonny. Jedziemy — czy ona jedzie sama, bo ja już nic nie wiem.
Grabski się rzucił.
— Tak, — dodała Czeżewska — i owoc moich insynuacyj, moich próśb i refleksyj może być stracony. Była znacznie ostygłą, przekonywała się, że książę wcale o niej nie myśli... a teraz — ja już nie wiem i nie mogę przewidzieć, co się dalej stać może...
Załamawszy ręce na kolanach, wojska trzęsła głową.
— Czyniłam, co mogłam, — dodała — ale gdy ona co postanowi, niema środka jej przekonać. To darmo!
Grabski, nie mówiąc nic, słuchał przygnębiony.
— Że pojedzie, to niema wątpliwości, — mówiła ciągle Czeżewska. — Przez dni kilka była jakąś wahającą się, niepewną, chodziła niespokojna, wyrywały się jej słowa, z których wnosiłam, że się opamięta, że do rozumu przyjdzie. Nagle, raz powróciwszy z Pod blachy, wpadła do mnie rozweselona, szczęśliwa i oznajmiła, że Vauban ją z sobą zabiera.
Ruszyłam ramionami, chcąc czynić uwagi, nie dała mi mówić nic. Zamknęła usta...
Czeżewska, powtórzywszy po kilkakroć z najdrobniejszemi szczegółami, jak do tego przyszło, co mówiła, co czuła, jak była zrozpaczona, po długich narzekaniach pożegnała wreszcie milczącego i strapionego Grabskiego.
W kilka dni potem on sam w ulicy spotkał ekwipaż pocztowy księcia wiozący hrabinę Vauban, a w karecie spostrzegł siedzącą Sylwję, która, poznawszy go, rzuciła się w głąb powozu, jakby się przed wzrokiem jego ukryć chciała.
Ponieważ wszelkie sprawy pieniężne zdane były na Grabskiego, a rządca z listami tyczącemi się rachunków i gospodarstwa do niego się udawał, był więc zmuszonym Mieczysław kiedy niekiedy zajrzeć na Miodową ulicę. Najczęściej listy, papiery, pieniądze zostawiał u Czeżewskiej, unikając spotkania się z Sylwją, której widok bolesne, upokarzające na nim czynił wrażenie.
Jednego z następnych dni, potrzebując też oddać przesyłkę otrzymaną z Burzymowa, a wiedząc, że nie zastanie nikogo oprócz służby na Miodowej, Grabski zaszedł na górę.
Zybek, który się śmiertelnie nudził, bo miał już tej Warszawy dosyć, co nieustannie powtarzał („Ona mi już tu siedzi!“) — i służąca, przywieziona z Burzymowa — byli sami. Zdziwił się, nie zastawszy Czeżewskiej, która mu oświadczyła, że pupilce swej do Jabłonny towarzyszyć nie będzie.
— Cóż się z panią wojską stało? — zapytał chłopca.
— A, pojechała i ta! — odparł Zybek, ręką machając.
— Kiedy?
— A zaraz po panience! Przysłali po nią powóz z pod tej Blachy i liścik. Trochę się dąsała, prychała, a potem słoiki swoje zabrawszy, pojechała.
Zybek śmiał się złośliwie.
— Możeby się była została, — dodał — ale ja to wiem, proszę panicza, co ją tam pociągnęło... O! ja to spenetrował!
— Naprzykład? — rzekł Grabski.
— A cóż? słowo daję paniczowi, — żwawo dokończył Zybek — nic innego tylko, że łakocie lubi, a zawsze powiadała, że tam stół choć palce oblizywać. Ona za dobrą leguminę do piekłaby się dała zaprowadzić.
Nie chcąc słuchać dalszych zwierzeń Zybka, Grabski odszedł milczący.
Upłynęło dni kilka, gdy jednego rana głos piskliwy pani Czeżewskiej dał się słyszeć w przedpokoju. Grabski sam pośpieszył jej otworzyć.
Nastąpiło wypoczywanie i wszystkie te miny, mające obudzać współczucie, które zawsze opowiadania poprzedzać były zwykły.
— Przyjechałam, wyrwałam się, — poczęła słabym głosem — słowo daję, tylko dla pana.
— Jakże się ma Sylwja? — zapytał Mieczysław.
— Zdrowa — ciągnęła dalej wojska. — Ale wątpię, ażeby pobyt w Jabłonnie był jej przyjemnym. Stoimy w oficynie razem z Vaubanową. Swoboda na wsi bardzo wielka, to prawda, pół dnia spędzamy w parku pod ślicznemi drzewami, gdy pogoda. Ale książę zimniejszy, posępniejszy niż kiedykolwiek, roztargniony, szyderski. Sylwja podrażniona, smutna, w złym humorze. Zdaje mi się, że ten nasz pobyt nie potrwa długo, a jeżeli wrócimy, to i do Burzymowa się wybierze...
Chodzi niespokojna po swoim pokoju i widocznie rozmyśla, co począć, bo to tak trwać nie może.
Pomilczawszy trochę, Czeżewska dodała, zawsze z dramatycznym akcentem.
— Książę widocznie zajęty pewną osóbką...
Skrzywiła się pogardliwie.
Grabski ruszył ramionami z oburzeniem i niesmakiem.
— Słowo panu daję, — paplała, ożywiając się, wojska — wszyscy tam już mówią o tem. Miłość romantyczna, posępna, melancholijna, to nie jego rzecz, długo z nią nie wytrwa. Ta osóbka, o której mówię, daleko ponętniejsza dla takiego bałamuta, niż idealne istoty!
Do Vaubanowej przyjechała Francuzka, pani de la Brétèche, ani bardzo młoda, ani piękna, bo nawet, zdaje się, że nigdy nią nie była, ale dowcipna, roztrzepana, umiejąca mówić bardzo paskudne rzeczy w sposób niby przyzwoity, że się ze wstydu palić trzeba, gdy się rozgada.
Od pierwszego wieczora książę z niej oczów nie spuścił.
Co rzadko bywa, przysiadł się do stolika, żartował z nią. Plotła, widząc że go to bawi, niestworzone rzeczy, że musiałyśmy się wachlarzami zasłaniać, udając, że nie słyszymy.
Vaubanowa ją zatrzymała w Jabłonnie, codzień się słyszę dopytuje o nią książę, godzinami z nią śmieje się i dokazuje...
Sylwja na to patrzyć nie może i jak tylko ją zobaczy, wychodzi... Dworacy powiadają, że to sobie zabawka i roztargnienie bez konsekwencji, a ja panu ręczę, iż Francuzica się tak obrachuje, aby były konsekwencje! Biega za nim formalnie — bezwstydnica! Vaubanowa śmieje się, kontenta, że jej go ktoś bawi i rozchmurza.
Opisawszy cały tryb życia w Jabłonnie, ranki i wieczory, przejażdżki, przechadzki, gry i zabawy, wojska wkońcu pożegnała Grabskiego, oznajmując, że końmi, któremi przyjechała, powracać musi. Przyrzekła jednak najuroczyściej, że jak dotąd, tak na przyszłość, trzymać będzie pana Mieczysława au courant tego, co się w Jabłonnie stanie.
I dni kilka upłynęło tak znowu. Grabski, korzystając z ciepła wiosennego, odbywał wycieczki po okolicach, o ile mu noga dozwalała, na którą trochę kulał jeszcze.
Dnia jednego powróciwszy późno z Wilanowa, znalazł na stole kartkę do siebie, ręką Sylwji nakreśloną, niewyraźnie, z pośpiechem, pod wrażeniem jakiemś gwałtownem.
Zawierała ona następujące słowa:
„Proszę Cię, jak tylko będziesz mógł, przybądź do mnie. Potrzebuję się widzieć z Tobą, rachując, że serce Twe braterskie niczem, nawet niewdzięcznością, zrazić się nie da. Przyjdź, proszę. Wróciłam na Miodową. Zastaniesz mnie zawsze, do północy nawet, bo pilno mi widzieć się z Tobą. Wzywam Cię jako opiekuna, nie odmawiaj. W Tobie jednym, dobry mój Mieczysławie, ufność pokładam.

Sylwja“.

Do północy było jeszcze daleko, zegarek jednak dziewiątą wskazywał. Grabski zawahał się z początku, czy jechać natychmiast, czy do jutra widzenie się odłożyć. Z kartki wnosił, że coś nadzwyczajnego stać się musiało, że Sylwja cierpiała i potrzebowała pociechy. Obowiązkiem było nie zwłóczyć chwili.
Na Miodowej spostrzegł światło w saloniku, Sylwja sama jedna przechadzając się po nim, oczekiwała na niego.
Zobaczywszy ją, w progu stanął Grabski, tak go uderzył wyraz jej twarzy tragiczny, zbolały. Cała jej postać i ruchy gwałtowną walkę wewnętrzną znamionowały.
Zmieniła ją już była śmierć ojca, po której zwolna odkwitła na nowo, teraz był to najsmutniejszy obraz młodości, życia, kwiatu złamanego na łodydze. Czarne oczy wpadłe były głęboko, świecąc płomieniem jakimś, podsycanym gorączką wewnętrzną. Bladość mniejby może straszną wydawała się na tem licu, niż rumieńce, które paliły policzki i rozlewały się aż na czoło.
Piękne jej rysy były jakby zmięte i zgniecione męczarnią, oddychała prędko, chwytając powietrze, jakby go jej miało zabraknąć.
Pomimo oznak tej burzy przebytej, malowała się w niej energja prawie nie kobieca, wola namiętna, niezłomna. Ból nie przyprawił ją o zemdlenie, owszem siłę w niej rozwinął nadzwyczajną.
Zobaczywszy Grabskiego, posunęła się, milcząc, ku niemu kilka kroków i rękę mu podała. Potem obejrzała się szukając krzesła i padła na nie.
— Widzisz, — odezwała się, zmuszając do uśmiechu — powróciłam. Wszystkie biednej Sylwji wybryczki studenckie skończone, na wieki wieków. Jestem chłodna, rozczarowana, upokorzona i mam największe w świecie obrzydzenie do życia i ludzi. Zatem, kochany Mieczysławie, co mam zrobić?
Grabski chciał odpowiedzieć na zapytanie, przerwała, nie dając mu mówić.
— Nie potrzebuję się spowiadać przed tobą, — dodała — odgadniesz stan mojej duszy, boś go za wcześnie przeczuwał, namawiając mnie do powrotu...
Powrót na wieś w istocie byłby lepszym, boby mi zachował choć cokolwiek złudzeń, z których teraz jestem wyzutą. Jestem rozczarowaną, wytrzeźwioną i smutną...
Brzydzę się wszystkiem...
To okropna rzecz, nie móc nawet posilić się kłamstwem.
Co dalej? ja doprawdy nie wiem, obojętne mi wszystko.
Spojrzała na Mieczysława; ten stał ze współczuciem patrząc na nią.
— Smutne jest życie, gdy ani kochać, ani szanować nie można, ani uwierzyć w nic, i wkońcu o sobie samej zwątpić trzeba... — mówiła cicho. — Umrzeć na zawołanie niepodobna!
Uśmiechnęła się.
— Cóż tu począć?
Znowu Grabski chciał się odezwać, przerwała żywo.
— Od śmierci ojca zaczęły się moje strapienia i rozczarowania. Ty jeden naówczas byłeś mi dobrym bratem, inni radzi się byli mnie pozbyć. Byłam im ciężarem tylko... Powinnam była zawczasu to widzieć i — oddalić się. Nie miałam siły...
Teraz, choć siły nie mam do niczego, lecz zdobyłam przekonanie, że — ludzie nawet najpiękniejsi są istotami jeśli nie pogardy to litości godnymi... Aniołów niema, a ja w nich wierzyć chciałam!! Byłam dzieckiem za długo, kochany Mieczysławie, lecz, na teraz, ręczę ci — wszystko skończone!!! wszystko!
Podniosła oczy ku niemu.
— Co mam począć z sobą?
Grabski, który słuchał i milczał pogrążony w myślach, odezwał się nareszcie, starając być jak najchłodniejszym.
— Jeśli żądasz mojej braterskiej rady, nie mam innej nad tę, jaką dawałem wprzódy.
Jedźmy stąd jak najprędzej, opuść Warszawkę, powracaj na wieś, staraj się o przeszłości zapomnieć, wspomnienia tych dni tu przebytych pogrzebać na zawsze. Wierz mi, niema nic nieśmiertelnego na ziemi, nawet boleść umiera. Zaciera się wszystko, zapomina, przechodzi...
— Tak, — przerwała Sylwja — wszystko przechodzi, nic nie powraca, niestety... Młodości dni stracone... i marzenia trzeba pożegnać na zawsze... Ty, dobry mój Mieczysławie, coś mnie niegdyś chciał i starał się ustrzec od czarów i rozczarowania, ty, któregom ja nie umiała ocenić rad i serca dla mnie, przebacz mi! Wiem, ile cierpiałeś dla mnie...
— Nie mówmy o tem, — przerwał Mieczysław — radźmy o sobie. Jedziemy na wieś?
Sylwja potrząsnęła głową...
— Mówiłaś mi przecie, że cię już tu nic nie wiąże? — zapytał.
— Nic, oprócz tego, że wybór miejsca jest mi obojętnym — a na wsi??
Nie dokończyła.
— Ale pobyt w mieście ze wszystkich względów niewłaściwy. Niepodobna uniknąć niepotrzebnych i dziś ciężyć mogących stosunków! — zawołał Grabski.
Sylwja głową potrząsała.
— Nie rozumiesz mnie — odezwała się. — Życie potrzeba umieć skończyć, gdy się go począć nie umiało... Moje postanowienie jest stanowcze i nie od dziś powzięte. Mówiłam to sobie, iż — od świata, który mi obrzydł, uciekać muszę. Wstąpię do klasztoru...
Grabski rzucił się ku niej gwałtownie, chwytając ją za ręce.
— Sylwjo kochana! to postanowienie gwałtowne i gorączkowe uczyniłoby cię nieszczęśliwszą jeszcze, gdybyś je wykonać miała. Nie jesteś stworzoną do życia klasztornego, nie wytrzymałabyś w niem. W chwili rozdrażnienia powzięłaś tę myśl, przeciw której protestuję.
— Nie, kochany Mieczysławie, — odparła cicho Sylwja — z myślą tą chodzę od śmierci ojca, noszę się z nią, żyję nią. Jest to jedyny koniec możliwy, który mi da spokój pożądany.
— Mylisz się — rzekł Grabski. — Postanowienie to będzie fałszywie tłumaczone, każe się domyślać jakichś uczuć, które, spodziewam się, że wygasły. Ty sama nie znasz klasztoru tylko z książek...
— Przepraszam cię, — przerwała szambelanówna — umyślnie byłam kilka razy u wizytek, za tym progiem, który one, raz go przestąpiwszy, gdy suknię obloką, przysięgają nie przejść już nigdy, chyba w trumnie. Widziałam ich życie...
— Widziałaś jego stronę zewnętrzną, — zawołał Grabski, — aleś zbadać go nie mogła. Przedstawia się ono jako port spokojny, ale do niego trzeba przyjść z sercem nierozkołysanem lub ukojonem, w wieku innym. Ty sama nie znasz jeszcze siebie.
Sylwja zamilkła nieco, lecz widać było, że trwając przy swojem nie chciała się dać przekonać, a spierać się też nie miała siły ani ochoty.
Mówili jeszcze, a było już po dziesiątej, gdy Zybek drzwi otworzył i jak piłka wtoczyła się mała, okrągła pani majorowa. Przybycie jej tak późne kazało się domyślać, że wykomenderowana była na zwiady.
Sylwja zmarszczyła się cofając na widok jej w głąb salonu, Grabskiemu dając znak, aby nie odchodził. Majorowa obejrzawszy się, zobaczyła dopiero gościa, który jej nie był na rękę, bo skrzywiła się nieco, ale niewiele nań zważając podbiegła do Sylwji.
— Przejeżdżając Miodową, zobaczyłam światło w salonie! Co za siurpryza! jaka radość dla mnie! nie mogłam się oprzeć chęci uściskania cię... Na długoź do miasta?
Sylwja, cofając się ciągle, odpowiedziała zimno:
— Prawdopodobnie zostanę tu.
Parę razy spojrzała Habąkowska na Mieczysława, jakby go wzrokiem odpędzić chciała, ale widząc, że się nie rusza, przystąpiła do Sylwji.
Chère adorable! słóweczko w twoim pokoju! bo widzę, że się tego pana nie pozbędziemy...
Zawahawszy się nieco, Sylwja dała znak oczyma kuzynowi, aby nie odchodził i wprowadziła podskakującą Jutkę do swojego pokoju. Zaledwie się drzwi zamknęły za niemi, gdy Habąkowska, bystro spoglądając na Sylwję, poczęła:
Quelle mouche vous pique? Cóż znaczy to nagłe opuszczenie Jabłonny? Wszyscy są zdziwieni! zaniepokojeni! O cóż to idzie? Czy ci się ta Bretesza tak nie podobała? Prawda, że jest bardzo złego tonu, ale ona długo tam miejsca nie zagrzeje, a tymczasem bawią się nią jak pieskiem lub lalką!!
Zimno wysłuchała tych słów Sylwja, wpatrując się takiemi oczyma w majorową, że ta wzrokiem jej zmieszana była widocznie. Traciła śmiałość i wkońcu splątawszy się, dokończyła cicho:
— Vaubanowa miała fantazję ją zatrzymać!
— Wszyscy mają fantazje, — odparła Sylwja — a nikomu ich za złe mieć nie można. Otóż i ja mam fantazję siedzieć tu, albo wyjechać gdzie indziej...
— A nas chcesz osierocić? nas, cośmy cię tak wszyscy kochali? — żywo szeptała majorowa głosem zimnym. — Prawdziwie, to niewdzięczność! Cóż przecie myślisz? niech wiemy przynajmniej!
— Ale ja sama dotąd nic jeszcze pewnego nie postanowiłam, — odparła Sylwja obojętnie — i właśnie dlatego ściągnęłam tu mojego kuzyna i opiekuna.
— Na opiekuna za młody — przerwała z małym przekąsem majorowa.
Nie było odpowiedzi.
— Więc — zmieniając głos dodała Habąkowska — nie mamy się ciebie spodziewać? Byćże to może? Maż ten kaprysik ładnej Sylwji być nieodwołalnym?
Szambelanówna nie raczyła nawet odpowiedzieć, dawała do zrozumienia majorowej, że ją nudziła i że pozbyćby się jej chciała. Habąkowska nie ustępowała.
— Ale, chère Silvie! pozwólże nam, co cię tak kochamy, wiedzieć przynajmniej, co myślisz? co postanawiasz? Czy uszczęśliwisz kogo? Beaumont szaleje za tobą, o tem zapewniać nie potrzebuję, Zatorski kocha się rozpaczliwie i gotów cały świat mordować dla twych pięknych oczu! A może ten opiekun chevalier de la triste figure zostanie szczęśliwym wybranym?
Sylwja słuchając przeszyła takim wzrokiem majorową, że ta się mimowolnie cofnęła przestraszona.
— A! nie gniewajże się! — zawołała, śmiech udając i wesołość.
— Nie mam ochoty do gniewu, ani powodu, dziwuję się tylko — zbytniej o los mój troskliwości...
To mówiąc, szambelanówna powiodła ręką po czole, jakby chciała dać do zrozumienia, że ją głowa bolała i dodała zaraz.
— Żegnam panią, potrzebuję odpoczynku.
Nagle myśl jakaś jej przyszła i żegnając już majorową zmieszaną nieco, zatrzymała ją za rękę.
— Byłaś pani dla mnie w ciągu pobytu mego w Warszawie tak dobrą i grzeczną, iż mi za złe nie weźmiesz, gdy sobie pozwolę „przy rozstaniu“ (słowa te wymówiła z przyciskiem) ofiarować jej małą pamiątkę.
Habąkowska nawykła do odbierania pamiątek, uśmiechnęła się zaambarasowana, gdy Sylwja szybko ze stolika dobywszy pudełko, w którem leżała kosztowna kolja ametystowa, nieraz podziwiana przez majorową, złożyła ją w jej ręce. Uścisku, którym obdarzona chciała się wywdzięczyć za tak przyjemną dla niej niespodziankę, Sylwji udało się uniknąć.
— Więc — istotnie — chcesz nas porzucić? opuścić? — zapytała majorowa już się zabierając odchodzić.
— Tak jest, — szybko dokończyła szambelanówna — od jutra już mnie tu niema dla nikogo.
Milcząca wysunęła się majorowa z sypialni, przemknęła ledwie głową skinąwszy Mieczysławowi przez salon, i wyszedłszy do sieni, zawróciła jeszcze do pokoju wojskiej.
Czeżewska siedziała w krześle dotąd nierozebrana, bo wiedziała o przyjściu Mieczysława. Nie spodziewała się prawdopodobnie wizyty majorowej, z którą od niejakiego czasu stosunki były bardzo oziębione. Nieco zdziwiona podniosła się z krzesła na widok jej, gdy Habąkowska, która już swą trzpiotowatość i gadatliwość odzyskała, poczęła od progu.
— Przychodzę się pożegnać, bom od Sylwji dostała odprawę!! Więc jedziecie? opuszczacie nas? Powinnaś mnie za to podziękować, — dodała cicho z tłumionym śmiechem.
Wiem, żeś sobie życzyła uwolnić się stąd, ty i pan opiekun. Wiedzcież, żeście szczęśliwy rezultat nie komu innemu jak mnie winni.
Wojska słuchała z uwagą natężoną. Majorowa naprzeciw niej usiadła i pochyliwszy się poufnie szeptała:
— Książę dawno sobie życzył tego, żeby szambelanównę wywieść ze złudzenia! Żenić się z nią przecie nie mógł, a nadto był sumienny, aby gubić dziewczę, które się w nim tak szalenie kochało. Potrzeba było całą komedję ułożyć, ażeby raz Sylwja miłość tę sobie wyperswadowała...
Podyktowałam sprowadzenie wielkiego łotra Francuzicy, la Brétèche, która swoją rolę (nie wiedząc o niej) wyśmienicie odegrała. Książę niby się nią zajął niezmiernie...
Umieliśmy tak schadzki księcia z nią urządzać, aby byli podsłuchani... La Brétèche z przyjemnością napawała się czułościami księcia, odpowiadając na nie z werwą i dowcipem. Sylwja wreszcie mogła się naocznie przekonać, iż książę był zajęty i jeśli nie rozkochany, to zaintrygowany i roznamiętniony, i w ten sposób zupełne rozczarowanie uleczyło ją z tej pasji, której inaczej nie byłoby końca.
Wojska słuchając spoglądała na majorową i potrząsała głowią.
— Jakże, nie dziękujesz mi? — dodała Habąkowska.
— Wolałabym, — pedantycznie odparła wojska — aby rozczarowanie mojej drogiej Sylwki wcześniej było przyszło, by nie ucierpiała tyle...
— Dokądże jedziecie? na wieś? — wypytywała majorowa.
Czeżewska ruszyła ramionami.
— Wątpię, — rzekła — ona mówi o klasztorze!
Habąkowska tak była zdziwiona usłyszawszy to, że w ręce klasnęła, nieprzytrzymane pudełko z naszyjnikiem wysunęło się jej, padło na ziemię, otwarło i ametysty zaświeciły na posadzce.
Majorowa zaczerwieniona schyliła się podnosić, ale już oko bystre Czeżewskiej poznało go i usta uśmiechnęły się szydersko.
Wskazała na klejnoty, mówiąc z przekąsem:
— Nieboszczyk szambelan dla żony zapłacił za niego z zapięciem osiemset dukatów. Winszuję!
Nic nie odpowiadając, skłopotana majorowa poczęła ją ściskać serdecznie.
— Żegnam cię, moja droga! Wierz mi, jeżelim wam nie tak usłużyła, jakbym była chciała, to nie moja wina. Trochę mniej romansowości, a więcej praktycznego zmysłu, rzeczyby się były daleko lepiej złożyły. Ale któż jest panem swojego charakteru...
Czeżewska wyprowadziła ją do progu, szybkim krokiem, tuląc podarek pod pachą, Habąkowska zbiegła ze wschodów i karetka jej zaturkotała na bruku.
Sylwja po wyjściu majorowej wróciła do salonu.
— Jutro, — odezwała się do Mieczysława, — jutro potrzebujemy się widzieć jeszcze, aby wszystko skończyć, rozporządzić, zdać i polecić tobie.
Pojutrze chcę już być pod tym dachem, w tych murach, co mnie na wieki od świata oddzielą.
— Kochana kuzynko, — odważył się wystąpić Grabski, który miał czas do namysłu. — Stanie się jak zechcesz, ale ja jestem przez ojca twojego naznaczonym opiekunem, uznajesz to czy nie?
— Tak jest! — cicho szepnęła Sylwja.
— W imieniu ojca twojego mówię — kończył Grabski. — Żądasz wstąpienia do klasztoru, nie sprzeciwiam się, pod tym jednym warunkiem, że między światem a furtą zakonną rok, pół roku spoczniesz i namyślisz się na wsi...
Żądam tego od ciebie w imieniu ojca — wymagam, i nie odstąpię... Masz do wyboru, albo się oprzeć, w takim razie ja zrzekam się opieki i ustępuję, lub usłuchać mej rady, prośby, błagania...
Mieczysław złożył ręce i ukląkł przed nią, Sylwja zapłakana, wahała się widocznie.
— W imię ojca twojego — powtórzył Micio.
— Każesz mi męczyć się dłużej! — zawołała zakrywając oczy.
Chwila długiego milczenia nastąpiła, w czasie której Mieczysław na klęczkach pozostał. Sylwja jeszcze łzami zroszoną podała mu rękę, mówiąc słabym głosem:
— Będę ci posłuszną.
Krzyknęła, zlekka cofając się, poczuwszy, że Grabski ją w nogi całował.
— O, ty mój dobry opiekunie! — dodała, wyciągając ręce obie, — jaki ty jesteś nielitościwy!
Nie mówili już więcej, Grabski wzruszony szepnął tylko, że przenocuje na dole, aby być na jej rozkazy i usunął się natychmiast.
Długo stała szambelanówna jak wkuta do posadzki.
Szmer jakiś musiał jej przypomnieć Czeżewską, zawahawszy się nieco poszła szukać swej starej przyjaciółki.
Ta już się nie spodziewając spóźnionych odwiedzin zajęta była właśnie zwijaniem papilotów na resztce włosów, uzupełniającej stojącą na postumenciku peruczkę, gdy ujrzała wchodzącą swą wychowanicę.
— Kochana wojska, — poczęła Sylwja, stając przed nią, — przyszłam ci ze wstydem oznajmić, żem musiała ulec naleganiom Mieczysława... Nie pozwala mi schronić się jakem chciała do klasztoru...
Każe mi jechać na wieś!
Wojska rzuciła się ku niej z radosnym okrzykiem.
— Cieszy was to? — podchwyciła Sylwja — mnie to męczy i niepokoi; lecz nie spodziewam się, aby mojem mocnem postanowieniem zwłoka ta zachwiać mogła...
Jedziemy na wieś! moja wojska, — dodała, ręce składając, — przyszłam cię prosić, abyśmy jak najprędzej wyjechać mogły. Rozkazuj, dysponuj, rób co chcesz. Każ pakować w nocy... jedźmy!
— Natychmiast! — krzyknęła wojska chwytając za peruczkę, bez której się nigdy nie pokazywała. — Kochana Sylwjo! będziemy mogły jechać jutro, nawet rano!!
Ależ przecie nie pojedziemy same? Pan Mieczysław towarzyszyć nam będzie.
— Nie wiem — odparła Sylwja. — Jestem pod jego rozkazami. Zrobi co uzna właściwem.
Tylko prędko, prędko, wojska moja, uciekajmy stąd! proszę!
I chwyciwszy się za głowę, Sylwja wybiegła z pokoju.
Przez całą noc nikt oka nie zmrużył w kamienicy; począwszy od Zybka do Mieczysława, który pomagał do zbierania i pakowania rzeczy, biegali wszyscy. Głos pani Czeżewskiej rozlegał się na wschodach, po pokojach, w dziedzińcu. Wytaczano powozy, smarując je przy latarniach, najęta dorożka woziła to Zybka, to Grabskiego do jego mieszkania, a nadedniem Czeżewską po sklepach, w których nieopłacone pozostały rachunki.
Sylwja zamknięta w swoim pokoju nie pokazywała się wcale.
Dobry już dzień był, gdy na palcach wchodząca do niej wojska, która przez całą noc nie zmrużyła oka, znalazła ją uśpioną, z przyschłemi łzami na twarzy, bladą i jakby wielkim bólem zastygłą.
Przebudzona powstała, oglądając się i nie poznając gdzie jest, ani co się z nią dzieje.
— Do drogi wszystko prawie gotowe — odezwała się zbliżając do łóżka Czeżewska.
I przechyliwszy się nad nią dodała:
— Pan Mieczysław nam towarzyszy, odprowadza... mówił, że aż do Burzymowa...
Nie rzekłszy na to nic szambelanówna, z jakąś pokorą posłuszną, jakoby się własnej wyrzekła woli, poczęła wstawać, dając z sobą robić wojskiej co się jej podobało.
Z tem samem milczącem poddaniem się rozkazom opiekuna ubrała się do podróży, i napozór spokojna, gdy się powozy zatoczyły, siadła z Czeżewską i służącą, skryła się w kąt, zapuściła na oczy zasłonę i pozostała nieruchomą.
Wiemy, że droga, która wiodła do Burzymowa, prowadziła na Jabłonnę. Grabski pamiętał o tem i postanowił ominąć ją pobocznemi, aby Sylwji przypadkiem jakim nie narazić na przykre spotkanie, na przypomnienie miejsc i osób, o których powinna była jak najprędzej zapomnieć.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.