Przejdź do zawartości

Piotr i Jan/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piotr i Jan
Wydawca Księgarnia Ludowa
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Pierre et Jean
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Wróciwszy do swego mieszkania, Jan osunął się na dywan, gdyż cierpienia i zgryzoty, które bratu jego nie pozwalały usiedzieć na miejscu, goniąc go, niby zwierzę, tropione przez myśliwych, działając odmiennie na jego naturę spokojną, podcięły mu po prostu ręce i nogi. Czuł się tak wyczerpanym, że nie byłby zdolnym do najmniejszego ruchu, do ułożenia się w łóżku — złamanym będąc na ciele i duszy, zmiażdżonym, zrozpaczonym. Nie czuł się dotkniętym, jak Piotr, w czystości swej miłości synowskiej, w tem tajemnem poczuciu godności, będącej osłoną serc dumnych, lecz ugodzonym przez los, zagrażający równocześnie najdroższym jego interesom.
Gdy dusza jego ukoiła się nakoniec, a myśl rozjaśniła, niby woda po wzburzeniu gwałtownym, ogarnął wzrokiem nową sytuację. Gdyby w inny sposób dowiedział się był o tajemnicy swego urodzenia, niewątpliwie byłby oburzonym i głęboko wstrząśniętym; teraz jednak sprzeczka z bratem i wiadomość brutalna, wytrąciwszy z równowagi całą jego istotę, następnie wzruszenie bolesne, wywołane wyznaniem matki, do cna wyczerpały jego energję, uniemożliwiając wszelki bunt. Wstrząśnienie doznane dość było silne dla jego wrażliwości, by wytrąciwszy go z równowagi, pozwolić odrzucić przesądy i uświęcone drażliwości moralności utartej. Pozatem nie był on człowiekiem buntu. Nie lubił walczyć z nikim, a tem samem mniej ze sobą; poddał się więc rezygnacji i idąc za wrodzonym instynktem, oraz miłością spokoju wiedziony, począł odrazu rozważać wszystkie zamieszki, jakie mogą stąd powstać, dosięgając także jego. Przeczuwał, że zawikłania są tu nieuniknione i celem ich usunięcia decydował się na wysiłki nadludzkie energji i czynu. Trzeba będzie bezwłocznie, zaraz jutro, przeciąć ów węzeł; uczuwał bowiem chwilami potrzebę nieprzepartą rozwiązań natychmiastowych, będących główną siłą ludzi słabych, niezdolnych do wytężenia woli na czas dłuższy. Przytem jego umysł adwokata, przyzwyczajony do rozpatrywania i badania sytuacji skomplikowanych, pogmatwanych spraw familijnych, odrazu objął wszystkie następstwa, z konieczności wypłynąć mające ze stanu duszy brata. Prawie bezwiednie ogarniał je szczegółowo, z punktu widzenia zawodowca, jak gdyby regulował dalszy stosunek jakichś klijentów, dotkniętych katastrofą rodzinną. Tak, stosunek dalszy z Piotrem będzie dlań niemożliwym. On zresztą może tego uniknąć z łatwością, mieszkając osobno, lecz niepodobna pozostawić matkę pod wspólnym dachem ze starszym jej synem.
I długo rozmyślał, nieruchomo leżąc na poduszkach dywanu, wpadając na rozmaite pomysły, by je rychło odrzucić jako nieodpowiednie.
Nagle uderzyła go myśl nowa: — Czy człowiek uczciwy zachowałby podobny spadek?
W pierwszej chwili odpowiedział sobie — postanawiając cała fortunę otrzymaną oddać na fundusz biednych. Ciężko, lecz trudno! Sprzeda swe nowe urządzenie i zacznie pracować, jak każdy inny, jak każdy początkujący. To postanowienie męskie i bolesne, skoncenrtrowało jego siły; wstał i podszedł do okna, by czoło oprzeć o szyby. Był biedny i znów nim będzie. Z głodu ostatecznie nie umrze. Oczy jego spoczęły bezwiednie na lampie elektrycznej, płonącej na rogu ulicy. Wtem kobieta jakaś, wracająca tą późną godziną, przypomniała mu nagle panią Rosemilli i szarpnęła serce uczuciem bolesnem, zdrodzonem przez myśl okrutną. Momentalnie uświadomił sobie wszystkie rozpaczliwe następstwa tego swojego postanowienia. Będzie się musiał wyrzec tej kobiety i szczęścia wszystkiego. Czy wolno mu tak postąpić teraz, gdy wobec niej przyjął był pewne zobowiązania? Przyjęła go, wiedząc, że jest bogaty. Przyjmie go także bez majątku; czy jednak ma prawo żądać od niej, nakładać jej tę ofiarę? Czy nie lepiej zatrzymać te pieniądze jako depozyt, by je później oddać biedakom?
I w duszy jego egoizm, przybierając maskę uczciwości, rozpętał walkę wszystkich możliwych uczuć i interesów. Skrupuły początkowe ustępowały miejsca zręcznemu rozumowaniu, by następnie znów wziąść górę i znów ustąpić.
Usiadł ponownie, szukając motywu rozstrzygającego, pozoru wszechmożnego dla rozprószenia wahań i zwalczenia jego prawości wrodzonej. Jakie dwadzieścia razy przedłożył był sobie pytanie: — Skoro jestem synem tego człowieka i wiem o tem i godzę się z tym faktem, to czyż nie jest naturalnem, że przyjmuję także ten spadek? Argument ten nie mógł jednak zgłuszyć cichego: „nie“, szeptanego przez najgłębszy głos sumienia.
— Nagle pomyślał: — Skoro nie jestem synem tego, którego uważałem za ojca, nie mogę też nic od niego przyjmować, ani za życia, ani po jego śmierci. To byłoby niesłuszne i niegodne. Znaczyłoby to okradać mego brata.
Ten nowy punkt widzenia przyniósł mu ulgę, uspokajając jego sumienie. Zwrócił znów do okna.
— Tak mówił sobie trzeba się będzie wyrzec tej spuścizny, która w całości przypaść musi Piotrowi, skoro ja nie jestem synem jego ojca. To słuszne. Czy przeto nie jest słusznem, bym ja znów zatrzymał pieniądze mojego ojca?
Uznawszy, że nie będzie mógł korzystać z majątku Rolanda i postanowiwszy się wyrzec go całkowicie, pogodził się z myślą zatrzymania spadku po Marechalu odrzucając bowiem jedno i drugie, skazałby się po prostu na żebractwo.
Załatwiwszy się z tą sprawą drażliwą, znów wrócił myślą do usunięcia Piotra z domu rodzicielskiego. Ale jak? Szukał rozpaczliwie sposobu odpowiedniego, gdy nagle świst parowca, dolatujący z portu, rzucił mu niejako odpowiedź, podsuwając myśl jakąś.
Wtedy w ubraniu rzucił się na łóżko i spał do białego rana.
Około godziny dziewiątej wyszedł z domu, by się przekonać, czy projekt jego da się urzeczywistnić. Następnie, złożywszy parę wizyt, udał się do rodziców. Matka czekała nań, zamknięta w swym pokoju.
— Nie byłabym się odważyła zejść — rzekła — gdybyś nie był przyszedł.
Niemal równocześnie rozległ się w klatce schodowej głos Rolanda:
— Cóż to, u licha! wcale się dziś nie będzie jeść?
W braku odpowiedzi zawył:
— Józia! U djabła, co się z tobą dzieje?
Z głębi suteryny wybiegł głos służącej:
— Pan mnie wołał?
— Gdzie pani? Pani jest na górze z panem Janem.
Zaklął i zadzierając głowę do góry, wrzasnał:
— Ludwiko!
Rolandowa uchyliła drzwi, pytając:
— Czy sobie czegoś życzysz?
— Czemu jeszcze nie jemy, u djabła?
— Już schodzimy, mój drogi.
I poczęła schodzić na dół, a za nią Jan.
Zobaczywszy syna, Roland wykrzyknął:
— Ach, to ty! Widzę, że zaczynasz się już nudzić w swoim mieszkaniu.
— Nie, ojcze, tylko miałem coś do omówienia z mamą.
Podszedł ku niemu z wyciągniętą ręką, a uczuwszy starczy uścisk palców ojcowskich, doznał wrażenia dziwnie bolesnego, ściśnięcia serca, jakie towarzyszy rozłąkom i pożegnaniom nadziei powrotu.
Rolandowa spytała:
— Czy Piotr przyszedł?
Mąż wzruszył ramionami.
— bez Nie, tem gorzej. On się teraz stale spaźnia. Zaczynajmy bez niego.
Zwróciła się do Jana.
— Moje dziecko, możebyś go zawołał? On się zawsze czuje dotkniętym, gdy nie czekamy na niego.
I wyszedł.
Wchodził na piętro z gorączkową stanowczością tchórza, mającego się pojedynkować.
Na zapukanie do drzwi, Piotr zawołał:
— Proszę wejść.
Jan wszedł.
Brat pisał, pochylony nad stołem.
— Dzień dobr — rzekł Jan.
Piotr wstał.
— Dzień dobry
I podali sobie ręce, jakby nic nie zaszło.
— Nie schodzisz na śniadanie?
— Bo... bo... bardzo jestem zajęty.
Głos brata starszego drżał, a trwożne jego spojrzenie zdawało się pytać młodszego, co ma zrobić.
— Czekają na ciebie.
— Ach! a czy... czy matka jest na dole?...
— Tak, i ona właśnie przysyła mnie po ciebie.
— Ach! w takim razie... idę.
Przed drzwiami jadalni zawahał się, czy ma wejść pierwszy; następnie giestem nerwowym otworzył i ujrzał ojca i matkę siedzących przy stole naprzeciw siebie.
Podszedł do niej, nie podnosząc oczu, bez słowa, i pochylając się, podał jej do ucałowania czoło, jak to czynił od pewnego czasu, zamiast całować ją w twarz, jak dawniej. Domyślił się, że zbliżyła usta, lecz nie czuł dotknięcia jej warg i wyprostował się z bijącem sercem po tej udawanej pieszczocie.
Zapytywał się w duchu: — Co oni sobie powiedzieli po mem odejściu?
Jan co chwila powtarzał z czułością: „mamo“, „droga mamo“, usługując jej i dolewając. Piotr się tedy domyślił, że razem płakali, nie mogąc jednak przeniknąć ich myśli. Czy Jan uważa matkę za winną, czy też brata za nędznika?
I wyrzuty, jakie sobie robił po wypowiedzeniu tej rzeczy okropnej, znów go opadły, zaciskając krtań i usta, nie pozwalając mu jeść ni mówić.
I porwało go pragnienie szalone ucieczki, opuszczenia tego domu, nie będącego już jego domem, porzucenia tych ludzi, z którymi wiązały go już łączniki niedostrzegalne. Pragnął wyjechać natychmiast, dokądkolwiek, czując, że wszystko skończone, że nie może zostać z nimi, gdyż będzie ich męczyć ustawicznie, wbrew własnej woli, przez samą swoją obecność a oni wzajem będą mu zadawać tortury niewypowiedziane.
Jan rozmawiał z Rolandem. Piotr, nie przy słuchując się, nie słyszał wcale, o czem mówią. Pochwyciwszy jednak jakby rozmyślny nacisk w głosie brata, zaczął zwracać uwagę na jego słowa.
— Zdaje się, że to będzie najładniejszy okręt z całej floty. Powiadają, że jest rozmiarów olbrzymich. I na przyszły miesiąc po raz pierwszy rusza na morze.
Roland się zdziwił.
— Już? A ja myślałem, że tego lata nie będzie mógł wyruszyć.
— Tak, ale ogromnie przyspieszono roboty, by koniecznie mógł odbyć pierwszą podróż przed jesienią. Byłem dziś rano w biurze Towarzystwa i rozmawiałem z jednym z zarządców.
— Ach, ach, z którym?
— Z panem Marchand, serdecznym przyjacielem prezydenta.
— Ty się z nim znasz?
— Tak. Prosiłem go nawet o pewną drobną przysługę.
— Ach! więc mi się wystarasz o pozwolenie zwiedzenia statku „Lorraine“, skoro stanie w porcie?
— Oczywiście, przecież to bardzo łatwo uzyskać takie pozwolenie.
Jan zdawał się wahać, szukając niejako słów odpowiednich dla nawiązania dalszej rozmowy. Po chwili podjął znowu:
— Ogółem biorąc, życie na tych wielkich okrętach jest bardzo przyjemne. Większą część roku spędza się na lądzie, w dwuch wspaniałych miastach w New Yorku lub Hawrze, a resztę na okręcie, w doskonałym towarzystwie. Można przy, tym nawiązać stosunki bardzo miłe i użyteczne na przyszłość, nawet bardzo użyteczne. Wyobraź sobie, że pensja kapitana, wliczając oszczędności na węglu, dochodzi do dwudziestu pięciu tysięcy franków rocznie, jeśli nie więcej...
— U licha! — wykrzyknął Roland i świsnął, okazując tym głęboki szacunek zarówno dla sumy pokaźnej, jak dla kapitana.
A Jan mówił dalej:
— Komisarz doprowadza do dziesięciu tysięcy, a lekarz pobiera stałej pensji pięć tysięcy, prócz mieszkania, utrzymania, oświetlenia, opału, usługi i t. d. Co razem wziąwszy, dochodzi również do dziesięciu tysięcy.
Piotr podniósł oczy, spotkał się ze spojrzeniem brata i zrozumiał.
I po chwili wahania spytał:
— Czy bardzo to trudno wystarać się o posadę lekarza okrętowego?
— Tak i nie. Wszystko zależy od okoliczności i protekcji.
Zapadło milczenie, poczym doktór znów podjął:
— Już w przyszłym miesiącu „Lorraine“ stąd odpływa?
— Tak, siódmego.
I zamilkli.
Piotr rozmyślał. Tak, to byłoby dla niego wyjściem jedynym, gdyby otrzymał posadę lekarza okrętowego. Później mógłby się rozpatrzeć, może i rzucić to miejsce. Na razie jednak zarabiałby na życie, niczego nie żądając od rodziny. Przedwczoraj był zmuszony sprzedać zegarek, bo teraz nie mógł wszak wyciągnąć ręki do matki. A innych źródeł nie ma, nie widzi sposobu wyrzeczenia się chleba w obcym mu obecnie domu rodzicielskim, nie może spać w innym łóżku, mieszkać pod innym dachem. Więc, zacinając się trochę, rzekł:
— Gdybym mógł, chętnie wyjechałbym tym okrętem.
Jan spytał:
— A czemużbyś nie mógł? Ponieważ nie znam nikogo z Towarzystwa Transatlantyckiego.
Roland osłupiał.
— Jakto? A twoje piękne projekta?
Piotr mruknął:
— Trzeba czasami umieć się wyrzec wszystkiego, poświęcić chwilę obecną dla przyszłości. Zresztą to tylko początek, sposób zebrania paru tysięcy franków, za które mógłbym się następnie urządzić.
To ojca odrazu przekonało.
— Tak, to prawda. W ciągu dwuch lat mógł byś odłożyć siedem do ośmiu tysięcy franków, które mogłyby cię następnie daleko zaprowadzić. Co ty o tym sądzisz, Ludwiko?
Głosem cichym, prawie niedosłyszalnym odparła:
— Sądzę, że Piotr ma słuszność.
Roland wykrzyknął:
— W takim razie pomówię o tym z panem Poulin, którego dobrze znam. Jest sędzią trybunału przemysłowego i zajmuje się sprawami Towarzystwa. Znam też pana Lement, dostawcę okrętowego, który znów dobrze żyje z jednym z wiceprezydentów.
Jan zwrócił się do brata:
— Czy życzysz sobie, bym dziś wybadał pana Marchanda?
— I owszem.
Po chwili namysłu jednak dodał:
— Najlepiej byłoby może, gdybym się zwrócił do moich profesorów, którzy mieli do mnie wielkie zaufanie. Bo nieraz nadaje się takie posady rozmaitym miernotom. Otóż sądzę, że gorące polecenia takich profesorów, jak Mas-Roussel, Remusot, Flache lub Borriquel, szybciej osiągnęłyby cel, niż wszystkie te wątpliwe protekcje. A później możnaby listy te przedłożyć zarządowi za pośrednictwem twego przyjaciela, pana Marchanda.
Jan w zupełności przyznał mu rację:
— Pomysł twój jest znakomity, znakomity!
I uśmiechnął się, uspokojony, prawie zadowolony pewny powodzenia, gdyż nie umiał się smucić długo.
— Musisz im jednak napisać dziś jeszcze — dodał.
— Zaraz nawet to zrobię. Idę. I tak nie mógłbym dziś pić kawy, zbyt jestem rozdrażniony.
Wstał i wyszedł.
Wówczas Jan zwrócił się do matki:
— A ty, mamo, co będziesz teraz robić?
— Nic... Nie wiem.
To możebyś się ze mną przeszła do pani Rosemilly?
— Tak... ale... tak...
— Wiesz przecie... że muszę dziś być u niej.
— Tak... tak... to prawda.
— Dlaczego musisz? — spytał Roland, który zresztą nigdy nie wiedział, o czem się mówi w jego obecności.
— Ponieważ jej przyrzekłem.
— Ach, tak! To co innego.
I zaczął sobie nakładać fajkę, gdy matka ze synem wchodzili na piętro po kapelusze.
Na ulicy Jan zwrócił się do matki.
— Może się mama wesprze na mem ramieniu?
Nigdy jej nie ofiarowywał ramienia, gdyż mieli zwyczaj iść obok siebie; dziś jednak to uczynił, a ona przyjęła i wsparła się na nim.
Po chwili milczenia rzekł:
— Widzi mama, że Piotr zgadza się na wyjazd.
Szepnęła:
— Biedny chłopiec!
Czemu biedny? Wcale mu tam nie będzie źle.
— Tak... wiem... ale myślę o tylu rozmaitych rzeczach.
Przez długą chwilę szła zamyślona, z głową pochyloną, dotrzymując kroku synowi, poczem tym głosem dziwnym, jakim człowiek chwilami zamyka myśl tajemną, rzekła:
— Jakież życie jest ohydne! Jeśli się czasem zdarzy chwila szczęścia, to korzystanie z niej jest grzechem, który następnie ciężko trzeba okupywać.
Głosem bardzo cichym rzekł:
— Mamo, nie mów o tem.
— Czyż podobna, skoro wciąż o tem myślę? Zapomnisz.
Zamilkła, by po chwili tonem żalu głębokiego dodać:
— Ach! jakże mogłabym była być szczęśliwą przy innym mężu!
— Cały jej gniew skierował się teraz przeciw Rolandowi całą odpowiedzialność za swój błąd i nieszczęście zwalała na jego brzydotę, niezgrabność, głupotę, ociężałość umysłu i ordynarność wyglądu. Tak, to pospolitość tego człowieka pchnęły ją w grzech, do rozpaczy przywiodły jednego syna, a drugiego zmusiły do wysłuchania najboleśniejszej, najkrwawszej spowiedzi matki.
Mamrotała:
— Co to za straszna rzecz dla młodej dziewczyny wyjść za takiego męża.
Jan nie odpowiadał. Myślał o człowieku, za którego syna dotąd się uważał, a niejasna świadomość ograniczoności ojca, ustawicznie ironizowanie go przez Piotra, lekceważąca obojętność, okazywana mu przez innych, nie wyjmując służącej, przygotowały może jego duszę do strasznego wyznania matki. Mniej go teraz kosztowało być synem innego człowieka, a jeśli po wczorajszym gwałtownym wstrząsie uczucia nie nastąpiła teraz reakcja w formie buntu, oburzenia i gniewu, czego się matka tak bardzo obawiała, to prawdopodobnie dlatego, że od dłuższego już czasu cierpiał bezwiednie, będąc synem tego dobrodusznego bałwana.
Doszli do pani Rosemilly.
Mieszkała przy ulicy Sainte-Adresse, na drugim piętrze ogromnego domu, który do niej należał. Z okien widać było całą przystań Hawru.
Na widok Rolandowej, która wchodziła pierwsza, pani Rosemilly, zamiast przywitać ją, jak zwykłe podaniem ręki, objęła ją i ucałowała, domyślając się celu jej przybycia.
Meble w salonie, obite pluszem, okryte były pokrowcami. Na ścianach, tapetowanych w kwiaty, wisiały cztery duże sztychy, zakupione jeszcze przez pierwszego męża. Przedstawiały sceny morskie, sentymentalne. Na pierwszym rybaczka, stojąca na wybrzeżu, powiewała chusteczką, odprowadzając spojrzeniem żaglowiec, niknący na horyzoncie wraz z jej mężem. Na drugim ta sama kobieta na klęczkach, rozpaczliwie wyciąga ręce ku niebu, rozrywanemu błyskawicami, wpatrzona w morze, na którem ciemny punkcik łodzi męża raz wraz wyłania się i znika wśród nieprawdopodobnie spiętrzonych bałwanów.
Dwa dalsze sztychy przedstawiały sceny podobne, rozgrywające się w wyższej sferze towarzyskiej.
Młoda, jasnowłosa kobieta, pogrążona w marzeniu, siedzi na pokładzie okrętu, który właśnie wypłynął był na pełne morze. Okiem żałosnym, przesłoniętym łzami, wpatruje się w niknące z każdą chwile wybrzeże.
Kogo ona tam zostawiła?
Na ostatnim sztychu ta sama kobieta osuwa się zemdlona na fotel przy oknie, wychodzącym na bezmiar Oceanu. Z palców jej list jakiś opada na dywan.
Więc umarł!
Goście, bywający w domu państwa Rosemilly, stale zachwycali się banalnym smutkiem tych scen wyrazistych a poetycznych. Bez natężenia umysłu, na pierwszy rzut oka odgadywali ich znaczenie i współczuli z tymi kobietami, jakkolwiek powód smutku inteligentniejszej nie tłumaczył się całkiem jasno. Ale wątpliwość ta potęgowała jeszcze urok jej rozmarzenia. Prawdopodobnie straciła narzeczonego.
Od chwili wejścia do salonu, oczy przybyłych nieprzezwyciężenie biegły ku tym obrazom, jakby więzione ich urokiem. Odwróciwszy się na chwilę, znów wracały, by porównywać wyraz twarzy tych dwóch kobiet, podobnych do siebie jak siostry rodzone. Postacie ich odcinały się wyraziście, dzięki starannemu i dokładnemu rysunkowi, oraz lśniącej ramie, nadającej całemu salonowi charakter czystości i poprawności... spotęgowanej jeszcze resztą urządzenia.
Krzesła, podług mody niezmiennej, stały rzędem wzdłuż ściany, inne zaś w pośrodku salonu, koło stolika. Firanki białe, nieskalanej czystości, opadały w fałdach tak prostych i regularnych, że brała chęć postrzępienia ich choć trochę; najlżejszy pyłek nie przyciemniał złoconego zegaru w stylu Empire, ni globusu, podtrzymywanego przez klęczącego Atlasa, a czyniącego wrażenie dojrzewającego melonu.
Obydwie kobiety, siadając, przestawiły trochę krzesła.
Pani dziś nie wychodziła? — spytała Rolandowa.
— Nie muszę wyznać, że jestem trochę zmęczona.
I jakby w podzięce matce i synowi, przypomniała, jak bardzo przyjemną była jej wczorajsza wycieczka i połów krewetek.
— Wiecie państwo — mówiła — że dziś na śniadanie jadłam ułowione własnoręcznie krewetki. Były znakomite. Możebyśmy sobie któregoś dnia znów urządzili taką wycieczkę...
Młody człowiek przerwał:
— Przed urządzeniem drugiej, należy ukończyć pierwszą.
— Jakto? Alboż nie ukończona?
— Och, pani! Przecież i ja pragnąłbym zawieźć do domu mój połów z Saint-Jouin.
Przybrała minkę naiwno-złośliwą.
— Pan? A cóż pan ułowił?
— Kobietę! I właśnie przyszliśmy z matką zapytać, czy przez noc nie zmieniła zdania.
Uśmiechnęła się.
— Nie, panie, ja nigdy nie zmieniam zdania.
Teraz on wyciągnął do niej rękę, a ona ruchem żywym i stanowczym podała mu swoją. Zapytał:
— Możliwie szybko... nieprawdaż?
— Jak pan chce.
— Za sześć tygodni?
—Ja pod tym względ em nie mam głosu. A co o tem sądzi moja przyszła teściowa?
Z uśmiechem trochę melancholijnym Rolandowa odparła:
— Och! ja nic nie sądzę. Dziękuję pani tylko, że przyjęła Jana, bo wiem, że go uczynisz szczęśliwym.
— O ile to tylko będzie w mojej mocy, mamo.
Trochę rozczulona, po raz pierwszy, pani Rosemilly wstała i objąwszy Rolandową, całowała ją długo, jak dziecko kochające, a pod wpływem tej nowej pieszczoty wzruszenie głębokie wezbrało w chorem sercu nieszczęsnej kobiety. Nie zdołałaby określić swych uczuć słodkich i smutnych zarazem. Straciła syna, dorosłego syna, a oto w jego miejsce zyskuje córkę, dorosłą córkę.
Usiadłszy znów naprzeciw siebie, ujęły się za ręce i tak trwały, patrząc sobie w oczy z uśmiechem, niemal zapominając o obecności Jana.
Następnie zaczęły mówić o mnóstwie rzeczy, związanych z bliskim ślubem, a gdy wszystko już zostało ułożone i postanowione, pani Rosemilly, jakby sobie coś przypominając, spytała: Wszak mówiliście już z panem Rolandem?
Rumieniec okrył równocześnie twarz matki i syna. Rolandowa opanowała się pierwsza i rzekła:
— Och, nie, to niepotrzebne!
Następnie uczuwając widocznie potrzebę bliższego wyjaśnienia, dodała:
— Jesteśmy przyzwyczajeni robić wszystko bez niego. Wystarczy go uwiadomić fakcie dokonanym.
Pani Rosemilly, wcale nie zdziwiona, uśmiechnęła się tylko, uważając postępowanie to za całkiem naturalne wobec tak mało znaczącego poczciwca.
Znalazłszy się ze synem na ulicy, Rolandowa rzekła:
— Możebyśmy poszli teraz do twego mieszkania. Chciałabym trochę wypocząć.
Czuła się bezdomną, pozbawioną schronienia, uczuwając lęk przed swem mieszkaniem.
Weszli więc do Jana.
Zaledwie się drzwi za nimi zamknęły, głębokie westchnienie wydobyło się z jej piersi, jak gdyby zasuwka ta dawała jej poczucie bezpieczeństwa; następnie, zamiast wypoczywać, zabrała się do otwierania szaf, przekładania bielizny, liczenia chustek i skarpetek. Inaczej ułożyła stosy bielizny, symetryczniej, w sposób, odpowiadający lepiej jej zmysłowi gospodyni, a uszeregowawszy serwety, kalesony, koszule na osobnych półeczkach, dzieląc całość na trzy grupy, osobno bieliznę do noszenia, osobno bieliznę do pościeli, cofnęła się nieco, by obejrzeć swe dzieło i przywołała syna:
— Janku, spójrz, jak teraz ładnie.
Wstał i zaczął podziwiać, wiedząc, że jej to sprawia przyjemność.
Gdy znów usiadł na fotelu, podeszła doń lekkim krokiem i z tyłu, oplótłszy mu szyję prawym ramieniem, ucałowała go, kładąc na kominku mały jakiś przedmiot, zawinięty w biały papier.
Zapytał:
— Co to?
Gdy nie odpowiadała, zrozumiał, poznając zresztą kształt ramki.
— Daj, mamo! — rzekł.
Udawała jednak, że nie słyszy i znów wróciła do swych szaf. Wtedy wstał, podjął żywo tę bolesny pamiątkę i przeszedłszy do drugiego pokoju, złożył ją w szufladce biurka, którą zamknął na dwa spusty. A ona koniuszkami palców otarłszy łzę, drżącym trochę głosem rzekła:
— Teraz pójdę obejrzeć, jak twoja służąca utrzymuje kuchnię. Właśnie wyszła, więc będę mogła dokładnie wszystko oglądać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.