Przejdź do zawartości

Piotr i Jan/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piotr i Jan
Wydawca Księgarnia Ludowa
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Pierre et Jean
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Sen ten, skąpany w szampanie i likierach, niewątpliwie go ukoił i uspokoił, gdyż zbudził się w nastroju duszy bardzo życzliwym. Ubierając się, przypomniał, ważył, oceniał uczucia szarpiące nim poprzedniego wieczoru, usiłując odnaleźć, zanalizować ściśle i dokładnie przyczyny istotne, tajemne, przyczyny osobiste oddzielić od przyczyn bezwzględnych.
Bardzo możliwe, że ta dziewka z piwiarni wpadła na myśl nikczemną, prawdziwą myśl prostytutki, dowiedziawszy się, że tylko jeden syn został spadkobiercą człowieka obcego; wiadomo jednak, że podobne istoty zawsze mają jakieś podejrzenia, bez najmniejszego uzasadnienia, rzucając się na wszystkie kobiety uczciwe. Wszak wiadomo, że mówiąc o nich, stale lżą, przeklinają, oczerniają każdą, która uchodzi za nieskazitelną? Ilekroć wymienia się w ich obecności kobietę bez skazy, wpadają w gniew, jakby im tym wyrządzano Krzywdę, wołając: — “Ach, już my dobrze znamy te mężatki uczciwe! Mają więcej kochanków niż my, tylko, że umieją to ukrywać, obłudnice. Ach, już my to znamy”
W każdym innym wypadku nie byłby zrozumiał, ani uważał za możliwe podobne podejrzenie, tyczące jego biednej matki, tak dobrej, tak prostej, tak czcigodnej. Teraz jednak miał duszę zamąconą tym rozczynem zazdrości, co w nim fermentuje. Jego umysł przedrażniony, czatujący niejako, wbrew jego woli, na wszystko, mogące zaszkodzić bratu, zasugestjonowało prawdopodobnie te myśli ohydne kelnerce z piwiarni, która nie byłaby może nawet wpadła na takie podejrzenia. Bardzo możliwe, że to tylko jego wyobraźnia, ta wyobraźnia, nad którą nie umiał panować, która ustawicznie się wymykała jego woli, biegając samopas, nieokiełznana, awanturnicza, skryta, po bezmiarze nieskończonym myśli, przynosząc często tak ohydne, że nie chcąc się do nich przyznać, krył je w niezgłębionych tajniach duszy, jakby rzeczy skradzione — bardzo być może, że to ta jego wyobraźnia jedynie stworzyła, wynalazła potworne te wątpliwości. Serce jego, tak, własne jego serce miało przed nim tajemnice; czyżby to serce zranione, we wstrętnym swym podejrzeniu znalazło było środek pozbawienia brata spadku, którego mu zazdrościł? Zaczął teraz podejrzewać siebie samego, badając, sondując, jak świętoszek, najskrytsze zakamarki swych myśli.
Pani Rosemilly, mimo ograniczoności umysłu, miała niewątpliwie takt, węch, instynkt subtelny kobiety. A jednak nie wpadła na tę myśl, inaczej nie byłaby z taką prostotą wniosła toasty na cześć zmarłego Marechala. Nie byłaby tego uczyniła, mając najlżejsze bodaj w tym kierunku podejrzenie. Teraz już nie wątpił, że niezadowolenie bezwiedne z powodu niespodzianego szczęścia brata, a także cześć religijna dla matki wyegzaltowały jego skrupuły, skrupuły płynące z miłości i szacunku, niemniej jednak przesadne.
Doszedłszy do tej konkluzji, uczuł zadowolenie, jakie nas ogarnia po spełnieniu dobrego czynu i postanowił być uprzejmym dla wszystkich, poczynając od ojca, którego rozmaite nawyknienia, głupie poglądy i zapatrywania, oraz ograniczoność aż nazbyt widoczna, ustawicznie go drażniły.
Nie spóźnił się już tego dnia na śniadanie, zabawiając całą rodzinę swym, dobrym humorem i ożywioną rozmową.
— Sam nie wiesz, Piotrze, jak umiesz być dowcipnym i zajmującym, skoro tylko chcesz.
Matka oczarowana zauważyła:
A on mówił ciągle, wpadając na coraz inne pomysły, kreśląc znakomite sylwetki ich przyjaciół. Celem jego pocisków był Beausire, a potroszę też pani Rosemilly, lecz dowcipy te utrzymywał w tonie dyskretnym, niezbyt złośliwym. I patrząc na swego brata, myślał: Broń-że jej głupcze! Na co ci się przyda majątek, kiedy mogę cię zaćmić każdej chwili, ilekroć mi się tylko spodoba.
Przy kawie zwrócił się do ojca:
— Czy ojcu dziś potrzebna “Perła”?
— Nie, mój chłopcze.
— Mogę więc wyruszyć z Janem Barte?
— To się rozumie, o ile tylko masz ochotę.
W pierwszej trafice, koło której przechodził, kupił sobie dobre cygaro i lekkim krokiem podążył w kierunku portu.
Patrzył na niebo, jasne, przeźrocze, bladolazurowe, czując się odświeżonym, ożywionym słonym powiewem od morza.
Majtek Papagris, zwany Janem Bartem, drzemał w głębi łodzi, którą miał mieć gotową codziennie w porze południowej, o ile już rano nie wyruszono na połów ryb.
— My dwaj ruszamy! — krzyknął Piotr.
Po drabince żelaznej zeszedł z brzegu, wskakując prosto do łodzi.
— Jaki wiatr? — spytał.
— Ciągle wschodni, panie Piotrze. Dobrze będzie na pełnym morzu.
— Dobrze więc, ojcze, ruszajmy.
Podnieśli kotwicę, rozpięli przedni żagiel i łódź zaczęła się zwolna ślizgać po spokojnej wodzie portu. Lekki wietrzyk, zawiewający od miasta, napinał górną część żaglu tak lekko, że nie było go wcale czuć, a „Perła“ wydawała się ożywioną własnym życiem, życiem łodzi, pędzonych siłą tajemną, w nich ukrytą. Piotr wsparł się wygodnie i z cygarem w ręku, nogami wyciągniętymi na ławie i oczyma nawpół przymrużonymi przed oślepiającym słońcem, patrzył na mijające ich potężne, smołą zlane pale, o które rozbijały się fale nadbrzeżne.
Gdy wypłynęli na pełne morze, dosięgając północnego cyplu zatoki, która ich zasłaniała, wiatr silniejszy dmuchnął na twarz i ręce doktora, niby chłodna pieszczota, torując sobie drogę do piersi, która się rozszerzyła głębokim westchnieniem, chłonąc ten wiew; żagiel brunatny zaokrąglił się mocno wzdęty, przechylając „Perłę“ i przydając jej chyżości.
Jan Barte zatknął żagiel trójkątny, który na wietrze wyglądał niby duże skrzydło, a nastawiwszy go we właściwym kierunku, rozwinął też żagiel tylny.
Wówczas łódka nagle przechyliwszy się na bok i biegnąc z ogromną szybkością, poczęła wprawiać w szmer coraz żywszy wodę, która pieniąc się uciekała po obu stronach.
Dziób łodzi pruł morze, jak socha pługu zaciekła, a fala wznosząc się lekka, spieniona, uwypuklała się i opadała, jak skiby ziemi czarne i ciężkie opadają na zorany zagon.
— Za każdą nową falą. a były krótkie i coraz szybsze, „Perła“ doznawała wstrząsu, a Piotr musiał silniej ujmować ster; a ilekroć wiatr zadął mocniejszy, fale podmywały łódź, jakby ją chciały pochłonąć. Parowiec z Liverpoolu zarzucał właśnie kotwicę, czekając przypływu; okrążyli go, następnie inne statki, wpływające do przystani i odpłynęli, by objąć dalszy szmat wybrzeża.
Przez trzy godziny Piotr spokojny, pogodny i zadowolony wałęsał się po migotliwej powierzchni wód, mocą swych palców kierując tym zwierzęciem uskrzydlonym, chybkim a uległym, tą rzeczą z drzewa i płótna, wybiegającą i wracającą, stosownie do jego woli.
Marzył, jak się marzy, jadąc konno, lub chodząc po pomoście statku; myślał o swej przyszłości, która powinna być piękną i o rozkoszy życia inteligentnego. Zaraz jutro poprosi brata, by mu pożyczył tysiąc pięćset franków na trzy miesiące, aby mógł się urządzić w tym eleganckim mieszkaniu na bulwarze Franciszka I.
— Panie Piotrze, mgła się zbiera, trzeba wracać?
Podniósł oczy i ujrzał nadciągający od północy szary cień, lekki a nieprzenikniony, przesłaniający niebo i morze, podbiegający ku ich łodzi, niby chmura spadająca z wysoka.
Zawrócił ku wybrzeżu, a mgła wiatrem gnana, szybko ich dobiegła. Gdy nieprzeniknioną swą szarą zasłoną otuliła „Perłę“, dreszcz zimny przebiegł członki Piotra, a odór dymu i wilgoci, ów odór dziwny mgły morskiej, zmusił go do zamknięcia ust, bo nie chciał wdychać tej wilgoci lodowatej. Zanim łódka ich zajęła zwykłe swe miejsce w porcie, całe miasto było już spowite w mgłę, która nie skraplając się w deszcz, niemniej zdołała już okryć wilgocią domy i ulice.
Piotr ze zlodowaciałymi rękoma i nogami, szybko pobiegł do domu i rzucił się na łóżko, by spać aż do obiadu. Wchodząc do jadalni, usłyszał, jak matka mówiła do Jana:
— Ta galerja będzie prześliczna. Ustawimy tam kwiaty. Zobaczysz. Ja je już będę pielęgnować i zmieniać stosownie do pory roku. Gdy będziesz wydawał przyjęcia, widok stamtąd powinien być wprost czarodziejski.
— O czym tak mówicie? — spytał doktor.
— O prześlicznym mieszkaniu, które właśnie wynająłem dla Jana. Istne cacko, pół pięterko, z widokiem na dwie ulice. Dwa salony, oszklona galerja i mała, krągła jadalnia z widokiem na morze. Dla kawalera mieszkanie wymarzone.
Piotr zbladł. Gniew ścisnął mu serce.
— Gdzie to jest? — spytał.
— Na bulwarze Franciszka I.
Teraz już nie miał wątpliwości. Zerwał się i siadł raptownie, tak rozdrażniony, że miał ochotę krzyknąć: — Tego jednak za wiele! Wszystko już teraz dla niego!
A matka rozpromieniona, mówiła dalej:
— I wyobraźcie sobie, że dostałam to za dwa tysiące osiemset franków. Żądali trzy tysiące, lecz odtargowałam dwieście franków,, zobowiązując się wynająć odrazu na trzy, sześć lub dziewięć lat odrazu. Jan urządzi się tam doskonale. Mieszkanie eleganckie wystarcza, by adwokat dorobił się majątku. To przyciąga klijentów, oczarowuje ich, przejmuje szacunkiem i daje do zrozumienia, że człowiek, który tak mieszka, musi też pobierać odpowiednie honorarja.
Zamilkła na chwilę, poczym znów podjęła:
— Trzeba będzie wyszukać coś podobnego dla ciebie, coś skromniejszego oczywiście, bo ty przecież nie masz majątku, ale w każdym razie ładnego. Zapewniam cię, że to ci bardzo posłuży.
Piotr odparł tonem wyniosłym:
— Och, ja dojdę do celu pracą i nauką.
Matka się jednak upierała:
— Tak, lecz zapewniam cię, że ładne mieszkanie bardzo by ci posłużyło.
Podczas obiadu zagadnął nagle:
— Jakim sposobem poznaliście się z tym Marechalem?
Ojciec Roland podniósł głowę, zdając się szukać we wspomnieniach.
— Poczekaj, nie pamiętam już zbyt dokładnie. Tyle już lat. Aha, już wiem. To matka zaznajomiła się z nim w sklepie, nieprawdaż Ludwiko? Przyszedł coś kupić, a później zaczął dość często zachodzić do sklepu. Znaliśmy go jako klijenta, zanim został naszym przyjacielem.
Piotr, jedząc groszek i nabijając każde ziarenko na widelec, jakby na rożen, spytał znów:
— A kiedy nawiązaliście tę znajomość?
Roland znów zaczął szukać w pamięci, lecz nie mogąc sobie przypomnieć, zwrócił się do żony:
— Ludwiko, w którym to było roku? Ty masz tak dobrą pamięć, że chyba będziesz wiedzieć? Zdaje się, że to było w... pięćdziesiątym piątym, albo szóstym... Przypomnij sobie, tyś powinna lepiej pamiętać, niż ja.
Przez chwilę zdawała sobie przypominać, poczym głosem pewnym i spokojnym, rzekła:
— To było w pięćdziesiątym ósmym, mój stary. Piotr miał wtedy trzy lata. Jestem pewna, że się nie mylę, bo to był rok, kiedy dziecko miało szkarlatynę, a Marechal, którego znaliśmy jeszcze wówczas bardzo mało, był nam ogromnie pomocny.
Roland wykrzyknął:
— Prawda, prawda, zachowywał się wtedy nadzwyczajnie. Matka była już tak zmęczona, że wprost się nie mogła utrzymać na nogach, a ja musiałem być w sklepie, więc on sam biegał do apteki po lekarstwa dla ciebie. Tak, to było serce szlachetne. A gdy wyzdrowiałeś, nie masz wyobrażenia jak się cieszył i cię ściskał. Od tej chwili właściwie nawiązała się między nami taka przyjaźń.
Myśl nagła, gwałtowna, wtargnęła do duszy Piotra, niby kula, co szarpie i dziurawi: „Skoro mnie znał pierwszego i był do mnie tak przywiązany, tak mnie kochał i ściskał, skoro byłem właściwie powodem jego zaprzyjaźnienia się z rodzicami, to czemu cały majątek zapisał memu bratu, a mnie nic?
Nie zadawał już pytań, nagle sposępniały, bardziej nawet roztargniony, niż zamyślony, nosząc w sobie nowy niepokój, jeszcze nieokreślony zarodek tajemny nowego cierpienia.
Wyszedł wcześnie i zaczął się wałęsać po mieście. Ulice były zasnute mgłą, pod której osłoną noc była dziwnie ciężka, ciemna, wstrętna. Miało się wrażenie, jak gdyby jakiś dym zaraźliwy opadł był na ziemię. Oprzędzał lampy gazowe, które przygasały chwilowo pod jego tchnieniem. Chodniki stawały się śliskie, jak w czasie odwilży zimowej, a wszystkie wyziewy zdawały się wydobywać z wnętrza domów, cuchnących piwnic, ścieków, kanałów, garkuchni, by się połączyć z tym wstrętnym odorem mgły wędrującej.
Piotr przygarbiony, z rękoma w kieszeniach, nie chcąc pozostawać dłużej na zimnie, udał się do Marowskiego.
Pod lampą gazową, czuwającą za niego, stary aptekarz spał jak zwykle. Poznawszy Piotra, którego kochał przywiązaniem psa wiernego, otrząsnął swe odrętwienie i przyniósł porzeczkówkę i dwa kieliszki.
— I cóż? — spytał doktór – co słychać z tym nowym likierem?
Stary wyłuszczył, że cztery główne kawiarnie przyrzekły go puścić w kurs, a dwa dzienniki zobowiązały się go reklamować w swych ogłoszeniach, w zamian za pewne środki apteczne, zaofiarowane redaktorom.
Po długiej chwili milczenia Marowski spytał, czy Jan już naprawdę jest w posiadaniu owego majątku, poczym zadał mu jeszcze parę pytań w tej samej kwestji. Jego trwożne przywiązanie do Piotra oburzało się na tę niesprawiedliwość. A Piotr zdawał się słyszeć, odgadywać, przenikać, czytać w jego oczach odwróconych, w tonie wahającym jego głosu, słowa cisnące mu się na usta, których jednak nie wypowiadał, nie wypowie nigdy, on, tak rozsądny, tak przezorny i nieufny.
Nie miał już żadnych wątpliwości, że stary myśli oto w tej chwili: „nie powinieneś był pozwolić na przyjęcie tego spadku, który rzuci podejrzenie na twą matkę“. A kto wie, może nawet sądzi, że Jan jest synem Marechala. Napewno tak sądzi! Jakżeby nie miał sądzić, gdy się to wydaje tak prawdopodobnym, tak możliwym, tak oczywistym? Alboż on sam, syn, nie walczy od trzech dni całą siłą, całą przebiegłością swego serca, przeciw swemu rozumowi, pragnąc zwalczyć to podejrzenie straszliwe.
I nagle, raptownie, potrzeba samotności, przemyślenia, przedyskutowania z samym sobą, spojrzenia odważnie w oczy, bez skrupułów, bez słabości tej rzeczy potwornej a możliwej potrzeba ta opanowała go z taką siłą władczą, że nie wypiwszy nawet swej porzeczkówki, wstał, uścisnął dłoń zdumionego aptekarza i znów się zanurzył w mgłę ulicy.
Zadał sobie pytanie: — Czemu ten Marechal zapisał cały majątek Janowi?
Teraz już nim nie powodowała zazdrość, ta zawiść trochę niska lecz naturalna, którą w sobie krył i zwalczał od trzech dni, lecz strach przed czymś okropnym, strach, by on sam nie uwierzył, że Jan, brat jego, jest synem tamtego człowieka!
Nie, on nie wierzy, nawet sobie nie może zadać pytania tak karygodnego! A jednak trzeba, by z tym podejrzeniem tak lekkim, tak nieprawdopodobnym, załatwił się całkowicie i odrzucił je raz na zawsze. Musi mieć tę jasność, tę pewność niezawodną, ten spokój całkowity w swoim sercu, bo wszak na całym świecie nie kocha nikogo, prócz matki.
I błąkając się sam wśród nocy, zabierał się do przeprowadzenia w swych wspomnieniach, w swym rozumie, badania szczegółowego, by na jego podstawie dojść do prawdy oczywistej. Gdy się załatwi, nigdy już nie wróci myślą do tej sprawy, przenigdy. Pogrzebie ją raz na zawsze.
— Myślał: — Należy przede wszystkim przejrzeć i zbadać fakta; następnie przypomnę sobie wszystko, co o nim wiem, całe jego postępowanie z bratem i ze mną, by wynaleźć przyczynę, która mogła spowodować te szczególne względy dla Jana. — Znał go od urodzenia? Cóż z tego? Mnie znał wcześniej. Jeśli kochał moją matkę miłością czystą i tajemną, to musiałby mnie oddać pierwszeństwo; bo wszak dzięki mnie, dzięki mojej szkarlatynie, stał się serdecznym przyjacielem moich rodziców. Więc logicznie rzecz biorąc, powinien był wybrać mnie, dla mnie mieć przywiązanie żywsze, o ile do brata mego nie pociągało go uczucie, miłość instynktowna.
Zaczął tedy szukać w pamięci z wytężeniem rozpaczliwym myśli, całą siłą umysłu, by odtworzyć, wskrzesić, rozpoznać, przeniknąć człowieka, tego człowieka, obojętnego jego sercu, którego przez lata całe widywał w Paryżu.
Czuł jednak, że chód, ruch lekki spowodowany jego krokami, mąci mu myśl, osłabia skupienie, siłę natężenia, przesłaniając pamięć.
By przeszłość minioną i zdarzenia objąć tym spojrzeniem bystrym, któremu nic umknąć nie zdoła, musi gdzieś usiąść spokojnie w miejscu pustym i rozległym. I zdecydował się pójść znów nad wybrzeże, jak onegdajszego wieczoru.
Wchodząc do portu, usłyszał dolatującą od morza skargę żałosną i ponurą, niby ryk byka, tylko dłuższą i potężniejszą. Był to krzyk syreny, krzyk statków zgubionych wśród mgły.
Dreszcz przebiegł całe jego ciało i ścisnął mu serce, bo ten krzyk rozpaczy wzbudził tak silny oddźwięk w jego duszy i nerwach, jak gdyby go sam był wyrzucił. Inny głos podobny jęknął znów w pewnej oddali, poczym syrena z portu odpowiadając z kolei, wydała jęk przeszywający.
Piotr dużymi krokami zdążał ku wybrzeżu, o niczym już nie myśląc, zadowolony, że pogrąża się wów mrok ponury, nabrzmiały jękami.
Usiadłszy na samym końcu wału, zamknął oczy, by nie widzieć wielkich lamp elektrycznych, przesłoniętych mgłą, a oświetlających port w ciągu nocy, ni czerwonego płomienia latarni morskiej w południowej stronie zatoki, zaledwie teraz widzialnej. Nawpół odwrócony od morza, wsparł się łokciami o wał granitowy i twarz ukrył w dłoniach.
Myśl jego, jakkolwiek nie spłynęła na usta słowem, pragnąc niejako przyzwać, wywołać, wskrzesić cień nieboszczyka, powtarzała bezustannie: „Marechal... Marechal...“ I w mroku przymkniętych powiek ujrzał go nagle, jakim go znał ostatnio, Był to mężczyzna sześćdziesięcioletni, o siwej, spiczastej brodzie i gęstych brwiach również siwych. Wzrostu średniego, miał twarz sympatyczną, oczy szare, łagodne, zachowanie skromne człowieka prostego, uczciwego i dobrego. Piotra i Jana nazywał: „moje drogie dzieci“, zdawał się nie czynić między nami żadnej różnicy, przyjmując ich razem u siebie.
I z uporczywością pasa, węszącego trop zwierzyny, Piotr zaczął odświeżać w pamięci wszystkie słowa, giesty, odcienie głosu, spojrzenia tego człowieka, spoczywającego już pod ziemią. I odtwarzał go sobie stopniowo, odtwarzał całkiem dokładnie w jego mieszkaniu przy ulicy Tronchet, gdzie ich gościł przy swym stole, brata i jego.
Usługiwały dwie służące, stare obydwie, które od dawna zapewne przyzwyczaiły się ich nazywać panem Piotrem i panem Janem.
Marechal wyciągał do nich na powitanie obydwie ręce, do jednego prawą do drugiego lewą, zależnie od tego, jak wchodzili.
— Dzień dobry, moje dzieci. Co słychać u rodziców? Do mnie nie pisują nigdy.
I zaczynała się rozmowa spokojna, poufna, o sprawach potocznych. Człowiek ten nie posiadał żadnej wybitnej cechy umysłu, lecz dużo uczucia, dobrotliwości i wdzięku. Był to niewątpliwie dobry przyjaciel, jeden z tych, o których się wcale nie myśli, będąc najzupełniej pewnym ích uczuć.
Wspomnienia rozbudzone zaczęły tłumnie napływać do duszy Piotra. Widząc go nieraz stroskanym i domyślając się zwykłych kłopotów biednego studenta, Marechal nieraz z własnej woli zaofiarowywał mu pożyczkę, która wzrosła do kilkuset franków, nigdy nie zwróconych i zapomnianych zapewne przez jednego i drugiego. Więc człowiek ten go kochał, zajmował się jego losem, skoro go obchodziły jego sprawy i kłopoty. A zatym... zatym... czemu cały majątek zapisał Janowi? Nie, nigdy nie okazywał żywszego przywiązania do młodszego, nie zajmował się nim goręcej, nie zdawał się być troskliwym o niego. A zatym... a zatym.... musiał mieć powód ważny, a tajemny zostawienia całego majątku Janowi.. całego majątku... a jemu nic.
Im dłużej nad tym myślał, im żywiej wskrzeszał w pamięci lata ostatnie, tym bardziej nieprawdopodobnem, niewiarygodnem wydawało mu się to ostatnie, jaskrawe wyróżnienie młodszego brata.
I ból ostry, lęk niewypowiedziany, wtargnęły mu do piersi, szarpiąc sercem niby łachmanem na wietrze. Wszystkie sprężyny zdawały się pęknięte, a krew buchała weń falami, przyprawiając je o wstrząsy gwałtowne.
Półgłosem, jakby w zmorze sennej, mamrotał: „Trzeba wiedzieć prawdę, Boże wielki, trzeba wiedzieć prawdę.“
Zaczął się wgłębiać w czasy dawniejsze, kiedy rodzice mieszkali jeszcze w Paryżu. Ale twarze mu umykały, co też zamącało wspomnienia. Zaciął się przedewszystkim, by sobie odtworzyć Marechala z włosami jasnemi, kasztanowatemi, czy też czarnemi? Nie mógł jednak, gdyż twarz jego z lat ostatnich, twarz starcza, zatarła wygląd dawniejszy. Przypominał sobie tylko, że był szczuplejszy, miał ręce delikatne i często, bardzo często, przynosił kwiaty, gdyż ojciec powtarzał ustawicznie: — Znowu bukiet? Ależ mój drogi, to przecież szaleństwo zrujnujesz się przez te róże, A Marechal odpowiadał: — Dajże pokój, to mi sprawia przyjemność.
I nagle usłyszał żywo, jakby dopiero co wymówione słowa, a nawet akcent matki, która uśmiechając się mówiła: — Dzięki, mój przyjacielu. Musiała chyba często wymawiać te trzy słowa, skoro tak głęboko wyryły się w pamięci jej syna!
Więc Marechal, on, człowiek bogaty, pan, klient, przynosił kwiaty drobnej kupcowej, żonie skromnego złotnika. Czy ją kochał? Bo i jakżeby był został przyjacielem tej pary kupieckiej, gdyby nie był kochał żony? Był przecież człowiekiem wykształconym, o umyśle dość subtelnym. Ileż to razy rozmawiał z Piotrem o poetach i poezji! Co prawda, oceniając poezję nie ze swego stanowiska artystycznego, lecz z punktu widzenia czułego filistra. Doktór nieraz się uśmiechał z tych jego wzruszeń, które uważał za trochę niemądre. Dziś zrozumiał całkiem jasno, że ten człowiek sentymentalny nie mógł być nigdy przyjacielem jego ojca, jego ojca tak pozytywnego, tak ciężkiego, niezdolnego do żadnych wzlotów, uważającego poezję za idjotyzm.
Otóż ów Marechal, młody, bogaty, wolny, uczuciowy, pewnego dnia przypadkowo zaszedł był do sklepu, zauważywszy może ładną kupcową. Kupił coś, wrócił znów, rozmawiał, z każdym dniem poufniej, częstemi zakupnami opłacając możność przebywania w tym domu, uśmiechania się do młodej kobiety i ściskania dłoni jej męża.
A potym... potym... o Boże... potym...
Kochał i pieścił pierwsze dziecko, dziecko złotnika, dopóki nie urodziło się drugie, poczym był nieprzeniknionym aż do końca życia, a potym, uprzedzając chwilę, gdy ciało jego spoczywać już będzie w grobie, nazwisko zostanie wymazane z pośród żyjących, on sam zniknie na zawsze, nie mając już nic do oszczędzania, ukrywania, obawiania się ludzkiej opinji, zapisał cały swój majątek drugiemu dziecku!.. Dlaczego?... Człowiek ten był inteligientny... mógł zrozumieć i przewidzieć, że krokiem tym niewątpliwie nasunie przypuszczenie, iż Jan jest jego dzieckiem. Zniesławiał tedy kobietę. Jakżeby mógł był tak postąpić, gdyby Jan nie był jego synem?
I nagle przypomnienie wyraźne, straszne, przeszyło duszę Piotra. Marechal był blondynem, tak samo jak Jan. Przypomniał sobie, że kiedyś w Paryżu, widywał w salonie rodziców na kominku małą jego miniaturę, która teraz zniknęła. Gdzież ona? Zgubiona, czy schowana? Och! gdybyż mógł ją zobaczyć na mgnienie oka!... Matka zamknęła ją może w tajemnej szufladce, gdzie się ukrywa relikwje miłosne?
Na tę myśl ogarnęła go rozpacz tak rozdzierająca, że wydał jęk, jednę z tych skarg żałosnych, wyrwanych z gardła przez ból szarpiący. I nagle, jakby posłyszała ten jęk i zrozumiała go, syrena z portu w odpowiedzi zawyła tuż w jego pobliżu. Jej krzyk potworny, nienaturalny, potężniejszy od grzmotu, ryk ten dziki, przeraźliwy, mający panować nad wyciem wichru i łoskotem fal, rozprzestrzenił się wśród mroków nad morzem niewidzialnem, spowitem w mgły.
I w jednej chwili, skróś mgły, w pobliżu i w dali zerwały się krzyki podobne, wśród nocnej ciszy. Przerażający był ten zew, wyrzucany przez błąkające się w mrokach parowce.
A później znów wszystko umilkło.
Piotr otworzył oczy i rozglądnął się wokół, zdumiony, że się tu znajduje, zbudzony niejako ze snu męczącego.
— „Jestem głupcem — pomyślał — podejrzywam moją matkę“. I fala miłości, rozczulenia, żalu, prośby i rozpaczy zalała mu serce. Jego matka! Znając ją, jak on ją zna i módz podejrzywać! Alboż dusza, całe życie tej kobiety, czystej, skromnej uczciwej nie była przejrzystsza od wody? Ktokolwiek ją znał i widział, czyż nie musiał ją uważać za nieposzlakowaną? A on, syn własny, on o niej wątpił! Och, gdybyż mógł chwycić ją w tej chwili w ramiona, jakżeby ją całował i ściskał, na kolanach błagał o wybaczenie!
Ona miałażby była oszukiwać ojca, ona?.. Jego ojca! Tak niewątpliwie, był to człowiek dzielny, porządny, uczciwy w interesach, lecz umysł jego nigdy nie przekroczył horyzontów, zakreślonych sklepem. Jak kobieta ta, niegdyś bardzo ładna, co dotąd było widocznem, obdarzona duszą subtelną, uczuciową, delikatną, jak ona mogła zostać narzeczoną i żoną człowieka tak bardzo od niej różnego?
Co w tym dziwnego? Wyszła za niego, jak wszystkie dziewczęta przyjmujące zamożnego narzeczonego, wyznaczonego im przez rodziców. A potym zamieszkali obok sklepu jubilerskiego przy ulicy Montmartre; i młoda kobieta rządząc sklepem, ożywiona duchem nowego ogniska, tym zmysłem subtelnym wspólności interesów, który tak często zastępuje u tej klasy ludzi przywiązanie i miłość, zaczęła przy pomocy swej żywej i czynnej inteligencji pracować dla przyszłej fortuny domu. I tak jej upłynęło życie, jednostajne, spokojne, uczciwe, bez miłości!...
Bez miłości?.. Czyż możliwe, by kobieta spędziła życie bez miłości? Kobieta młoda, piękna, żyjąca w Paryżu, czytająca powieści, oklaskująca aktorki, umierające na scenie z wielkiej miłości, czyż mogła spędzić całe życie, by serce jej ani raz nie drgnęło uczuciem silniejszem? O żadnej innej kobiecie nie uwierzyłby coś podobnego — czemu miałby wierzyć o swej matce?
Oczywiście, że mogła kochać, jak każda inna kobieta Miałażby być wyjątkiem, dlatego, że jest jego matką?
Była młoda, skłonna do marzeń poetycznych, nawiedzających wszystkie młode serca! Zamknięta, uwięziona w sklepie, obok męża pospolitego, stale zajętego interesem, marzyła zapewne o nocach księżycowych, podróżach, pocałunkach zamienianych szarą godziną. A później, pewnego dnia. zjawił się mężczyzna, niby bohater z powieści. mówiąc do niej tak, jak mówią bohaterzy książkowi.
I pokochała go. Czemużby nie? Jego matka! I cóż czy ma być ślepym i głupim, odrzucać fakta oczywiste dlatego, że chodzi o jego matkę:
Czy się oddała... No tak, wobec tego, że człowiek ów nie miał widocznie innej kochanki; no tak, skoro pozostał wiernym kobiecie starej i oddalonej od niego... no tak, skoro zostawił majątek synowi. ich synowi!...
Piotr zerwał się, taką smagany furją, jakby chciał kogoś zabić! Jego wyciągnięte ramię. ręka duża, rozwarta, miały ochotę bić, tłuc, męczyć. dławić! Kogo? Wszystkich! Ojca i brata i tego nieboszczyka i matkę!
Rzucił się w kierunku miasta. Co teraz pocznie?
Przechodził koło wieżyczki sygnałowej, gdy krzyk przenikliwy syreny buchnął mu w samą twarz. Wstrząsnęło nim przerażenie tak gwałtowne, że omal nie upadł, odrzucony całą siłą na wał granitu. Usiadł, nie mając sił, by pójść dalej, złamany tym wstrząsem raptownym.
Parowiec, który pierwszy odpowiedział syrenie, był tuż w pobliżu i rychło wyłonił się koło portu, korzystając z przypływu.
Piotr spojrzał w tym kierunku i zobaczył czerwone jego oko, lekko przesłonięte mgłą. Po chwili, w jasności rozproszonej elektrycznych świateł portu, ogromny, czarny cień zarysował się nad zatoką. A głos schrypnięty, czuwającego spensjonowanego kapitana, krzyknął:
Nazwa okrętu?
Głos majtka, stojącego na moście, głos również schrypnięty, odrzucił z mgły:
— „Santa Lucia“.
— Kraj?
— Włochy.
— Port?
— Neapol.
I przed zmaconemi oczyma Piotra wyrósł nagle ognisty pióropusz Wezuwiusza, gdy u stóp wulkanu robaczki świętojańskie migocą w gaikach pomarańczowych Sorrent i Castellamare! Ileż to razy marzył o tych miejscowościach, jak gdyby je znał. Och! gdybyż mógł wyjechać, natychmiast, dokądkolwiek i nie wrócić nigdy, nie napisać nigdy, nie dać nigdy znać o sobie! Ale nie, trzeba oto wrócić, wrócić do domu rodzicielskiego i pójść spać w swojem łóżku.
Tym gorzej! Nie wróci wcale, tu raczej przeczeka noc. Głosy syren mu się podobają. Wstał i zaczął się przechadzać, niby oficer trzymający straż na moście.
Inny jakiś statek podążał za pierwszym, olbrzymi i tajemniczy. To okręt angielski, wracający z Indji.
Widział ich jeszcze kilka, wyłaniających się jeden po drugim z mroków nieprzebitych. Później, nic mogąc już dłużej znosić wilgotnej mgły, Piotr skierował się ku miastu. Było mu tak zimno, że wstąpił do kawiarni majtków, napić się grogu. Gorąca, pieprzna wódka, rozpaliwszy mu gardło i żołądek. znów przywróciła mu trochę nadziei.
A może się myli? Wszak zna ją tak dobrze, tę swoją fantazję bezrozumną! Najpewniej się myli. Gromadził dowody, jak się gromadzi materjał dowodowy przeciw niewinnemu, którego tak łatwo przecież skazać, jeśli się go chce uważać za winnego. Gdy się wyśpi, wszystko przedstawi mu się zgoła odmiennie. Wrócił więc do domu, by się położyć i siłą woli zmusił się do zaśnięcia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.