Przejdź do zawartości

Piotr i Jan/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piotr i Jan
Wydawca Księgarnia Ludowa
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Pierre et Jean
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Nazajutrz zbudził się doktor z planem stanowczym zrobienia majątku.
Nieraz już czynił był to postanowienie, nie doprowadzając go jednak do urzeczywistnienia. Na początku każdej nowo podejmowanej karjery nęciła go stale nadzieja szybkiego dorobienia się majątku, podtrzymując energję i zaufanie aż do pierwszej przeszkody, do pierwszej przegranej, rzucającej go znów na inną drogę.
Leżąc w ciepłej, wygodnej pościeli, rozmyślał. Iluż to lekarzy dorobiło się miljonów w niedługim czasie! Wystarczy odrobina sprawności, bo wszak w ciągu długoletnich studjów miał sposobność ocenienia najgłośniejszych profesorów i uważał ich za głupców. Och, napewno im dorównywa, o ile nie przewyższa pod pewnymi względami. Gdyby tylko zdołał zjednać sobie elegancką, bogatą klientelę w Hawrze, z łatwością zarabiałby sto tysięcy franków rocznie. I bardzo dokładnie zaczął obliczać dochody niezawodne. Rano wyjdzie z domu do swych chorych. Biorąc bardzo skromnie, bo dziesięciu pacjentów dziennie, po dwadzieścia franków wizyta, będzie miał rocznie siedmdziesiąt dwa tysiące, a nawet siedmdziesiąt pięć, bo napewno będzie miał więcej, niż dziesięciu przypuszczalnych chorych. Po południu będzie przyjmował u siebie, powiedzmy znów przeciętnie dziesięciu chorych po dziesięć franków, co uczyni trzydzieści sześć tysięcy. I oto okrągła suma stu tysięcy franków. Stali klienci i przyjaciele, którym nie będzie mógł liczyć więcej nad dziesięć franków, obniżą nieco tę sumę, co się znów wyrówna przez konsylja i inne bieżące dochody związane z praktyką lekarską.
Nic łatwiejszego jak zdobyć taką wziętość, przy odrobinie zręcznej reklamy, echach Figara dających do zrozumienia, że uczeni paryscy rokowali mu przyszłość, interesowali się pomysłowemi metodami leczenia młodego, skromnego uczonego z Hawru. I będzie bogatszy od swego brata, bogatszy i przytym sławny, a zadowolony z siebie, sobie tylko samemu zawdzięczając majątek; okaże się też hojnym dla swych starych rodziców, prawdziwie dumnych z jego sławy. Wcale się nie ożeni, by sobie nie wiązać życia z kobietą jedną, krępującą, natomiast będzie sobie dobierał kochanki z pośród najpiękniejszych swych klientek.
I tak był pewny powodzenia, że wyskoczył z łóżka, jakby natychmiast chciał przychwycić ową fortunę i ubrał się, by zaraz poszukać w mieście odpowiedniego mieszkania.
Następnie wałęsając się ulicami rozmyślał, jak przypadkowe są pobudki naszych czynów. Już od trzech tygodni mógł i powinien był powziąć to postanowienie, które oto zrodziło się w nim nagle, niewątpliwie pod wpływem wiadomości o spadku brata.
Przystawał koło domów, na których widniały ogłoszenia, że jest do wynajęcia mieszkanie pięknie lub elegancko urządzone, bo obwieszczenia bez przymiotnika, zgóry go usposabiały wzgardliwie. Z wyniosłą miną wchodził oglądać, mierzył wysokość pokoi, szkicował w swym notatniku plan mieszkania, rozkład, warunki najmu, przedstawiając się jako lekarz, przyjmujący licznych pacjentów. Klatka schodowa musi być szeroka i dobrze utrzymana; zresztą nie może mieszkać wyżej jak na pierwszym piętrze.
Obejrzawszy jakie siedm czy ośm mieszkań, zanotowawszy z dwieście ogłoszeń, wrócił do domu na śniadanie, spaźniając się o kwadrans.
Już w przedpokoju usłyszał brzęk talerzy. Jedzono zatym bez niego. Czemu? Nigdy nie byli tak bardzo punktualni. Odrazu go to zmroziło i zirytowało, jago że był trochę drażliwy. Zeledwie wszedł, ojciec zwrócił się doń:
— Dalej-że Piotrze, spiesz się, u kaduka! Wiesz przecie, że o drugiej mamy być u notarjusza. Nie pora się dziś gapić.

ucałowawszy Lekarz usiadł w milczeniu, wpierw matkę i uścisnąwszy ręce brata i ojca; następnie wziął z półmiska, ustawionego na środku stołu, kotlet dla niego zostawiony. Zimny był i wysuszony. Prawdopodobnie najgorszy został dla niego. Pomyślał, że można było trzymać mięso w rurze, aż do jego przybycia, a nie tracić głowy do tego stopnia, by już całkowicie zapomnieć o nim, starszym synu. Rozmowę przerwaną za jego wejściem, znów podjęto, gdzie się urwała.
— Gdybym ja była na twojem miejscu — mówiła pani Rolandowa do Jana — wiem, cobym teraz uczyniła. Powinienbyś urządzić zaraz i bogato, w sposób wpadający w oczy, bywać W towarzystwach, jeździć konno i wziąść ze dwie sprawy głośne do obrony, by się dobrze zaprezentować w sądzie. Najlepiej, byś został bardzo poszukiwanym obrońcą-amatorem. Dzięki Bogu na utrzymanie pracować nie potrzebujesz, a jeśli będziesz wykonywać swój zawód, to po to tylko, by nie zmarnować owoców swych studjów, bo ostatecznie człowiek musi zawsze coś robić.
Ojciec, obierający właśnie gruszkę, oświadczył:
— Chryste Panie! ja na twojem miejscu zakupiłbym piękny statek, sporządzony podług najwspanialszego modelu i ruszyłbym bodaj do Senegalu.
Z kolei Piotr wypowiedział swe zdanie. Ostatecznie przecież nie majątek stanowi o wartości człowieka, o jego wartości umysłowej. Dla człowieka przeciętnego będzie on raczej środkiem obniżającym jego poziom duchowy, gdy ludziom prawdziwie silnym dostarczy dźwigni potężnej. Tylko, że tacy należą do wyjątków. Jeśli więc Jan jest istotnie naturą wyższą, to może okazać teraz, mając przyszłość zabezpieczoną. Musiałby jednak pracować stokroć więcej, w warunkach zwyczajnych. Bo nie o to przecież idzie, by obronić wdowę lub sierotę i zagarnąć do kieszeni tyle a tyle dukatów za proces wygrany lub przegrany, lecz by zostać sławnym prawnikiem, powagą naukową.
I jakby na zakończenie dodał:
— Gdybym ja miał pieniądze, potrafiłbym już czegoś dokonać.
Stary Roland wzruszył ramionami:
— Tra-la-la! Największą mądrością, to urządzić sobie życie spokojne i wygodne. Nie jesteśmy zwierzętami pociągowemi, lecz ludźmi. Gdy się jest biednym, to trzeba pracować; ba, trudno, musi się harować; ale gdy można żyć z renty, do licha, to trzebaby być, głupcem, by się mordować bez potrzeby.
Piotr odparł wyniośle:
— Mamy różne upodobania! Ja cenię jedynie wiedzę i inteligencję, wszystkiem innem zaś pogardzam.
Rolandowa starająca się uśmierzać stałe utarczki między ojcem a synem, odwróciła szybko rozmowę, opowiadając o morderstwie, popełnionym ubiegłego tygodnia w Bolbec-Nantot. Odrazu się towarzyszącymi zajęli okolicznościami wszyscy zbrodni, pociągnięci grozą występku, która mimo ordynarności, wstrętu i obrzydzenia, jakie budzi, posiada też dla umysłu ludzkiego dziwną siłę przyciągającą.
Od czasu do czasu jednak stary Roland wyciągnął zegarek, mówiąc:
— No, chodźmy; czas już nam ruszyć w drogę.
Piotr ironizował:
— Jeszcze niema pierwszej. Doprawdy nie było powodu do takiego pośpiechu i zostawienia mi zimnego kotleta.
— Czy idziesz do notarjusza? — spytała matka.
Odparł sucho:
— Ja? A po co? Moja obecność zgoła byłaby zbyteczna.
Jan milczał, jak gdyby się nie o niego rozchodziło. Gdy mówiono o zbrodni w Bolbec, rzucił parę uwag prawniczych, rozwijając pewne poglądy, dotyczące zbrodni i zbrodniarzy w ogólności. Następnie zamilkł ponownie, lecz jego błyszczący wzrok, żywe rumieńce, a nawet lśniąca broda, zdawały się obwieszczać jego szczęście.
Po odejściu rodziny, Piotr, pozostawszy sam, rozpoczął znów swą wędrówkę za mieszkaniem. Po dwu, czy trzech godzinnem łażeniu po rozmaitych piętrach, odkrył nakoniec na bulwarze Franciszka I coś istotnie pięknego: duże półpiętrze o dwóch wejściach z dwóch ulic, złożone z dwóch dużych salonów, oszklonej galerji, gdzie pacjenci, czekający swej kolei, przechadzaliby się wśród kwiatów, i prześlicznej okrągłej jadalni z widokiem na morze.
W chwili. gdy już miał wynająć, powstrzymała go cena: trzy tysiące franków, gdyż pierwszą ratę kwartalną należało uiścić z góry, a on nie miał nic, ani jednego sous.
Drobna fortunka, zebrana przez ojca, dochodziła zaledwie do ośmiu tysięcy franków renty rocznej, a Piotr nieraz sobie czynił wyrzuty, że częstym wahaniem się co do wyboru karjery wprawiał rodziców w kłopot, raz po raz przerzucając się do innej karjery i od nowa rozpoczynając studja.
Pożegnał tedy właścicieli domu, przyrzekając dać odpowiedź w ciągu dwóch dni; przyszło mu bowiem na myśl poprosić brata o zapłacenie czynszu za ten pierwszy kwartał lub półrocze tysiąca pięciuset franków z chwilą, gdy Jan podejmie swój spadek.
— Wszak to będzie tylko kilkumiesięczna pożyczka — myślał. — Prawdopodobnie oddam mu jeszcze w ciągu bieżącego roku. Wszak to całkiem proste i Jan zrobi to dla mnie z przyjemnością.
Ponieważ dochodziła dopiero godzina czwarta, a on nie miał nic, absolutnie nic do roboty, więc poszedł usiąść na chwilę w ogrodzie publicznym; długo pozostawał na ławie bez ruchu, bez myśli, z oczyma wbitemi w ziemię, wyczerpany znużeniem, płynącem ze smutku.
A jednak wszystkie dni poprzednie od przyjazdu do domu spędzał był tak samo, nie odczuwając jednak tak okrutnie pustki życiowej i własnej bezczynności. Co więc robił ze swym czasem od rana do wieczora?
Wałęsał się po wybrzeżu w porze przypływu, wałęsał się po ulicach, wałęsał się po kawiarniach, wałęsał się po apteczce Marowskiego i wszędzie. A oto nagle życie to, dotąd pędzone, stało mu się wstrętnem, niemożliwem. Gdyby miał pieniądze, wynająłby powóz, by odbyć daleką wycieczkę gdzieś daleko na wieś, pośród pól i dworków ocienionych bukami i wiązami; będąc jednak zmuszonym liczyć się z każdym centymem na szklankę piwa lub markę listu, nie mógł sobie pozwolić na zaspokojenie takiej zachcianki. Nagle przyszło mu na myśl, jak to ciężko, mając lat trzydzieści skończonych, zwracać się z rumieńcem wstydu do matki o każdego luidora; i drapiąc ziemię końcem swej laski mruczał:
— Chryste Panie! gdybym ja miał pieniądze!
I myśl o spadku brata znów go zaczęła przenikać niby ukłucie osy; otrząsnął ją jednak zniecierpliwiony, nie chcąc się poddawać zazdrości.
W pobliżu niego dzieci bawiły się w kurzu ulicznym. Miały długie, jasne włosy i z minkami bardzo poważnemi, ze skupioną uwagą wznosiły małe pagórki piasku, by je następnie rozwalać jednym kopnięciem nogi.
Piotr był tego dnia w owem usposobieniu posępnem, kiedy to człowiek ogląda wszystkie zakątki swej duszy i przetrząsa wszystkie jej tajniki.
— Nasze prace bardzo są podobne do zajęć tych maleństw myślał. Następnie zadał sobie pytanie, czy jeszcze nie najrozsądniejszem w życiu posiadać dwie lub trzy takie istotki bezużyteczne, by z ciekawością i przywiązaniem patrzeć, jak rosną i rozwijają się. I musnęła go chęć ożenku. Człowiek nie jest tak zbłąkany, nie będąc sam. W chwilach smutku i niepewności czuje przynajmniej, że ktoś porusza się w jego pobliżu, a już to coś znaczy, gdy cierpiąc, może do kobiety powiedzieć: „ty”.
I zaczął myśleć o kobietach.
Znał ich niewiele, gdyż w dzielnicy łacińskiej utrzymywał był stosunki dwutygodniowe, zrywane po wydaniu pensji miesięcznej, a odnawiane lub nawiązywane z inną kobietą w miesiącu następnym. A jednak musiały gdzieś istnieć istoty bardzo dobre, bardzo łagodne i działające bardzo kojąco. Jego matka naprzykład, czyż nie była uosobieniem rozsądku i wdzięku ogniska domowego? Jakżeby pragnął znać kobietę, prawdziwą kobietę!
Wstał nagle z postanowieniem złożenia wizyty pani Rosemilly.
Lecz zaraz usiadł znowu. Ta mu się stanowczo nie podoba! Dlaczego? Była zbyt trzeźwo rozsądna i pozioma; a przytym czyż nie zdawała się skłaniać raczej ku Janowi? Nie uświadamiał sobie jasno, że to jej przenoszenie Jana znacznie się przyczyniało do obniżenia jego sądu o inteligiencji wdowy, bo jakkolwiek kochał brata, nie mógł się jednak powstrzymać od uważania go za trochę przeciętnego i stawiania siebie ponad niego.
Nie może tu jednak zostać do późnej nocy i oto podobnie jak zeszłego wieczora zadał sobie trwożne pytanie: — Coby tu począć?
Czuł w duszy potrzebę czułości, pragnął, by go ktoś teraz uściskał, pocieszył. Pocieszył? Z jakiego powodu? Nie umiałby tego powiedzieć, lecz opadła go właśnie jedna z chwil słabości i wyczerpania, kiedy obecność kobiety, pieszczota kobieca, dotknięcie ręki, muśnięcie sukni, łagodne spojrzenie oczu czarnych, czy błękitnych, stają się potrzebą nagłą a nieodzowną naszego serca.
I przypomniał sobie pewną kelnereczkę, którą pewnego wieczoru odprowadził był do domu, a później odwiedzał od czasu do czasu.
Wstał więc ponownie, by z nią pójść wypić szklankę bocku. Co on jej powie? Co ona powie jemu? Zapewne nic. Co jednak szkodzi? Na chwilę potrzyma jej rękę w swojej. Zdawała się go wyróżniać. Czemu jej więc nie widuje częściej?
Zastał ją drzemiącą na krześle w piwiarni niemal pustej. Trzech piwoszów paliło fajki, wsparci łokciami na dębowym stole, kasjerka czytała jakiś romans, a gospodarz w samej tylko kamizelce na dobre zasnął na ławie.
Zaledwie go ujrzała, dziewczyna zerwała się żywo i podbiegła ku niemu.
— Dzień dobry. Jak się pan miewa?
— Nieźle, a ty? — Ja bardzo dobrze. Przychodzi pan tak rzadko.
— Tak, mam mało czasu wolnego. Wiesz przecie, że jestem lekarzem.
— Nie, pan mi nie powiedział. Gdybym była wiedziała, byłabym się pana poradziła, bo chora byłam zeszłego tygodnia. A czego się pan napije?
— Szklankę bocku, a ty?
— Ja także szklankę bocku, skoro mi zapłacisz.
Odrazu go zaczęła tykać, jak gdyby zaofiarowanie jej trunku było milczącym przyzwoleniem. I usiadłszy naprzeciw siebie, zaczęli pogawędkę. Od czasu do czasu ujmowała go za rękę z ową łatwą poufałością dziewcząt sprzedających swe karesy i spoglądając nań zachęcająco, pytała:
— Czemu nie przychodzisz częściej? Bardzo mi się podobasz, mój drogi.
Już go przejmowała wstrętem, jako głupia, pospolita, zmienna. Kobiety, mówił sobie, powinny nam się jawić we śnie lub w aureoli przepychu, poetyzującej ich wulgarność.
A ona pytała:
— Przechodziłeś tu kiedyś z ładnym blondynem o długiej brodzie. Czy to może twój brat?
— Tak, to mój brat.
— Ogromnie ładny chłopiec.
— Naprawdę? No tak, a przytym wygląda na takiego, co to potrafi dobrze żyć.
Jakaż dziwna potrzeba prze go nagle do opowiedzenia tej służącej z piwiarni o spadku Jana? Czemu myśl ta, którą odpychał, będąc sam, którą odsuwał z obawy niepokoju, jaki mu wnosiła do duszy, przyszła mu na usta w tej chwili i czemu jej pozwala spłynąć, jak gdyby czuł potrzebę nieprzepartą wywnętrzenia ponownie swego serca, przepełnionego goryczą?
I założywszy noga na nogę, rzekł:
— O, brat mój ma piękne widoki, bo właśnie odziedziczył majątek, przynoszący mu dwadzieścia tysięcy renty rocznej.
Rozwarła szeroko swe duże, błękitne, chciwe oczy:
— Och, a któż mu to tyle zapisał, babka, czy ciotka może?
— Nie, stary przyjaciel mych rodziców.
— Tylko przyjaciel? Niemożliwe! A tobie to nic nie zapisał?
— Nie; mnie znał bardzo mało.
Zastanawiała się przez chwilę, poczym z uśmiechem figlarnym rzekła:
— Ano, brat twój ma widać szczęście, skoro posiada takich przyjaciół. Tak, nic dziwnego, że tak niepodobny do ciebie!
Miał ochotę ją wypoliczkować i przez zaciśnięte zęby zapytał, nie wiedząc sam właściwie czemu:
— Co chcesz przez to powiedzieć?
Przybrała minę głupio-naiwną:
— Ja? Nie. Chciałam tylko powiedzieć, że miał więcej szczęścia, niż ty.
Rzucił na stół dwadzieścia sous i wyszedł.
Bezwiednie powtórzył jej słowa: „Nic dziwnego, że tak niepodobny do ciebie“.
Co ona myślała, co chciała przez to powiedzieć? Niewątpliwie kryła się tu jakaś złośliwość, podłość, nikczemność. Tak, ta dziewka miała sądzić, że Jan jest synem pana Marechal.
Wzburzenie, jakiego doznał na samą myśl podejrzenia, rzuconego na matkę, było tak gwałtowne, że przystanął, szukając okiem jakiegoś miejsca, gdzie mógłby usiąść.
Naprzeciw była druga kawiarnia, więc wszedł, usiadł i przybierającemu chłopcu rozkazał: — Szklankę bocku!
Czuł jak serce mu bije, a dreszcze przebiegają ciało. I nagle przypomniał sobie, co Marowski powiedział był poprzedniego wieczora: „To nie zrobi dobrego wrażenia“. Czyżby i on miał był tę samą myśl, to samo podejrzenie, co ta hultajka?
Z głową, pochyloną nad szklanką bocku, patrzył na białą piankę, musującą i gasnącą, zadając sobie pytanie: — Czyż możliwe, by coś podobnego przypuszczano?
Powody, które zrodziły w umysłach te przypuszczenia ohydne, wydały mu się w tej chwili zupełnie jasne, oczywiste, oburzające. Jeśli stary kawaler, umierający bez spadkobierców, pozostawia majątek dwojgu dzieciom przyjaciela, to nic w tym prostszego i naturalniejszego; jeśli jednak zapisuje cały majątek jednemu z dzieci, to oczywiście muszą się wszyscy dziwić, chichotać się i uśmiechać dwuznacznie. Jak mógł tego nie przewidzieć, jak ojciec tego nie czuł, jak matka nie odgadła z góry? No tak, te pieniądze niespodziewane zbyt ich uszczęśliwiały, by dopuścić jakąkolwiek myśl poboczną. Zresztą, jakżeby w tych poczciwych ludziach mogło się zrodzić podejrzenie tak haniebne?
Czy jednak ogół, sąsiedzi, kupcy, kramarze, wszyscy, co ich znają, nie zaczną powtarzać tej rzeczy ohydnej, opowiadać ją coraz dalej, bawić się nią, wyśmiewając ojca, a pogardzając matką?
I uwaga kelnerki z piwiarni, że Jan jest blondynem, a on brunetem, że nie są do siebie podobni, ni z twarzy, ni z ruchów, ni usposobieniem, ni inteligiencją, zacznie teraz wszystkich uderzać i zastanawiać. Mówiąc o synach Rolanda, ludzie będą drwić: „Który? prawdziwy syn, czy ten drugi?“
Wstał, z postanowieniem uprzedzenia brata, zwrócenia mu uwagi na to straszne niebezpieczeństwo, zagrażające czci ich matki. Co jednak Jan uczyni? Najprostszą rzeczą byłoby oczywiście wyrzec się spadku, który przeszedłby wówczas na fundusz podrzutków, przyjaciołom zaś i znajomym, powiadomionym już o zapisie, wytłumaczyć, że testament zawierał zastrzeżenia i warunki niemożliwe do przyjęcia, któreby z Jana uczyniły nie spadkobiercę, lecz depozytora.
Wracając do domu rozmyślał, że musi się z bratem zobaczyć sam na sam, by w obecności rodziców nie mówić o podobnej sprawie.
Już u drzwi usłyszał żywe głosy i śmiechy, dolatujące z salonu, a podchodząc, rozpoznał głosy pani Rosemilly i kapitana Beausire, sprowadzonych przez ojca na obiad dla uczczenia dobrej wiadomości.
Na stole stał wermut i absynt dla zaostrzenia apetytu i wszyscy byli już w dobrych humorach. Kapitan Beausire, mały człeczyna utuczony, jakby od długiego toczenia się po morzu, o myślach równie toczonych jak kamyki rzeczne, śmiejąc się pełnym gardłem, uważał życie za rzecz doskonałą, z której należy korzystać, ile się tylko da.
Trącił się z ojcem Rolandem, gdy Jan ponownie napełniał kieliszki dam.
Pani Rosemilly odmawiała, lecz kapitan Beausire, który znał był nieboszczyka jej męża, zawołał:
— Ależ pani, „bis repetita placent”, jak zwykliśmy byli mawiać w djalekcie, co znaczy: „dwa wermuty nigdy nie zaszkodzą“. Ja, bo odkąd nie żegluję, codziennie przed obiadem wypijam dwa lub trzy, by sobie sprawić takie sztuczne falowanie morza. A po kawie urządzam sobie kołysanie okrętu na pełnym morzu. Do burzy jednak nie doprowadzam nigdy, ale to nigdy, bo obawiam się uszkodzenia ładunku.
Roland, którego manji żeglarskiej schlebiał stary wilk morski, śmiał się z całego serca, mając już twarz czerwoną, a oczy zamglone absyntem. Miał duży brzuch sklepikarza, nic prócz brzucha, w którym zdawało się ogniskować całe jego ciało, taki tłusty brzuch mężczyzn zawsze siedzących, nie mających ni łydek, ni piersi, ni ramion, ni szyi, bo wgłębienie krzesła stłoczyło im całe ciało w jedno tylko miejsce.
Beausire przeciwnie, jakkolwiek krótki i gruby, wydawał się pełny jak jajo i twardy jak kula.
Rolandowa, nie wypróżniwszy nawet pierwszego kieliszka, różowa ze szczęścia, o błyszczących oczach spoglądała na swego młodszego syna.
U niego nastąpił teraz dopiero wybuch radości. Wszystko już było dokonane, podpisane i oto jest posiadaczem dwudziestotysięcznej renty rocznej. W śmiechu jego, w głosie głębszym niż zazwyczaj, w sposobie patrzenia na ludzi i całym zachowaniu, w większej pewności siebie czuć było poczucie wyższości, jakie daje pieniądz.
Gdy służąca oznajmiła, że obiad podany, a ojciec zbliżył się do pani Rosemilly, by jej podać ramię, żona jego zawołała:
— Nie, ojcze, nie! Dziś wszystko należy do Jana.
Na stole uderzał zbytek niebywały: przed talerzem Jana, któremu oddano dziś miejsce ojca, wznosił się olbrzymi bukiet, jak przystoi podczas wielkich uroczystości. Bukietów, niby katedra strojna we flagi, był obstawiony kompotierką o czterech zagłębieniach, z których jedna zawierała piramidę pysznych brzoskwiń, w drugiej piętrzył się tort olbrzymi, przystrojony kremem i pomadkowymi wieżyczkami — istna katedra biszkoptowa; w trzeciej w przeźroczystym syropie pływały płaty ananasu, a w czwartej — zbytek niebywały! pachniały ciemne winogrona, sprowadzane z Południa.
— Dalibóg! — wykrzyknął Piotr, siadając — więc to istotnie święcimy wstąpienie na tron Jana Bogatego.
Po rosole podano madeirę i wszyscy zaczęli już mówić równocześnie. Beausire opowiadał o obiedzie w Saint-Domingo u stołu jakiegoś murzyńskiego jenerała. Stary Roland słuchając, usiłował wsunąć równocześnie wspomnienie innej uczty, wydanej ongi przez jednego z jego przyjaciół, po której każdy z biesiadników był przez dwa tygodnie chory. Pani Rosemilly, Jan i matka układali wycieczkę i śniadanie w Saint Jouin, z góry przyrzekając sobie wiele przyjemności; a Piotr żałował w duchu, że nie zjadł obiadu sam w jakiejś garkuchni na wybrzeżu, by sobie zaoszczędzić całej tej wrzawy, śmiechów i radości, które go drażniły.
Rozmyślał, jakby się tu zabrać do rzeczy, powiedzieć bratu o swych obawach i skłonić do wyrzeczenia się tego majątku, którym się już z góry rozkoszował i upajał. Ciężki to orzech, niewątpliwie, lecz rozgryźć go trzeba; nie może się wszak wahać, gdy zagrożony honor ich matki.
Ukazanie się olbrzymiej ryby znów skierowało myśl Rolanda ku rybołówstwu. Beausire opowiadał na ten temat istne dziwy z Gabon, Madagaskaru, a przedewszystkim z wybrzeży Chin i Japonji, gdzie ryby mają wygląd tak samo śmieszny, jak mieszkańcy owych krajów. I opisywał te ryby, ich ogromne, złotawe oczy, brzuchy błękitne lub czerwone, pletwy dziwaczne, przypominające wachlarze, ogony w kształcie księżyca na nowiu, naśladując ten ich wygląd w sposób tak zabawny, że wszyscy patrząc nań, śmiali się do łez.
Jeden tylko Piotr miał minę niedowierzającą, mrucząc:
— Niedarmo nazywają Normandów Gaskończykami Północy.
Po rybie podano lekką przystawkę, następnie pieczone kurczęta, sałatę, zieloną fasolkę i pasztet ze skowronków. Kucharka pani Rosemilly pomagała przy obiedzie, a wesołość wzmagała się w miarę wypróżnionych kieliszków. Gdy pierwszy korek szampana wystrzelił w powietrze, ojciec Roland, mocno podniecony, naśladował ten huk, oświadczając:
— Wolę to od wystrzału z pistoletu.
Piotr coraz bardziej rozdrażniony, odparł drwiąco:
— Tylko, że to może dla ojca groźniejsze.
Roland, podnoszący właśnie szklankę, postawił ją na stole i spytał:
— A to dlaczego?
Od dłuższego już czasu skarżył się na swe zdrowie, na ociężałość, zawroty głowy i stałe jakieś dolegliwości.
Doktór odparł:
— Dlatego, że kula pistoletu może przelecieć mimo człowieka, gdy szklanka wina idzie prosto i niezawodnie do brzucha.
— I co?
— I pali w żołądku, draźni system nerwowy, utrudnia krążenie krwi i przygotowuje apopleksję, grożącą ludziom takiego temperamentu jak ojciec.
Potęgujące się upojenie byłego złotnika paryskiego, pierzchło nagle, jakby za podmuchem wiatru; niespokojnemi, szklanemi oczyma wpatrywał się w syna chcąc zrozumieć czy to nie żarty.
Ale Beausire zawołał:
— Ach ci przeklęci lekarze, zawsze tacy sami. Nic jedz, nie pij, nie kochaj, nie tańcz, bo to szkodzi twemu zdrowieczku. Otóż doktorze, wiedz, że ja to wszystko robiłem, we wszystkich częściach świata, zawsze i ile tylko się dało, a jednak czuję się jakoś niezgorzej.
Piotr odparł cierpko:
— Przede wszystkiem pan, kapitanie, jesteś silniejszy od mego ojca; a zresztą wszyscy bonvivanci mówią taksamo, aż.... pewnego dnia niemogą już przyznać lekarzowi: „Miał pan słuszność“. Gdy patrzę jak ojciec mój postępuje w sposób najgorszy i najszkodliwszy dla swego zdrowia, całkiem to chyba naturalne, że go ostrzegam. Byłbym złym synem, gdybym tego nie zrobił.
Rolandowa zrozpaczona wtrąciła:
— Ależ Piotrze, co tobie? Przecież ten jeden raz nie może mu zaszkodzić. Pomyśl, jaka dziś uroczystość dla niego, dla nas wszystkich. Psujesz mu całą przyjemność i nas martwisz. To z twej strony szkaradnie!
Wzruszając ramionami, mruknął:
— Niech robi co chce, ja go ostrzegłem.
Ale ojciec Roland już nie pił. Patrzył na swą szklankę, na pełną szklankę wina przeźroczystego, jasnego, którego dusza lekka, upajająca ulatywała drobnemi bulkami, wznoszącemi się od dna, szybko, coraz szybciej, by się ulotnić następnie; patrzył na nią z nieufnością lisa, znajdującego nieżywą kurę i węszącego pułapkę.
I wahającym głosem spytał:
— Czy sądzisz, że mi to bardzo zaszkodzi?
Piotr uczuł wyrzut sumienia, że swym złym humorem zepsuł wesołość drugich:
— Och, ten jeden raz może ojciec pić; nie trzeba jednak nadużywać, ani się przyzwyczajać.
Wówczas ojciec Roland ujął szklankę, niezdecydowany jeszcze, czy podnieść ją do ust. Patrzył na nią boleśnie, pełen pragnienia i obawy; obwąchał ją, skosztował, zaczął pić drobnymi łykami, rozkoszując się napojem, szarpany równocześnie lękiem, słabością i łakomstwem, a następnie żalem, gdy do ostatniej już wysączył kropelki.
Nagle spotkał się Piotr z oczyma pani Rosemilly: wpatrywały się weń przeźrocze i błękitne, jasnowidzące i twarde. A on czuł, przenikał, domyślał się myśli ożywiającej to jej spojrzenie, gniewnej myśli tej kobietki o umyśle prostym a prawym, gdyż spojrzenie to mówiło wyraźnie: „Jesteś zazdrosny. To wstyd!“
Pochylił głowę, zabierając się znów do jedzenia.
Nie był głodny i nic mu nie smakowało.
Napadła go chęć ucieczki, chęć znalezienia się poza tem towarzystwem, by nie słuchać już ich rozmów, żartów i śmiechów.
Ojciec Roland tymczasem, którego świadomość zakłócały już opary wina, zapomniał o przestrogach syna i słodkiem, czułem spojrzeniem obejmował niemal jeszcze pełną flaszkę szampana, stojącą obok jego talerza. Nie śmiał jej tknąć z obawy usłyszenia nowego kazania, rozmyślając, jakim podstępem uśpić czujność Piotra. I rzeczywiście wpadł na pomysł, możliwie najprostszy: ujął butelkę jakby od niechcenia i wyciągnąwszy ramię ku drugiej stronie stołu, napełnił przedewszystkim próżny kieliszek doktora: następnie nalewał wszystkim innym, a gdy kolej przyszła na niego, zaczął perorować bardzo głośno, iż każdy byłby przysiągł, że tylko przez roztargnienie napełnia sobie kieliszek. Nikt zresztą nie zwracał na to uwagi.
Piotr nie myśląc co czyni, pił wiele. Nerwowy i podrażniony, co chwila ruchem bezwiednym ujmował podłużny kielich kryształowy, w którym musował płyn przejrzysty. I zwolna wysączał go do ust, by czuć na języku delikatny, słodkawy, trochę szczypiący smak ulatniającego się gazu.
Stopniowo miłe ciepło wnikało mu w ciało. Wychodząc z brzucha, będącego niejako ogniskiem, wznosiło się do piersi, obejmowało członki, rozchodziło się po całym ciele, niby fala letnia i dobroczynna, wnosząc z sobą radość. I czuł się lepiej, mniej zniecierpliwiony i niezadowolony, a postanowienie rozmówienia się z bratem tegoż samego wieczora słabło, nie jakoby myśl tę zarzucił, lecz poprostu, nie chcąc mącić tak szybko obecnego swego błogostanu.
Beausire wstał, by wznieść toast.
Skłoniwszy się wokół, począł:
— Piękne damy, panowie! Zebraliśmy się tutaj, by święcić zdarzenie radosne, spotykające jednego z naszych przyjaciół. Ongi mówiono, że fortuna jest ślepa, ja jednak sądzę, że jest tylko krótkowidząca lub złośliwa, i że oto sprawiła sobie doskonałą lunetę, która pozwoliła jej dostrzedz w porcie Hawru syna naszego kochanego towarzysza, Rolanda, kapitana „Perły“.
Posypały się brawa, spotęgowane oklaskami, a ojciec Roland wstał, by odpowiedzieć.
Odkaszlnął, czując gardło trochę zatkane, a język ociężały i wyjąkał:
— Dzięki, kapitanie, dzięki w imieniu własnym i syna. Nigdy nie zapomnę tego pańskiego postępku. Piję zdrowie pana.
Łzy miał w oczach i nosie; usiadł więc, nie mając już nic do powiedzenia. Wtedy Jan śmiejąc się wstał i zabrał głos:
— To ja — począł — winienem podziękować przyjaciołom oddanym i serdecznym — (spojrzał na panią Rosemilly) — dającym mi dziś dowód wzruszający swej życzliwości. Nie słowami jednak pragnę im wyrazić swą wdzięczność. Dowiodę jej w przyszłości, w każdej chwili życia, gdyż przyjaźń nasza nie należy do tych, co przemijają.
Matka, głęboko wzruszona, szepnęła:
— Bardzo dobrze, moje dziecko.
Wówczas Beausire zawołał:
— A teraz przemówi pani Rosemilly, imieniem płci pięknej.
Podniosła swój kieliszek i dźwięcznym głosem, trochę zamglonym melancholją, powiedziała:
— Ja piję na cześć świętej pamięci pana Marechala.
Nastało chwilowe uciszenie, skupienie, jakby dla odmówienia modlitwy, a Beausire, mający komplimenta na pogotowiu, zauważył:
— Tylko kobieta potrafi być subtelną.
I zwracając się do ojca Rolanda, spytał:
— Kim właściwie był ów Marechal? Czy obcowaliście z nim tak blisko?
Stary, rozczulony winem, zaczął płakać i głosem zająkliwym opowiadał:
— Jak z bratem... to jeden z tych, jakich się nie napotyka w życiu po raz drugi... byliśmy nierozłączni... codziennie jadał u nas obiad... kupował nam bilety do teatru... tyle tylko panu powiem... tyle tylko... Przyjaciel, prawdziwy... prawdziwy przyjaciel... nieprawdaż, Ludwiko?
Żona odparła po prostu:
— Tak, był wiernym przyjacielem.
Piotr patrzył to na ojca, to na matkę, lecz rychło zmieniono temat rozmowy, a on zabrał się do picia.
Zakończenia tego wieczoru zgoła nie pamiętał. Podawano czarną kawę i likiery; przytym było dużo śmiechu i żartów. Koło północy się położył, z głową ciężką i bezładną. I spał jak bydlę do dziewiątej rano.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.