Przejdź do zawartości

Strona:PL G de Maupassant Piotr i Jan.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wprost się nie mogła utrzymać na nogach, a ja musiałem być w sklepie, więc on sam biegał do apteki po lekarstwa dla ciebie. Tak, to było serce szlachetne. A gdy wyzdrowiałeś, nie masz wyobrażenia jak się cieszył i cię ściskał. Od tej chwili właściwie nawiązała się między nami taka przyjaźń.
Myśl nagła, gwałtowna, wtargnęła do duszy Piotra, niby kula, co szarpie i dziurawi: „Skoro mnie znał pierwszego i był do mnie tak przywiązany, tak mnie kochał i ściskał, skoro byłem właściwie powodem jego zaprzyjaźnienia się z rodzicami, to czemu cały majątek zapisał memu bratu, a mnie nic?
Nie zadawał już pytań, nagle sposępniały, bardziej nawet roztargniony, niż zamyślony, nosząc w sobie nowy niepokój, jeszcze nieokreślony zarodek tajemny nowego cierpienia.
Wyszedł wcześnie i zaczął się wałęsać po mieście. Ulice były zasnute mgłą, pod której osłoną noc była dziwnie ciężka, ciemna, wstrętna. Miało się wrażenie, jak gdyby jakiś dym zaraźliwy opadł był na ziemię. Oprzędzał lampy gazowe, które przygasały chwilowo pod jego tchnieniem. Chodniki stawały się śliskie, jak w czasie odwilży zimowej, a wszystkie wyziewy zdawały się wydobywać z wnętrza domów, cuchnących piwnic, ścieków, kanałów, garkuchni, by się połączyć z tym wstrętnym odorem mgły wędrującej.
Piotr przygarbiony, z rękoma w kieszeniach, nie chcąc pozostawać dłużej na zimnie, udał się do Marowskiego.
Pod lampą gazową, czuwającą za niego, stary aptekarz spał jak zwykle. Poznawszy Piotra, którego kochał przywiązaniem psa wiernego, otrząsnął