Przejdź do zawartości

Okręty zbłąkane/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Okręty zbłąkane
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VI.
HALLO! HALLO! BALDWIN-SWIMMER!

Pitt Hardful chodził po plaży, trzymając się w pobliżu hotelu, zamieszkiwanego przez Elzę Tornwalsen.
Gdy myślał o tem, czy chciałby ją ujrzeć raz jeszcze, wzruszał ramionami bardzo niezdecydowanie. Lubił jednak, jak tego wymagała jego natura, jasne sytuacje i niezłomne postanowienia. To zmuszało kapitana do skrystalizowania swoich zamiarów i pragnień.
Długo rozważał sprawę, zagłębiał się w przeżycia i uczucia, oceniał wrażenie, które na nim sprawiła Elza Tornwalsen, gdy ujrzał ją wychodzącą z holu „Atlantiku“.
Elza... nowa, nigdy niewidziana przedtem Elza! Elza tak bardzo niepodobna do tej, którą znał przez czas dłuższy, jako majtka, Otto Lowego, a później, gdy z „Witezia“ odeszli na zawsze ci, którzy głucho i ponuro walczyli o nią, ukrywającą się pod tem nazwiskiem, — jako zwykłą rybaczkę, kobietę z pospólstwa, ciemną wieśniaczkę ze smętnego pobrzeża skalistej wyspy norweskiej.
Ciemną wieśniaczkę?
Kapitan na tę myśl nachmurzył czoło.
O nie! Elza istotnie była kobietą z pospólstwa, zwykłą rybaczką, lecz nie była istotą ciemną!
Przypomniał sobie Pitt Hardful wszystko, co się dotyczyło Elzy Tornwalsen, co widział i słyszał od niej i o niej podczas pływanek do Casablanki i na daleką północ, a wrodzona sumienność wzburzyła się w nim nagle i zaprzeczyła stanowczo:
— Elza Tornwalsen nie była kobietą ciemną!
Kapitan usiadł na trzcinowym fotelu, pogrążony we wspomnienia.
Elza została dla niego uosobieniem północy. Tak, niezawodnie!
Północna kraina, bezbarwna, monotonna, ponuro-spokojna, a jednak — gdzież więcej niż na tych nagich skałach stromych urwisk nadbrzeżnych, lub na tych szarych, pustynnych zdziarach i bezbrzeżnych przestworzach tundry północnej, gdzież rzewniej niż wśród tych nikłych krzaczków, brzóz i cedrów pokracznych, przez wichry ugiętych do samej ziemi, zaczajonych w lęku o życie, gdzież bardziej żywiołowo niż na tych białych równinach, głębokim, skrzepłym śniegiem okrytych, obarczonych lodowemi kajdanami, gdzież potężniej i wyraźniej dawała się odczuć miłosierna moc słońca?
Te krótkie, jakgdyby w chwili jednej przemijające lato, gdy pod czerwonemi promieniami słońca wszystko w mig ożywa, budzi się do życia, rwie się do obrony swego istnienia, wybucha niezwykłą żądzą i potęgą rozrodczą, wybuja, rośnie, kwitnie i nasienie nieśmiertelności rzuca dokoła!
A te noce wiosenne, te letnie, krótkie godziny półzmroku, nasyconego niegasnącym blaskiem słońca, te mroki zimowe, ślepe, głuche, złowrogie, rozpraszane znagła przez tajemniczą powódź światła zórz polarnych, burz promiennych, trwogą przejmujących kaskad, błysków fal strzelającego do zenitu ognia!
Czyż nie taką samą naturę posiadała Elza?
Ziarno marzycielstwa rzuciła do duszy rybaczki stara Lilit, Edda-prababka. Elza była jak skromny wrzos skalny... Ten kwiat nikły, z piersi kamiennej wyrastający, wziął sobie garbus potworny — Waege Tornwalsen... Jakaś niezbadana sprawiedliwość, a może, przekleństwo, ciążące nad ludźmi, posłało do zagrody rybackiej syna Waegego — pięknego Eryka Tornwalsena. Ten, jak słońce, ożywił niepozorną, smętną roślinę, albowiem życiodajne słońce spogląda jednocześnie na dumną, pyszną różę i na drobny kwiatek wrzosu skalnego...
I oto stała się wielka przemiana.
Elza w cichości i pokorze marzyła o jasnych duchach, przylatujących z otchłani zórz polarnych, a potem uwierzyła w ich istnienie, pragnęła ich, szukała, czekając namiętnie na przyjście świetlanych istot, czy to z piennej toni morskiej, czy ze zwichrzonych chmur, smaganych przez orkan, czy z wejrzenia lub z duszy człowieczej.
Sama mu przecież powiedziała:
— Stara Edda nauczyła mnie marzyć, Eryk nauczył dążyć do szczęścia... Teraz chcę takiego życia, którego każdy dzień jest innym, a w którem ludzkie czyny jaśnieją, jak gwiazdy na czarnem niebie... Chcę zamieszkać w wielkiem wspaniałem mieście, gdzie spotkać można władców dusz i serc ludzkich, gdzie bogacze ducha rozrzucają tłumowi skarby swych myśli i porywów, gdzie święci wskazują drogi ku prawdzie...
Pitt Hardful wydał jęk:
— Do stu połamanych kotwic! — mruknął. — Tak mówiła Elza Tornwalsen, a teraz? Saint-Jean-de-Luz, wspaniały hotel, auto, tłum wielbicieli i wyścig pływacki — żądza krótkotrwałej sławy rekordzistki światowej!
Zaklął znowu, gdyż przyszło mu na myśl, że, jak setki innych bogatych kobiet, Elza prawdopodobnie prowadzi życie światowe, o obyczajach rozwiązłych i wstrętnych.
— Ha! A mówiła mi, że...
Machnął ręką niedbale i znowu zaklął tak głośno, że siedząca obok nieznajoma, dość już wiekowa dama, nagle podniosła głowę i coś mruknęła sobie pod nosem.
Pitt Hardful zdjął kapelusz i rzekł z uśmiechem:
— Pani wybaczy marynarzowi tak dosadny wykrzyknik, lecz doprawdy myślałem przed chwilą o rzeczach przykrych! Proszę mi nie mieć tego za złe!
Powiedział to tak szczerym głosem i z taką skruchą, że nieznajoma kiwnęła głową i, patrząc dobrotliwie na śmiałe oczy Pitta a przyzwyczajonym do obserwowania wzrokiem obrzucając jego męską, barczystą postać, odparła spokojnie:
— Niech się pan nie krępuje, bo mnie to bynajmniej nie zawadza. Mój Boże! Codziennie słyszę, jeszcze bardziej silne i wyraziste określenia wzruszeń i wrażeń! O, stokroć silniejsze!
Kapitan zaśmiał się wesoło, bo stara dama mówiła z prawdziwym komizmem.
— Któż to taki... energiczny przeraża szanowną panią? — zapytał.
Nieznajoma podniosła ramiona i oczy i odparła swobodnie:
— Któż inny? Moja wychowanica!
— Panienka klnie po marynarsku?! — zawołał kapitan. — That’s boy!
Stara dama przyjrzała się Pittowi uważnie.
— Pan z pewnością, dopiero dziś przyjechał? — zapytała.
— Istotnie, jestem tu od niedawna... — odpowiedział wymijająco.
— No, to nieświadomość pańska zrozumiała! — mruknęła. — W całym Saint-Jean-de-Luz nazwisko mojej pupilki, a, niestety, i moje jest na ustach wszystkich, począwszy od dorożkarza i kończąc na tym starym hiszpańskim markizie, który, jak mi opowiadano, hoduje najdziksze i najzłośliwsze byki dla wstrętnych „corridas“!
— Przepraszam... — rzekł Pitt, gdy dama umilkła, — domyślam się, że mam zaszczyt rozmawiać z lady Rozalją Steward-Foldew, wychowawczynią pani Elzy Tornwalsen?
— O, yes! — kiwnęła głową sędziwa pani i zaśmiała się. — Domysł pana posiada wszystkie cechy prawdopodobieństwa...
Umilkli oboje.
Lady Rozalja, nałożywszy okulary, pogrążyła się w czytanie niezwykle grubego „Times’u“, a obserwujący ją z pod oka kapitan myślał nad tem, że Elza kochała go niegdyś, on zaś — obojętny dla niej, przyrzekł jej i sztormanowi Olafowi Nilsenowi, że będzie miał pieczę nad losem tej dziwnej kobiety, pełnej pragnień niejasnych, jak ostatnie chwile cichego, lecz zwodniczego zmierzchu północnego.
— Bądź co bądź — rozumował — zaciągnąłem zobowiązanie względem Elzy i muszę dowiedzieć się czegoś pewnego o jej życiu... Może naprawdę potrzebowałaby mojej rady, pomocy?
Pochylił się ku starej lady i tonem wesołym, tak lubianym przez Anglików, wszczął rozmowę:
— Pani, będąc taką dostojną damą o głośnem nazwisku i tak wielkiej dystynkcji...
Lady Rozalja przybrała majestatyczną pozę i bardzo łaskawie błysnęła szkłami okularów w stronę sąsiada.
— Sir... — syknęła przez zęby i natychmiast zrzuciła okulary.
— To przecież widać od pierwszego rzutu oka, pani! — niby zaprzeczając, mówił dalej kapitan. — Tego ukryć ani zamaskować nie można! Na świecie niema nic bardziej samoistnego i niezmiennego w formie, jak cechy pochodzenia, rasy, wychowania. To też myślę, że taka dostojna dama musi mieć istotnie nie mało niespodzianek, gdy jej pupilka wysławia się tak energicznie i dosadnie, jak to ja sam uczyniłem przed chwilą, za co jeszcze raz usilnie przepraszam szanowną panią, lady Steward-Foldew!
— Istotnie! — kiwnęła głową dama. — Istotnie, byłoby to prawie nie do zniesienia, gdyby nie anielski pozatem charakter Elzy! Pan nie uwierzy, ale muszę się przyznać...
Pitt Hardful dobre pół godziny jeszcze słuchał zachwytów sędziwej Angielki nad zaletami Elzy Tornwalsen i długo nie mógł wtrącić ani słowa.
Wreszcie, skorzystawszy z tego, że dama zaczęła zapalać papierosa, Pitt spytał:
— Prawdopodobnie mąż pani Tornwalsen jest z zawodu marynarzem, więc to od niego nauczyła się pupilka pani tych mocnych, jak „gin“, słów? Angielscy żeglarze mają doskonały „słownik morski“! Damm! Wiem coś o tem!
— Pan się myli, drogi panie... panie... — zaczęła lady Steward-Foldew, bystro patrząc na nowego znajomego.
Pitt Hardful podniósł się i rzekł:
— Pani pozwoli, że się przedstawię? Nazywam się Harry Roy-Duvergne, a jestem kapitanem okrętu, własnego, niedużego cargo!
Dama skinęła głową nader łaskawie i zakończyła:
— Pan się myli, drogi panie Roy-Duvergne! Mrs. Tornwalsen jest wdową i nie jest Angielką, gdyż pochodzi z Norwegji.
— To dziwne! — pośpiesznie wtrącił Pitt. — O ile słyszałem, pani Tornwalsen słynie, podobno, jako piękna kobieta, a tu raptem — wdowa! Jeżeli tak, to w każdym razie ma narzeczonego?
— Myli się pan, drogi panie Roy-Duvergne! — tym samym spokojnym tonem objaśniła lady Rozalja. — Mrs. Tornwalsen nie ma narzeczonego i mieć go nie będzie! Obie jesteśmy „wiecznemi wdowami“, panie Roy-Duvergne!
— Dziwi mnie to niewymownie, bo w naszych czasach wdowy nie zbyt chętnie noszą welon żałobny i nie długo opłakują swych zgasłych władców — zauważył kapitan z cichym śmiechem.
— Myli się pan, panie Roy-Duvergne! — jak automat powtórzyła znowu sędziwa lady. — Nie wszystkie wdowy są jednego pokroju. Ja nie mogę zapomnieć szlachetnego sira Edmonda Harwey-Morton Steward-Foldew, chociaż jestem już starą kobietą, zdążającą do kresu wędrówki ziemskiej...
— Ależ lady Steward-Foldew! — zawołał szczerym głosem kapitan. — Niech Bóg przysporzy pani zdrowia i życia na długie jeszcze lata!
— Dziękuję za dobre życzenia, drogi kapitanie! — uśmiechnęła się dama i wypuszczając małe kółko dymu, mówiła dalej. — Rozpoczęłam od siebie, bo jestem starszym członkiem tego dwuosobowego klubu „wiecznych wdów“. Co do mrs. Tornwalsen, to muszę powiedzieć, że ona... już dość dawno odżałowała swego męża... lecz...
— A widzi pani! — przerwał jej Pitt. — Czy nie mówiłem?! Klub „wiecznych wdów“ z czasem musi być rozwiązany! Cha! cha-cha!
Nie tracąc wątku myśli, lady Rozalja tymże tonem ciągnęła dalej:
— ...lecz Elza spotkała na swej drodze pewnego człowieka, któremu ofiarowała serce i wiernie czeka na powrót wybranego...
Lady Steward-Foldew przy tych słowach westchnęła głęboko.
Pitt Hardful długo milczał, nie wiedząc, jak dalej poprowadzić rozmowę. Nareszcie niby od niechcenia zapytał:
— Dlaczego ten człowiek nie powraca do mrs. Tornwalsen? Czy nie kocha jej?
— Mój drogi panie Roy-Douvergne! Nie kochać Elzy? — oburzyła się lady Rozalja.
— Więc dlaczegoż nie powraca ten gentleman? — rzucił pytanie Pitt Hardful, z ciekawością patrząc w sędziwe oblicze sąsiadki.
Lady Steward-Foldew jednak długo milczała.
Gdy podniosła na kapitana blade, łagodne oczy, Pitt zauważył w nich rozrzewnienie i błyski wesołości.
Potrząsnęła siwą głową i wypaliła:
— Dlaczego? Dlatego, że ów gentleman jest głupi!
Pitt Hardful mimowoli parsknął głośnym śmiechem, a lady Rozalja wtórowała mu.
Śmiali się oboje długo, spoglądając na siebie przyjaźnie, aż kapitan zadał nowe pytanie, jak mu się wydało zupełnie zrozumiałe i nieobraźliwe:
— Proszę pani! Przychodzi mi na myśl, że może ten gentleman, który, podług przekonania szanownej pani, nie może nie kochać mrs. Tornwalsen, nie zjawia się tylko dlatego, że mu się nie podoba tryb życia tej damy? Gazety piszą, że otaczają ją wszędzie tłumy wielbicieli, sama zaś pani Tornwalsen lubi rozgłos, chociażby, naprzykład, z tym wyścigiem pływackim, z tym puharem „for the best swimming“, z tym bajecznym zakładem, ogłoszonym przez mr. Johna Cornyle...
Lady Rozalja w miarę, jak rozwijał swoją myśl kapitan, sztywniała coraz bardziej, oczy jej stawały się zimne, twarz okrywała się rumieńcem oburzenia.
— Panie Roy-Duvergne! — rzekła wyniośle. — Jeżeli ten gentleman tak myśli, jak pan to wyraził, to jest nietylko głupcem, lecz, daleko gorzej, — nie jest wcale gentlemanem!
— O, przepraszam panią, lady Steward-Foldew! — zawołał, podnosząc się, Pitt Hardful. — Muszę bronić tego nieznanego mi człowieka i prosić o wyjaśnienie, dlaczego uważa go pani za nie-gentlemana?
— Panie Roy-Duvergne — podkreślając każde słowo, odparła stara dama, — gentleman, ważąc się na wytworzenie własnej opinji o kobiecie, powinien dokładnie zbadać jej całe życie, jego treść wewnętrzną, a nie tylko pozorną formę zewnętrzną, zmienną jak stroje, kapelusze, obuwie i rękawiczki damy! Good-bye mr. Roy-Duvergne!
Lady Rozalja bardzo dumnie skinęła głową kapitanowi i już zamierzała odejść, gdy od strony plaży rozległy się głośne okrzyki:
— Hallo! Hallo Stanton Baldwin-swimmer!
Lady Rozalja szybkim ruchem nałożyła okulary i, przyjrzawszy się tłumowi, zgromadzonemu koło kasyna, pogardliwie syknęła przez zęby:
— To ci krzykliwi zawsze Amerykanie witają swego rekordsmana. Aha! Baldwin już przyjechał. Muszę powiedzieć o tem Elzie!
Zapominając o swem oburzeniu z powodu słów Pitta, stara dama pożegnała go łaskawem:
— Good-bye, dear captain!
— Do widzenia, lady Steward-Foldew! — zawołał kapitan, ucieszony zmianą nastroju staruszki. — Byłbym niezmiernie rad, gdybym mógł być czemś pożytecznym dla pani lub mrs. Tornwalsen! Doprawdy, proszę rozporządzać mną!
Lady Rozalja namyślała się przez chwilę.
— Bardzo panu dziękuję, drogi kapitanie! — rzekła w końcu. — Będziemy panu wdzięczne, jeżeli pan się dowie, czy Stanton Baldwin podczas wyścigu z Elzą zamierza użyć tłuszczu?
— Przepraszam, lecz nie rozumiem... — szepnął zdumiony Pitt.
— Ach, panie, to są szczegóły profesjonalne, sportowe! — objaśniła lady Rozalja. — Pływacy na dalekie dystansy okrywają ciało grubą warstwą tłuszczu, co ułatwia długie przebywanie w wodzie i zapobiega kurczom w nogach i ramionach. Chodzi więc o to, aby się dowiedzieć, co zamierza czynić w tym kierunku Baldwin? Jest to zbyt poważny przeciwnik, aby dawać mu jakiekolwiek fory!
— Doskonale! — zawołał Pitt. — Przyślę pani wiadomość do hotelu. Good-bye, lady Steward-Foldew!
Pożegnawszy ją, kapitan szybko przeszedł nadbrzeże i zbiegłszy na plażę, zbliżył się do tłumu młodych i starych Amerykanów i Amerykanek, otaczających swego ulubieńca, „the best swimmer of United States of America“.
Pitt Hardful bacznie mu się przyglądał.
Amerykański rekordzista musiał mieć około trzydziestu lat i 1 m. 85 cm. wzrostu. Na szerokich barach, nad wypukłą, potężną piersią ledwie widzialna, niby niepotrzebny, przypadkowy dodatek, wystawała malutka głowa.
Wszystko na niej było malutkie, śmiesznie drobne. Krótkie, rzadkie włosy, malutkie oczki, drobny, zuchwale zadarty nosek, wydęte, prawie dziecinne, bezbarwne wargi i sterczące uszki.
Jednak ta mała główka mocno opierała się na kolumnie krótkiej, muskularnej szyi, wyrastającej z atletycznych barów i piersi, podobnej do olbrzymiego dzwonu.
W tej główce mocno tkwiła pewność, że mięśnie ramion, nóg i brzucha nie znają znużenia, że płuca wchłaniają odrazu tak ogromną ilość powietrza, jak chyba nikt inny na całym świecie. To też drobna twarzyczka rekordzisty tchnęła nadmiarem pychy, pewności siebie i zachwytem nad wytrenowanem ciałem, którego zaledwie nikłą i w gruncie rzeczy zawadzającą częścią była głowa. Bądź co bądź posiadała wagę kilkuset gramów i ciągnęła pływaka na dno.
Patrząc w bezczelne, aroganckie oczki Baldwina i w jego pyszałkowatą twarz kretyna-mikrocefala, Pitt Hardful rzekł do rekordzisty:
— Cieszę się, że spotykam pana, mr. Baldwin! Zdaje mi się, że kiedyś miałem sposobność poznać pana...
— Well! — burknął pływak, wydymając małe usteczka. — Tyle wszędzie spotykam wielbicieli, że doprawdy, nie przypominam sobie...
To mówiąc, wetknął w dłoń kapitana jeden tylko palec, gruby i twardy, niby odłamek drewna.
— Nic nie szkodzi! — uśmiechnął się Pitt. — A więc będzie pan walczył o pierwszeństwo z mrs. Tornwalsen? Doskonała pływaczka i w dobrej formie.
— Pff! — sapnął Baldwin. — Wypadło mi jechać na wyścigi do Hamburga, po drodze zatrzymałem się tu na dwa dni... Jutro popłynę i jestem pewny, że ta osławiona „syrena północna“ wytchnie się na trzeciej lub czwartej mili...
— Jednak mr. Cornyle pewnym jest pana, bo przyjął dwa tęgie zakłady! — wtrącił Pitt.
— Na tęgiego też stawia championa, mr... mr... — odpowiedział Baldwin.
— Kapitan Siwir, — podpowiedział mu kapitan.
— A — a — a, to pan stawia przeciwko mnie? — prawie groźnie spytał Amerykanin, a w szparkach małych oczek błysnął gniew.
— Jeżeli pan pozwoli, mr. Baldwin — uśmiechnął się Pitt Hardful. — Lubię hazard, a będzie to prawdziwy hazard. Znakomity champion, the best swimmer of U. S. A. i nikomu dotąd nieznana lady, słaba niewiasta, wschodząca gwiazda na firmamencie sportowym...
— Ja tę gwiazdę zdmuchnę na drugiej mili! — syknął Baldwin.
— Nie zdziwiłbym się zbytnio! — zauważył kapitan obojętnie wzruszając ramionami. — Jednakże zaproponuję panu Johnowi Cornyle zwiększenie stawki o dziesięć tysięcy dolarów.
— Doskonale! — ryknął śmiechem pływak. — Mój stary lepiej się obłowi na tym wyścigu, a i ja coś-niecoś od niego wycyganię, chociaż prawdę mówiąc, jest to wyga, gorszy od najgorszego manager’a.
— Spróbuję zatem tem chętniej! — rzekł Pitt. — Pan nie zechce naturalnie wystawiać na próbę swojej sławy i popłynie w zwykłej formie, używając smaru... Mrs. Tornwalsen jest przeciwnikiem niebezpiecznym...
— Co?! — zaryczał Baldwin. — Nie chcę jej nawet widzieć, — tak jestem pewien zwycięstwa! Stanton Baldwin, trzy rekordy światowe szybkiego pływania, cztery rekordy dystansowe, zwycięstwo nad takiemi championami jak „Old Boy of Hudson“ i „Black Master Grynelly“! Gwiżdżę na syrenę waszą i popłynę bez żadnego tłuszczu. Na co mi się to przyda, gdy tak czy inaczej, więcej od czterech mil nie będę w wodzie!
— I pan mr. Baldwin nie zmieni swego postanowienia, tembardziej, że zostało ono ogłoszone publicznie? — spytał Pitt.
— Słowo gentlemana i sportsmena, panowie! — krzyknął Amerykanin, wystawiając naprzód potężną pierś. — Płynę bez tłuszczu, bo wogóle uważam ten wyścig za zwykły trening dla siebie.
— All right! — zawołał kapitan. — Tylko nie mów pan nigdy „gwiżdżę“ w stosunku do kobiety, możemy bowiem pomyśleć, że pańskie „słowo gentlemana“ jednego dolara nie jest nawet warte.
— Co to znaczy? — spytał zdumiony Baldwin, zaciskając pięści.
— To tylko, com powiedział! — spokojnie odparł Pitt Hardful. — Zresztą, jeżeli panu to wyjaśnienie nie wystarcza, po wyścigu gotów jestem nauczyć pana, jak się mówi w cywilizowanem społeczeństwie o kobietach, kochany mr. Stanton Baldwin!
Kapitan, ukłoniwszy się, odszedł w stronę kasyna „La Pergola“ i wysłał list do hotelu Edwarda VII.
Donosił lady Rozalji, że amerykański rekordzista do startu stanie „bez tłuszczu“.
Przy tej sposobności Pitt życzył pani Tornwalsen powodzenia i wyrażał pewność, że zwycięży w pojedynku z „the best swimmer of U. S. A.“ chociaż — dodawał — przeciwnik niezawodnie ma znaczną przewagę nad współzawodniczką, albowiem, o ile zauważył, wcale nie posiada głowy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.