Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin/Czorsztyn, Pieniny, Krościenko, Sącz Stary i Nowy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Steczkowska
Tytuł Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin
Data wyd. 1872
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Czorsztyn, Pieniny, Krościenko, Sącz Stary i Nowy.

O te skarby, te obrazy
I natury i swobody
Chwytaj, pókiś jeszcze młody,
Póki w sercu jeszcze rano,
Bo nie wrócą się dwa razy,
A schwycone pozostaną...
Nie wyrywaj się z gościny,
Gdy cię losy tam zawiodą,
A z powrotem puść się wodą
Na Dunajcu przez Pieniny.

Idąc za radą ulubionego Wieszcza, którego słowa tu położyłam, gdy nam przyjdzie pożegnać cudne okolice Podhala, którym winniśmy tyle niezatartych wrażeń, tyle najmilszych wspomnień, chciejmy uzupełnić tę przejażdżkę poznaniem Czorsztyna, Pienin, Szczawnicy i czarujących okolic Sącza, które do nieopisanych piękności, łączą jeszcze urok wspomnień dziejowych. Zamiast więc wracać tąsamą drogą, jaką przybyliśmy do Nowegotargu, udajmy się gościńcem prowadzącym ku wschodowi brzegiem Dunajca, którego ramiona, Czarny i Biały, płynące jak wiemy z Kościeliska i Zakopanego, tuż za miastem w jednę łączą się rzekę. Okolica, którą przebywamy jadąc do Czorsztyna, dwie mile od Nowegotargu leżącego, jest bardzo ludna, zasiana gęsto wioskami. Pierwsza, przez którą przejeżdżamy, jest Waksmund, daléj Ostrowsko i Łopuszna, w któréj pobyt tak miłe zostawił wspomnienia natchnionemu Śpiewakowi Sobótki. Wylewy Dunajca, który szeroko rozlewa się po dolinie zatapiając pola i łąki, są prawdziwą klęską dla tych okolic. Wsie w tych stronach nie tak już porządnie i pięknie zabudowane, jak pod Tatrami; lud także nie tak dorodny i zamożny, choć urodzaje nierównie lepsze. Minąwszy Harklową, jedziemy przez wieś Dębno, pod którą Białka wpada do Dunajca, stanowiącego odtąd granicę od Węgier. Na przeciwnym brzegu téj rzeki, a zatém na Spiżu, bielą się w niewielkiéj od siebie odległości dwa ładne miasteczka Nowa Biała i Frydman. Jan III wracając przez Węgry po odsieczy Wiednia, wstąpił do Frydmanu i w tutejszym kościele składał dziękczynne modły za odniesione zwycięztwo. Odjeżdżając hojnie obdarował kościół.
Za wsią Maniowami, dolina Dunajca dotąd szeroka i otwarta, zwęża się coraz więcéj. Dwa pasma skalistych wzgórzów podnoszą się zwolna po obu brzegach rzeki i tak ścieśniają dolinę, że między niemi a Dunajcem zaledwie przeciska się droga. Śliczne są te wzgórza, szczególniéj na węgierskim brzegu; okrywają je piękne świerkowe lasy, z pośród których wychylają się białe lub bladoróżowe opoki marmurowe; miejscami widać skały amonitowe tak czerwone jak szwedzki marmur.
Już zdala ukazały nam się mury Czorsztyna; zrazu zdawało się, że stoją na równinie; ale w miarę jak zbliżaliśmy się do nich, spuszczając się w coraz ciaśniejszą i prawie w wąwóz przechodzącą dolinę, wspaniałe te zwaliska coraz poważniéj górowały nad okolicą. Wysoka, urwista, stroma skała, stercząca groźnie nad samym brzegiem Dunajca, stanowi posadę zamku; na jéj południowym boku podnoszącym się zupełnie prostopadle, stoją rozwaliny warownego niegdyś Czorsztyna. Rozburzone baszty, sterczące jak kościotrupy, poszczerbione, w gruzy rozsypujące się mury, smutny zniszczenia przedstawiają obraz, tém smutniejszy, że to zniszczenie nie jest dziełem nieubłaganego czasu, ale chciwości ludzkiéj.
Czorsztyn, jak większa część naszych zamków warownych, był odnowiony i wzmocniony przez Kazimierza Wielkiego. Pierwsza atoli wzmianka o Czorsztynie napotyka się już pod r. 1241. R. 1335 i 1339 przejeżdżał tędy Kazimierz W. do Wyszehradu, a 1369 do Budy, celem umówienia następstwa tronu dla siostrzeńca swego Ludwika, króla węgierskiego. Tędy przejeżdżali Ludwik, tędy Jadwiga do Polski. Tędy przejeżdżał Władysław Jagiełło 1412 i 1419 r. do Lubowni na Spiżu, aby się widzieć z cesarzem Zygmuntem i ułożyć się o wygnanie Krzyżaków z Prus, Wenecyan z Dalmacyi, Wołoszy i Turków z Europy. Roku 1423 wyruszył ztąd Władysław Jagiełło w czwartą niedzielę postu, a spotkawszy się na polach pobliskiéj wsi Sromowiec z cesarzem, udali się obaj do Kiezmarku, gdzie traktat przyjaźni spisali.
Między latami 1398 a 1403 Grot Słupecki herbu Rawicz i Jan Rogala, wywołani z kraju za zabicie Jana Ossolińskiego kasztelana wiślickiego, ztąd rozboje szerzyli. Wreszcie zdobyto zamek, Słupecki uszedł, a Rogala pojmany długo zostawał w więzieniu, aż go za przyczyną Zawiszy Czarnego starosty spizkiego, uwolniono. R. 1434 rozbójnicza banda Czechów i Rusinów obwarowawszy się w Czorsztynie, okolicę niepokoiła. Tu pożegnał się Władysław Warneńczyk z matką Zofią i bratem Kazimierzem, udając się 1440 roku do Węgier. Roku 1651 Aleksander Napierski z Gocławskim, poduszczony przez Chmielnickiego podburzył górali Podtarza, i ubieżał bez straży będący zamek. Piotr Gembicki biskup krakowski, zebrawszy własnym kosztem wojsko, pochwycił Napierskiego, którego u szubienic kazimierskich na pal wbito. R. 1655 czy 1656, Jan Kazimierz uchodząc przed Szwedami, szukał tu schronienia; ale nadciągające wojska najezdnicze, zmusiły go do udania się do Lubowni. W zamieszkach za Stanisława Leszczyńskiego, okolica ta bardzo wiele ucierpiała przez ucisk i łupieztwa własnych i obcych wojsk, mianowicie Teodora Lubomirskiego starosty spizkiego, stronnika Fryderyka Augusta III, i przez oddział Moskali pod dowództwem niejakiego Kominka i Darowskiego w Moskwie wychowanego szlachcica polskiego, którzy na wiosnę 1734 i pod jesień 1735 r. wielkie w starostwie czorsztyńskiem i w samym Czorsztynie szkody czynili.
Przed kilkudziesiąt laty, Czorsztyn jeszcze był mieszkalnym. Goszczyński wspomina, że znał człowieka, który biesiadował w komnatach zamkowych, a w Krościenku umarł niedawno temu sędziwy góral (Guszkiewicz), co także pamiętał ten zamek, gdy jeszcze był całym. Świętokradzka ręka targnęła się na ten szanowny pomnik ubiegłych wieków; z murów Czorsztyna brano cegłę i kamienie na budowanie gorzelni czy téż innych zabudowań gospodarskich, w wiosce rozsypanéj u stóp góry zamkowéj i nazwę Czorsztyna noszącéj. Nie pojmuję, jak można mieć tak mało uszanowania, tak mało przywiązania do pamiątek przeszłości, które ochraniać i zachowywać z czcią religijną należy! Nie można się oprzeć rozrzewnieniu, patrząc na te zwaliska jeszcze tak wspaniałe, które zapewne już nie długo będą panować okolicy. Czas i żywioły przyjdą w pomoc niszczącéj ręce człowieka, dokończą rozpoczętego dzieła. Napróżno Czorsztyn, jakby zgrzybiały starzec, wyciągający błagalnie wyschłe i drżące już ręce, dźwiga ku niebu nawpół rozwalone baszty; nikt go nie poratuje, nikt nie podeprze. Nadciągnie burza, zahuczy grzmot, błyśnie piorun, zawyją wiatry, runą w gruzy odwieczne mury i wkrótce może wielkich naszych królów pamiątka, zniknie ze szczytu skalistéj góry, któréj czoło od tylu wieków wieńczyła.
Było samo południe, upał nieznośny; pomimo to udaliśmy się prosto na górę, chcąc wypocząć w cieniu rozwalin. Mury zamku od strony zachodniéj, skąd jest wcale łatwy przystęp, są jakby dalszym ciągiem czerwonéj skały stanowiącéj jego posadę. Zbudowane po większéj części z kamienia, niczém prawie nie różnią się od niéj, i na pierwszy rzut oka możnaby mniemać, że cały ten gmach wykutym został ręką olbrzymów z litéj opoki. W niejakiéj odległości od ścian głównych, widać szczątki bardzo grubych i mocnych murów, które wraz ze skałami, któremi najeżona pochyłość góry, stanowiły wał ubezpieczający warownię. Drogą zarosłą chwastem, zarzuconą rumowiskiem i kamieniami, dostaliśmy się pod same mury i wyłomem wdarliśmy się do zamczyska. Straszna to ruina! Trudno już powziąść wyobrażenie o rozkładzie i wewnętrzném urządzeniu gmachu; wszędzie zwaliska, kupy gruzów, pustka okropna. Wchodząc, spłoszyliśmy dwa puszczyki, które zerwały się z przeraźliwym świstem. Ten głos grobowy, to jedyne echo obijające się teraz o te mury, wśród których rozlegała się niegdyś wrzawa wojenna, brzmiały huczne wesołéj uczty wiwaty, mięszając się z brzękiem łańcuchów i cichym, stłumionym jękiem ofiar rozzuchwalonéj zbrodni, więzionych w wilgotnych zamkowych podziemiach. Sowy, puszczyki, to jedyne tych zwalisk mieszkańce, wraz z duchami dawnych zamku dziedziców i błąkającym się cieniem nieszczęśliwéj Wandy. Poziomki, macierzanka, chwasty i krzewy rozścielają się wśród zwalisk, jakby chciały osłonić, ożywić i rozweselić smutny obraz zniszczenia.
Stanąwszy na krawędzi murów, mamy przed sobą widok, którego piękności niepodobna oddać słowami. U stóp przepaścistéj góry huczy Dunajec; na przeciwnym jego brzegu, wprost Czorsztyna, wznosi się węgierski zamek Dunajcem[1] zwany na pięknéj górze zarosłéj gęstym lasem, jednak nie tak wyniosłéj i niedostępnéj, jak ta, na któréj szczycie wznosi się Czorsztyn. Budowa zamku Dunajca także nie tak śmiała, jak Czorsztyna; jest on jeszcze w dobrym stanie i po części dotąd mieszkalny. Zwróciwszy się ku zachodowi, mamy przed sobą cały obszar nowotarskiéj doliny, przeplecionéj wijącemi się kręto niby połyskujące węże potokami, zasianéj mnóstwem wiosek. Od południa łańcuch śnieżnych Tatrów stanął na straży téj rozległéj i pięknéj równiny, od północy i północnego zachodu, opasują ją Bieskidy z Babią górą na czele. Stąd zasłaliśmy ostatnie pożegnanie już mgłą oddalenia przyćmionym Tatrom, które po raz ostatni w téj podróży w całym widzieliśmy ciągu. Ku wschodowi i północy, zamykają widok piętrzące się jedne nad drugiemi góry, to skaliste, to lasami odziane, należące już do pasma Pienin, które rozpoczyna się właśnie przy Czorsztynie. Nie zastaliśmy tu już owych drewnianych niedźwiedzi porozstawianych na skałach dokoła zamku, o których wspomina Goszczyński i Autorka dziełka pod tytułem: Miasta, góry i doliny. Nie wiadomo, czy burze oddały tę przysługę Czorsztynowi, strącając szpecące go poczwary, czy też znalazł się ktoś taki, komu ten szczególny pomysł nie przypadł do gustu i zniszczyć kazał te niedźwiedzie, które każdego rozśmieszać a nawet oburzać musiały. Więcéj niż godzina zeszła nam wśród rozwalin zamczyska; pożegnaliśmy je z żalem, a zerwawszy parę gałązek macierzanki na pamiątkę, spuściliśmy się z góry i w dalszą ruszyliśmy podróż.
O milkę za Czorsztynem leży wieś Sromowce wyżnie ponad samym Dunajcem, skąd już czasem podróżni puszczają się na łódkach do Szczawnicy. My jednak wiedząc, że przewoźnicy tutejsi nie bardzo są zręczni i że czarująca żegluga pomiędzy Pieninami rozpoczyna się właściwie o milę daléj od Sromowiec niżnich, czyli na południowym brzegu Dunajca położonego Czerwonego klasztoru, przewieźliśmy się przez Dunajec na węgierską stronę, gdzie leży wspomnione miejsce. Jadąc drogą wijącą się brzegiem Dunajca popod zielone pagórki ślicznemi gaikami odziane, nie mogliśmy się dosyć napatrzeć skałom piętrzącym się coraz wyżéj i stromiéj po drugiéj stronie rzeki i w jéj wodach swe stopy kąpiącym. Skały te należące już do pasma Pienin, prawie wszystkie mają kształt piramidalny, są ślicznego bladoróżowego lub białego koloru, ubarwione czerwonemi smugami. Zostawiwszy na prawo miasteczko Starą Wieś, przez które prowadzi droga do Kiezmarku, pamiętne zawartym tutaj 1474 roku pokojem, godzącym spory o korony czeską i węgierską synom Kazimierza Jagiellończyka ofiarowane, zajechaliśmy przed Czerwony Klasztor.
Wśród pięknych lip i innych drzew, kryje się ten obszerny niegdyś klasztor z kościołkiem o czerwonym dachu i takiejże dzwonniczce, skąd zapewne pochodzi jego nazwa. Klasztor ten założył 1319 roku niejaki Kokosz; 1335 Wilhelm Drugeth palatyn węgierski nadał go Starą Wsią; późniéj objęli go Kameduli. W czasie znoszenia klasztorów w państwie austryjackiem za cesarza Józefa, i ten klasztór został suprymowanym. Obecnie jest on wraz z pobliską osadą Śmierdzonką, gdzie są kąpiele siarczane, od r. 1820 własnością biskupa i kapituły grecko-unickiéj w Preszowie. Bardzo żałuję, że nie zwiedziliśmy tego klasztoru; ale zastawszy w cieniu stóletnich lip, stojących na ślicznéj równinie rozesłanéj nad brzegiem Dunajca, liczne towarzystwo umyślnie ze Szczawnicy przybyłe dla użycia czarującéj pomiędzy Pieninami żeglugi, nie chcieliśmy tracić sposobności odbycia w kilkanaście osób téj miłéj przejażdżki.
Wkrótce przybiły do brzegu czółenka, któremi mieliśmy płynąć. Czółenka te długie a wązkie, są to grube pnie wyżłobione na podobieństwo koryta; zbite z sobą po dwa; na poprzek położone dwie deski służą za siedzenia. W jedném czółenku mieszczą się tylko dwie osoby naprzeciw siebie siedzące i przewoźnik. Słysząc dawniéj o tych czółenkach i żegludze po bystrym Dunajcu, pewna byłam, że się nigdy na to nie odważę; ale teraz bez najmniejszéj obawy wsiadłam w łódeczkę i przekonałam się, że jeżeli woda nie bardzo wielka a przewoźnicy trzeźwi i zręczni, żadnego niema niebezpieczeństwa. Kilka par czółen odbiło od brzegu i wpłynęliśmy w skalisty wąwóz, którym Dunajec przerzyna pasmo Pienin. Pewna jestem, że najbujniejsza wyobraźnia w złotych snach swoich nic podobnego nie wymarzy; jestto zaczarowana kraina, jakby droga do lepszego świata!
Wystawmy sobie dwa pasma skał wyniosłych, dziwacznie poszarpanych, miejscami strojnych do samych wierzchołków najpiękniejszemi jodłami, świerkami, buczyną i innemi drzewy uśmiechającemi się świeżą zielonością w najrozmaitszych odcieniach, miejscami wznoszących się nagą, prostopadłą, poszczerbaną ścianą białéj, szaréj, żółtawéj lub różowéj barwy: wśród tych skał i lasów, tu i owdzie nad samą rzeką, maleńką polankę z szałasem pasterskim; wystawmy sobie bystry, szumny Dunajec po ogromnych przewalający się głazach, obmywający stopy tych skał wyniosłych i stanowiący dno doliny, tak, że w niektórych miejscach najwęższa nawet ścieżka nie przeciśnie się brzegiem jego; wystawmy sobie ten skalisty wąwóz wijący się wraz z rzeką w niezliczone zakręty, tak, że za każdém niemal poruszeniem wiosła zdaje się, że skały dalszą zamkną nam drogę, gdy tymczasem rozwija się on, jak czarodziejska wstęga, coraz nowe, coraz rozmaitsze, coraz więcéj zachwycające widoki snując przed zdumioném okiem przez dwie godziny; wystawmy sobie nad tém wszystkiem najpiękniejsze niebo oblane blaskiem zachodzącego słońca, a na tym czystym błękicie rozsiane gdzieniegdzie lekkie purpurowe obłoczki, a będziemy mieli słaby, niewyraźny obraz, raczéj cień Pienin, tak jak nam się przedstawiły w dniu 14 sierpnia 1854.
O! czemuż ci, którzy zwiedzają i pod niebiosa wynoszą piękności brzegów Renu, nie znają Pienin naszych! Przekonaliby się, że niekoniecznie za granicą szukać zachwycających cudów przyrody, że i pod naszém niebem znajdą się miejsca nie ustępujące w niczém owym aż do przesady wychwalanym obcym okolicom. Zdarzyło mi się słyszeć, że przepłynąwszy dwa razy pomiędzy wysławianemi brzegami Renu, już nie ma chęci powtórzenia trzeci raz téj żeglugi, gdy tymczasem Pieninom nigdy dosyć napatrzyć się nie można. Przebywszy kilka razy tę czarodziejską drogę, jeszcze nie poznaliśmy wszystkich jéj piękności, jeszcze nas wabią te cudne skały i czyste, szumne Dunajca nurty.
Jeżeli wspomnienia ubiegłych wieków, wiejące z ruin starożytnych zamków, tyle uroku nadają nadreńskim okolicom, nie zbywa i Pieninom na szacownych, świętych pamiątkach przeszłości. Są to Czorsztyn i zamek św. Kunegundy królowéj naszéj, którego szczątki pokazują dotąd na górze zwanéj Zamczyskiem nad potokiem Pieńskim. Gdy barbarzyńskie hordy Tatarów krwawą powodzią zalały polską ziemię, w te niedostępne skały schroniła się przed ich napadem święta królowa. Tu ona w ciemnych, okropnych nocach, rozjaśnionych jedynie krwawą łuną płonących do koła miast, zamków i wiosek, ostrą włósiennicą okryta, na twardym klęcząc głazie, błagała Boga za lud swój nieszczęśliwy, zasłaniała tarczą modlitwy swojéj tę krainę biedną, a okoliczne skały echem podawały sobie bolesne westchnienia jéj serca i cichy szmer gorących modlitw.
Porównajmy, jeżeli się godzi, tę świętą, anielską postać królowéj naszéj, unoszącą się jak jasny obłok nad tą cudną okolicą, z cieniami owych dumnych baronów, z krwawemi widmami ofiar ich zemsty, okrucieństw i zbrodni, snującemi się wśród zwalisk zamków nadreńskich; porównajmy legendy przywiązane do tych feudalnych grodów z podaniami ludu zamieszkującego malownicze brzegi Dunajca! Jeżeli te krwawe obrazy mogą na chwilę zająć wyobraźnię, to każde szlachetne serce odwrócić się od nich musi ze zgrozą i wstrętem. Przeciwnie, niemasz może imienia któreby się głębiéj wyryło we wdzięcznéj pamięci ludu i z większą przechowało miłością, jak imię św. Kunegundy. Za każdym niemal krokiem na pięknéj ziemi sandeckiéj, napotykamy pamiątki i wspomnienia jéj doczesnéj pielgrzymki. Lud wdzięczny pamięta dotąd i powtarza szczegóły jéj świętego żywota, jéj łask i cudów za jéj modlitwą zdziałanych; do jéj czasów odnoszą się wszystkie miejscowe podania, jakby do najpamiętniejszéj w dziejach epoki. Owe nawet wspaniałe szczyty Pienin, ów bystry nurt Dunajca, który z niepojętą siłą przez te dzikie przedarł się skały, to pomnik niepożyty świętéj Królowéj. Mówi podanie, że uciekając w te strony przed straszną tatarską nawałą, gdy już, już doścignąć ją mieli pohańcy, rzuciła za siebie grzebień i z jego to zębów, wystrzeliły Pienin iglice. Biegnie daléj a daléj po skałach i ostrym zwirze, który rani jéj nogi aż do krwi; gdzie padnie krwi kropla, tam zaraz wykwitają wonne goździki i róże, a zioła i kwiecie, różnowzorym kobiercem ścielą się jéj pod stopy. Zagrożona znowu niebezpieczeństwem, rzuca szczotkę od włosów i góry natychmiast gęstym porastają lasem, który przecież nie na długo wstrzymuje pogoń. Rzuca więc zwierciadło i wtedy Dunajec wzbiera nagle, przedziera się przez Pieniny i płynie w ślad za królową. Tak dostaje się ona szczęśliwie do zameczku swego, gdzie dotąd widać jéj stopkę wyciśniętą na kamieniu który zapłakał nad jéj dolą, a z tych łez powstało obfite źródło do dziś dnia płynące[2]. Zameczek św. Kunegundy według wiary ludu stoi dotąd nienaruszony, ale ten tylko widzieć go może, kto żadnym nieskalany grzechem. Tutajto możemy się przekonać że jak do rzetelnego szczęścia i tu i w wieczności, tak i do nieśmiertelnéj pamięci cnota jedna ma prawo. Przebrzmiały téż huczne oklaski, któremi świat zdumiony witał półbogów swoich; sława ich niegdyś tak głośna, cichnie z dniem każdym; następne pokolenia obrywają listek po listku z ich świetnych niegdyś wawrzynów; olbrzymie te postacie coraz głębiéj zstępują w grób zapomnienia, a imię pokornéj służebnicy Chrystusowéj, która cnotą każdy krok ziemskiéj pielgrzymki znaczyła, żyje i żyć będzie w późne wieki w sercach ludu, w jego pieśniach i podaniach, wspominane z miłością, powtarzane z błogosławieństwem, wzywane z ufnością w każdéj potrzebie. Ale ja zająwszy się główną Pienin ozdobą, duchem ożywiającym te urocze miejsca, zapomniałam zupełnie o naszéj żegludze; czas do niéj powrócić.
Lekkie czółenka sunęły szybko, pędzone bystrym nurtem ulubionego syna gór, który wdarłszy się pomiędzy skały, jakby przypomniał sobie swoję kolebkę i swobodne na łonie Tatrów igraszki, znowu w swawolne przemienia się dziecię, huczy, szumi, zrywa się i pieni po dawnemu, po skalistych przewalając się progach. W miejscach szerszych i głębszych, czółna płyną wesoło obok siebie; za chwilę rozwijają się, jak krasna wstęga, goniąc szalenie jedno za drugiém, wkrótce znowu się łączą i rozbiegają na nowo.
Miejscem wysiadania, jest ujście strumyka Rzeką zwanego, płynącego od Szczawnicy. Już zdala dawał się słyszeć odgłos muzyki zebranéj na brzegu dla powitania powracających z Czerwonego Klasztoru. Przybiwszy do brzegu, zaledwie mogliśmy się przecisnąć przez gromadę wiejskich dziewcząt strojnie przybranych, które przecinając nam drogę to chustkami, to wieńcami kwiatów, żądały okupu. Już się zmierzchało; towarzystwo, w którém odbyliśmy czarującą przejażdżkę Dunajcem, udało się spiesznie do zakładu kąpielnego leżącego jeszcze opodal stąd w Wyżnéj Szczawnicy; nam zaś jeden z przewoźników, a oraz wójt Niżnéj Szczawnicy, tuż nad Dunajcem położonéj, ofiarował nocleg w swym domu. Pasmo Pienin niekiedy mylnie Pioninami zwanych, u stóp których leży Szczawnica, ze wszech miar godném jest zwiedzenia. Trudno sobie wyobrazić więcéj zajmującą, i na małéj przestrzeni tyle piękności w sobie mieszczącą formacyję gór. Prostopadłe ściany, ostre jak igły szczyty, głębokie, ciasne parowy i wądoły z szumiącym potokiem; to znowu położyste grzbiety z kwiecistemi polanami i gęstemi po bokach szpilkowemi i liściastemi laskami, a ze szczytów najcudniejszy na wszystkie strony widok, wszystko to jest tutaj zgromadzone, wprawiając co chwila wędrowca w nowe zdumienie.
Pieniny rozpoczynają się przy Czorsztynie i przeciwległym zamku Niedzicy, a ciągnąc się po obu stronach Dunajca aż po za Szczawnicę i Leśnicę, wraz ze skałami wapiennemi i ammonitowemi w dolinie nowotarskiéj zupełnie podobnego zakroju, we względzie geologicznym jedną stanowią formacyę. Długość ich wynosi dwie, szerokość jednę milę. Najwyższy szczyt naprzeciwko Czerwonego Klasztoru wznosi się 3100 st. n. p. m., skała Rabsztyn za Leśnicą 3318 st. Nad poziom Dunajca piętrzą się szczyty Pienin do 1400 st. Pomiędzy Czorsztynem a Krościenkiem wygina się Dunajec granicą węgierską łukiem na południe. Między tym tedy łukiem a drogą z Czorsztyna do Krościenka wiodącą, i stanowiącą cięciwę owego łuku Dunajca, wznosi się najpiękniejsza część Pienin. Od strony północnéj położyste i łatwo przystępne, spadają one na południe skalistemi ściany, miejscami kilka set stóp wysokiemi, jak to na przejażdżce Dunajcem najlepiéj widać. Sam trzon z najwyższemi iglicami i ze wszech stron spadzistemi, a po części niedostępnemi bokami, odcinają od wschodu i zachodu dwa górskie potoki, do Dunajca wpadające, Słobczany i Pieński. Pomiędzy niemi od północy, t. j. od Krościenka na sam szczyt, łatwy jest przystęp, a stamtąd na wijący się w głębi między skałami Dunajec, na Spiż i Tatry, w prostym kierunku trzy mile odległe, najcudniejszy widok. Nad potokiem Pieńskim, płynącym głębokim i wązkim, lecz godnym zwiedzenia wądołem, stał na stroméj i z jednéj tylko strony wązką ścieżką dostępnéj skale, wspomniony zamek św. Kunegundy, wzniesiony przez Bolesława Wstydliwego, miejsce schronienia przed napadami tatarskiemi, lecz jak się zdaje już w 15 wieku upadły. Według wszelkiego prawdopodobieństwa był on z drzewa na podmurowaniu.
Już późną nocą przyjechał nasz furman, który z Czerwonego Klasztoru udał się drogą okrążającą Pieniny, przez lasy, parowy, urwiska, a do tego zupełnie mu nie znaną. Ledwie więc, wywróciwszy podobno dwa razy dostał się do Szczawnicy. Ta niefortunna przeprawa, pozbawiła nas zwiedzenia zakładu kąpielowego; konie bowiem młode, nieprzywykłe do drogi, tak się zmęczyły, że nie można było myśleć o odbywaniu niemi dalszéj podróży. Furman miał nas tylko odwieść nazajutrz do Krościenka, miasteczka leżącego o małą milkę, gdzie łatwiéj było wystarać się o konie. Zaledwie więc najpiękniejszy zajaśniał ranek, wyruszyliśmy w drogę. Tuż pod Szczawnicą przeprawiliśmy się na promie przez Dunajec. Droga prowadzi u samych stóp Pienin, brzegiem téj rzeki nie mającéj w całym swoim biegu tak znacznego spadku, jak zaraz poniżéj przewozu. Nagle, na tle skał i lasów ukazało nam się Krościenko ze swemi białemi domkami i wystrzelającą ponad nie wieżyczką kościoła. Miasteczko te leży u samych stóp Pienin, nad ujściem potoku Krośnicy do Dunajca. Niesie podanie, że po zniszczeniu okolicy przez Tatarów, garncarze Rusini pierwsi tu osiedli. To pewna że w tych stronach obrządek ruski sięgał niegdyś aż po Nowytarg.
W Krościenku zajechaliśmy także do wójta, u którego można było wynająć konie do dalszéj podróży. Jako w uroczyste święto Wniebowzięcia Matki Boskiéj, chcieliśmy wysłuchać mszy św., na którą właśnie dzwoniono, a potém, nie tracąc czasu, zaraz puścić się w drogę. Wójt przystawał niby na ten układ, ale gdy rzeczy nasze do jego izby zniesiono, stanowczo powiedział, że nie pojedzie przed południem. „Państwo to co innego, mówił, jesteście już w podróży — ale żebym ja wyjeżdżał z domu przed południem w takie wielkie święto, kiedy u nas odpust, żebym dla zysku opuszczał takie nabożeństwo, na to nigdy nie przystanę.“ Jakkolwiek kilkogodzinna zwłoka nie bardzo nam była na rękę, z drugiéj strony znowu miło było widzieć takie poszanowanie święta, jak rzadko się teraz zdarza. Nie nastając więc wcale na poczciwego mieszczanina, poszliśmy do kościoła.
Kościołek krościeniecki murowany nad samym urwistym brzegiem Dunajca i schludnie utrzymany, ale za szczupły na dość wielką parafią, gdyż prócz miasteczka cztery wsie okoliczne do niéj należą.
Powróciwszy z kościoła do domu wójta, oglądaliśmy obszerne zabudowania gospodarskie i piękny sad należący do niego. Dobry byt i zamożność wszędzie tu widoczne. W izbie sprzęty porządne, łóżka aż pod powałę wysłane pościelą, wielkie skrzynie pełne bielizny i innéj przyodziewy, piękny zegar na ścianie. Cieszy niezmiernie widok takiego dostatku, który po małych miasteczkach i na wsiach bywa poniekąd miarą moralnéj wartości mieszkańców, dowodem ich trzeźwości i pracowitości, jakkolwiek Krościeńczanie co do trzeźwości, nie zasługują na zbyt wielkie pochwały.
Niebawem zadzwoniono na summę; mnóstwo ludu tak z miasta jako téż ze wsi, spieszyło do kościoła. Wybiegliśmy przed dom chcąc się przypatrzyć ubiorom tutejszym. Co za śliczne stroje! Gdybym na nie własnemi nie była patrzyła oczami, każde opowiadanie wzięłabym za przesadzone, rysunek za zmyślony. Zacznę od kobiet. Spodnica bardzo fałdzista w wielkie kwiaty w żywych kolorach lub jednostajna pąsowa z szerokim złotym galonem, zapaska najczęściéj muślinowa biała, suto haftowana, gorset materyalny na guziczki zapinany; mnóstwo korali i paciorków zdobi szyję spadając na białą jak śnieg i cienką koszulę. Na głowie czepiec jedwabny, najczęściéj amarantowy, wyszywany galonkami i blaszkami, z płaskiém, okrągłém denkiem, z przodu wycięty w ząb i spuszczony na czoło. Na ten czepiec kładą dosyć dużą chustkę muślinową, tiulową haftowaną lub jedwabną złożoną na krzyż. Chustka ta jednym końcem spada na plecy, z przodu zaś związana jest na piersiach w kokardę ułożoną jak najstaranniéj. Muślinowy rańtuch, obszyty tiulową falbaną, lub szal rąbkowy przejrzysty w różne wzory wyrabiany, zarzucony na ramiona, i żółte lub czerwone buciki dopełniają ubioru mężatki. Strój dziewcząt tém się tylko różni, że nie noszą czepca i chustki na głowie, lecz włosy gładko z przodu umuskane splatają w jeden warkocz ozdobiony bogato wstążkami, i spuszczony na plecy. Uderzała mnie tu wielka staranność w ubiorze, że nie powiem nieco przesady, czego nie uważałam nigdy u naszych wieśniaczek. Chustka, rańtuch, gorset, wszystko, nawet u kobiet podeszłego wieku, włożone i poupinane z największą starannością, w niczém nie widać pośpiechu lub zaniedbania. Każda z kobiet prócz książki do nabożeństwa, niosła snopek wonnych ziół i kwiatów, które, według przywiązanego do dzisiejszego święta zwyczaju, miano święcić w kościele.
Mężczyźni noszą kamizelki pod szyją zapinane z granatowego, zielonego lub pąsowego sukna, z przodu i na plecach suto wyszywane kolorowym jedwabiem z niemiecka leibikami zwane. Na wierzch kładą sukmanę z białego sukna, co do kroju trzymającą środek pomiędzy gunią góralską a sukmaną naszych wieśniaków, nieco wciętszą od pierwszéj, wolniejszą od drugiéj. Sukmanę tę z przodu i przy rękawach okładają czerwoném suknem w różne wzory wycinaném. Kapelusz z dość szerokiemi skrzydłami opasany kolorową wstążką, za którą zatknięty bukiet z robionych kwiatów, lub opaską nabijaną mosiężnemi ćwieczkami zwaną koronką. Nie noszą tu już długich włosów jak na Podhalu, lecz strzygą je krótko. Miejsce kierpców, używanych tylko na dzień powszedni i w podróży, zastępują wysokie buty do kolan sięgające.
Lud tutejszy, szczególniéj mężczyźni, nie są tak dorodni jak Podhalanie; kobiety wszystkie prawie przystojne i miłe, nie widać jednak owych piękności jakie między tatrzańskiemi góralkami często napotkać można.
Napatrzywszy się do woli prześlicznym strojom, poszliśmy przed kościół, który oblegały tłumy ludu nie mogące pomieścić się wewnątrz. Po sumie wyszła uroczysta procesyja; dzwony brzmiały bez ustanku, pienia nabożne dalekiém rozlegały się echem, woń ziół napełniała powietrze, wszystko głosiło chwałę i wywyższenie Matki Bożéj, wszystko dodawało świetności i uroczystéj powagi temu radosnemu świętu.
Po południu pożegnaliśmy miłe Krościenko, udając się w dalszą podróż ciasną doliną Dunajca. Po obu jego brzegach piętrzą się do 3000 st. wysokie góry, należące już do pasma Bieskidów, w części lasami odziane, w części nagiemi i dosyć spadzistemi świecące bokami. Kształty ich przypominały nam jeszcze urocze Pieniny. Malowniczą tę dolinę ożywia i rozwesela bystry nurt Dunajca, wijącego się w niezliczone zakręty wśród rozkosznych brzegów. Droga nad samą prowadząca rzeką, czepia się po stromych i spadzistych pochyłościach obłazami zwanych. Dunajec pomimo dość znacznéj głębokości i szerokości, dla wielkich odsepisk i głazów o które rozbija się z szumem i hukiem, między Nowymtargiem a Zakluczynem, tylko przy średniéj wodzie jest spławnym.
Przejeżdżaliśmy przez kilka wsi porządnie zabudowanych, jak Kłodna i Tylmanowa, któréj położenie i długa topolowa ulica prowadząca do dworu, przypominają nieco Wolą Justowską przy Krakowie. Po drodze spotykaliśmy liczne gromadki ludu powracającego z nieszporów. Na przyźbach domów, siedzieli wieśniacy spędzający resztę dnia świątecznego na przyjacielskiéj gawędce; nigdzie nie było słychać kłótni, pijatyki i karczemnéj wrzawy. Widać że nałóg pijaństwa bardzo jest uskromiony w téj okolicy.
Minąwszy Łącko, wieś pięknie położoną, na dość obszernéj międzygórskiéj równince, daléj Maszkowice i Jazowsko, przeprawiliśmy się w Kadczy przez Dunajec i wjechaliśmy w piękną dolinę sandecką. Nie jest ona tak rozległą, nie ma tak wspaniałego otoczenia jak dolina nowotarska. Olbrzymie Tatry zamykające tamtę od południa, tutaj już tylko blado, niepewnie, rysują się na widnokręgu, wystrzelając ponad wyniosłemi, amfiteatralnie piętrzącemi się Bieskidami. Wszystko tutaj zmalało, zdrobniało, łagodniejsze przybrało kształty. Ale jakkolwiek dolina sandecka nie robi na nas tak silnego i zdumiewającego wrażenia, jakiego doznajemy na widok cudów tatrzańskiéj przyrody, niemniéj jednak przynęca malowniczém i pełném wdzięku położeniem. Okrąg jéj stanowią góry szczególniéj od południa, wysoko upiętrzone, zaokrąglonych, pagórkowatych kształtów, odziane pięknemi lasami, wśród których złociły się żyzne łany dojrzałém kołyszące się zbożem. Dno doliny zaścielają także uprawne pola; mnóstwo wiosek rozsianych to na równinie, to na pochyłościach wzgórzów, ożywia okolicę. Już poustawiane mendle zboża, snopy gęsto stojące na polach dowodziły, że tu nie napróżno rolnik skrapia ziemię swym potem, bo obfitym plonem szczodrze mu ona wynagradza poniesione trudy. Z wielkiém podziwieniem spotkaliśmy kilka wozów wyładowanych zbożem; w inném miejscu wiązano snopy na polu, chociaż bynajmnéj nie zanosiło się na deszcz, owszem piękny zachód słońca, niebo czyste i jasne, powietrze chłodne, wróżyło pogodę i na dni następne; nic więc nie usprawiedliwiało ciężkiéj pracy w tak uroczyste święto. Dowiedzieliśmy się dopiero, że Niemcy kalwińskiego czy ewangelickiego wyznania, mają w tych stronach osady swoje; ich to więc widzieliśmy pracujących jak w dzień powszedni, gdyż jak wiadomo, nie obchodzą oni świąt Matki Boskiéj.
W miarę zbliżania się do Starego Miasta (tak tu nazywają Stary Sącz), okolica coraz piękniejszą się stawała; śliczny las jodłowy ciemniał na wzgórzach ciągnących się po prawéj stronie; krzyże i figury coraz częściéj napotykane, bliskość kościoła i klasztoru zapowiadały. Już po zachodzie słońca wjechaliśmy do Starego Sącza. Miasteczko to położone między rzekami Dunajcem a Popradem, łączącemi się poniżéj miasta, początkiem swoim sięgające czasów Kazimierza Sprawiedliwego, małe, ubogie, ale schludne i spokojne, owiane urokiem świętych pamiątek, miłe jakieś i rzewne czyni na przejeżdżającym wrażenie. Prócz starożytnego kościoła farnego, zbudowanego po r. 1251, w którymto roku spłonął dawny kościół św. Krzyża, jest tutaj klasztor PP. Klarysek w końcu miasta stojący, otoczony murem na podobieństwo fortecy, z kościołem piękną ozdobionym wieżą. Klasztor ten założyła św. Kunegunda i tu po śmierci męża trzynaście lat (1279 do 1292) w zakonie przeżywszy, pełna cnót i zasług rozstała się z tym światem. Niespodziewane zatrzymanie się w Krościenku, pozbawiło nas szczęścia pomodlenia się przy zwłokach św. Królowéj i Patronki polskiéj, spoczywających na ołtarzu w kaplicy klasztornéj, i zobaczenia przechowujących się po niéj pamiątek (klęcznik, szklanka, on pierścień znany z legendy o wynalezieniu soli wielickiéj, relikwijarzyk, co jéj zawsze towarzyszył). Spojrzeniem tylko mogłam powitać te mury już szarą zasłoną zmroku obleczone, w których żyła pokorna służebnica Chrystusa, jak anioł opiekuńczy czuwająca nad tą ziemią, gdzie pamięć jéj dotąd tak żywo utrzymuje się w sercach wdzięcznego ludu.
Nadmieniam jeszcze, że Bolesław Wstydliwy, używszy posagu żony na potrzeby kraju, darował jéj natomiast Stary Sącz z przeszło stu wsiami 1257 r., zastrzegając jedynie, aby królowa darowizny téj nie puszczała ludziom obcego narodu w posiadanie. Dobrami temi 1280 roku uposażyła św. Kunegunda klasztór, który je dopiero 1782 r. postradał, a w r. 1812 także srebra kościelne wraz z innemi kosztownościami; między niemi, złotem tkany ornat własnoręcznéj roboty św. Kunegundy. Był tu także klasztor Franciszkański, późniéj na ratusz przerobiony.
Milę od Starego Sącza leży Sącz Nowy, gdzieśmy nocować mieli. Ściemniło się już zupełnie; cicha, piękna noc letnia, rozpostarła nad uśpioną ziemią swój gwiaździsty namiot; droga była równa i gładka, wózek nasz toczył się jak po stole; mogłam więc swobodnie oddać się myślom i przechodzić pamięcią wspomnienia, których tyle do téj zachwycającéj wiąże się okolicy. Obok św. Matki i Patronki Sandeckiéj ziemi, któréj życiem i cudami uświęcone te miejsca, stanęli mi w myśli synowie Kazimierza Jagiellończyka. W tym Starym Sączu, dziś ubogiéj, małéj mieścinie, mieszkali młodzi królewiczowie, i zdala od gwaru stolicy, pod okiem biegłych mistrzów Filipa Kalimacha i Jana Długosza, kształcili się na przyszłych panów i ojców narodów. Tu wzrósł święty nasz Patron Kazimierz, wzór niewinności, czystości, pokory; tu się wychowali Jan Olbracht i Aleksander, królowie więcéj klęskami, które za ich panowania nieszczęsną Polskę trapiły, niż dobrym rządem pamiętni; Władysław, pan Czech i Węgier, a nakoniec ów wielki, przesławny Zygmunt, co blisko pół wieku z łagodnością ojca mądrze i szczęśliwie Polską władając, zagoił krwawe jéj rany, wyniósł ją do nieznanego jéj dotąd stopnia potęgi, świetności i chwały, a panowaniem swojém rozpoczął chlubnie złoty wiek, słusznie od jego imienia Zygmuntowskim zwany. Szybkością błyskawicy przeleciała myśl moja kilku wieków przestrzeń; srogie klęski wojny, lata błogiego pokoju i pomyślności, szczęśliwa i smutna dola téj pięknéj krainy, niby wieniec z róż i ciernia uwity, przesunęły się zwolna przed oczyma memi.
Nowy Sącz położony powyżéj ujścia Kamienicy do Dunajca, na wschodnim brzegu tegoż, niegdyś gród warowny, ludny i handlowny, powstał po roku 1292 na miejscu królewskiéj wsi Kamienicy, przedtém własności biskupów krakowskich. Tutaj w r. 1370 witali obywatele polscy, Ludwika króla węgierskiego na tron polski obranego, a w sześć lat późniéj matkę jego Elżbietę w imieniu syna rządy obejmującą. Stąd wyprawił Władysław Jagiełło Witołda do Zygmunta króla węgierskiego w r. 1410. Tu, Jagiełło w r. 1419 zjechał się z cesarzem Zygmuntem, dla narady względem podniesienia wojny przeciw Turcyi. Kazimierz Jagiellończyk r. 1471 odprowadził do Sącza syna swego Kazimierza (świętego), na tron węgierski wezwanego.
Miasto to ucierpiało wiele przez pożary w latach 1522, 1611, 1644, 1655, 1753; przez morowe powietrze 1710, tudzież w czasie wojen szwedzkich nie mało klęsk doznało. Obecnie Sącz jest stolicą obwodu, posiada gimnazyjum i jest jedném z większych i porządniejszych miast Galicyi. Obszerny rynek ze starożytnym ratuszem na środku, otaczają piękne, piętrowe kamienice; ulice także porządnemi zabudowane domami; żydzi, składający znaczną część ludności, mają sklepy na osobnéj ulicy, jak na żydowską dosyć jeszcze porządnéj[3]. W północnéj stronie miasta nad Dunajcem wznosząca się baszta i resztki rozwalonych murów, są zabytkami pięknego niegdyś zamku.
Kościoły katolickie są dwa: parafijalny św. Małgorzaty i jezuicki. Prócz tego, kościół ewangielicki, niegdyś franciszkański, pierwotnie podobno 1297 przez Władysława króla czeskiego i polskiego fundowany, potém 1654 przez Konstantego Lubomirskiego podczaszego w. kor. i starostę sandeckiego, na nowo wystawiony. Kościół parafijalny założony koło r. 1300, pięknéj gotyckiéj budowy i bardzo obszerny, 1448 r. przez Zbigniewa Oleśnickiego na kolegijatę zamieniony, którą pozostał do r. 1791. Będąc w nim zaledwie na krótką chwilkę, nie mogłam zwrócić uwagi na żadne szczegóły. Kościół jezuicki wzniesiony przez Władysława Jagiełłę w r. 1409 i na szpital przeznaczony, r. 1410 oddanym był Norbertanom; dopiero w r. 1831 Jezuici przenieśli się tutaj po spaleniu Tyńca. Piękne malowania zdobią ściany kościoła; w wielkim ołtarzu jest obraz Matki Boskiéj, w dwóch bocznych św. Ignacego i św. Stanisława Kostki; w trzecim bardzo piękny wizerunek Ukrzyżowanego Zbawiciela, rzeźbiony z drzewa przez Plaskiego stolarza z Sącza, podług rysunku księdza Sztyrmera T. J., znakomitego rytownika przeszłego wieku. Można tu także widzieć wiszący na ścianie obraz przedstawiający króla Władysława Jagiełłę w naturalnéj wielkości. Największa czystość i staranność w utrzymaniu kościoła, mile wpada w oko i daje poznać, że tu nie najemne ręce obsługują ołtarze Pańskie, że te starania wypływają z serc wyłącznie Bogu poświęconych.
W tym to kościele odebrał błogosławionéj pamięci ksiądz Karol Antoniewicz kapłańskie święcenie, tu rozpoczął apostolskie swe prace, w których tak widocznie Bóg mu błogosławił, tutaj w tułactwie zwracał z tęsknotą myśli i serce swoje. Te ołtarze, kazalnica, konfesyjonały, świadki niezmordowanéj jego gorliwości, tak wymownie i rzewnie do każdego polskiego serca przemawiają, budząc w niém żal i boleść nad stratą, jakąśmy ponieśli w przedwczesnym téj jasnéj gwiazdy zachodzie[4]. Onto w roku 1846 z miłością i boleścią w sercu, z wyrazem niebiańskiego pokoju na pogodném czole, ze słowami pociechy, nauki, nadziei na ustach, z krzyżem zbawienia w ręku, przebiegał okropną klęską nawiedzoną część ziemi polskiéj. Gdzie wstąpił, błogosławieństwo nieba z sobą przynosił; gdzie padło słowo jego, tam zaraz wykwitały kwiaty upamiętania, żalu, pokoju, przebaczenia, ufności i poddania się boskim wyrokom. Z góry nadludzką czerpiąc siłę, nieugięty, niezrażony niczem, wszędzie nauczał, wszędzie dobrze czynił, w cierpliwości, pokorze i pokucie, jedyny środek przebłagania Boga wskazywał. Tu wyrywa dusze z przepaści rozpaczy, staje jako pośrednik pomiędzy rozgniewanym Ojcem a występnemi dziećmi, wraca im zakłócony pokój sumienia; indziéj dźwiga upadających na duchu, balsamem niebiańskiéj pociechy otwarte skrapiając rany. Ileż on to miłości, nauki, pociechy rozlał po ziemi naszéj, jakże czułą, ojcowską opieką otaczał lud biedny, ile cudów zdziałała natchniona jego wymowa, jakże wzniosły wzór apostolskiéj gorliwości zostawił, ile łez wdzięczności, ile zasług uniósł z sobą do nieba! Oprócz ogólnéj czci i szacunku, do jakiego ksiądz Antoniewicz w sercu każdego ma prawo, my Krakowianie szczególną, wyłączną winniśmy mu wdzięczność. Po okropnéj klęsce pożaru w r. 1850, która wydzierając nam drogie ubiegłych wieków pamiątki, rzuciła w serca zwątpienie i żal rozpaczliwy, on pierwszy z gruzów świątyń naszych przemówił słowem niebiańskiéj pociechy, on w krzyżu wskazał nam sztandar nadziei doczesnéj i wiecznéj, on przez rok blisko z dawno niesłyszaną wymową, z niezrównaną gorliwością głosił po kościołach naszych świętą miłości naukę; on w najwyższych i najniższych klasach pozyskał dla siebie uwielbienie i zaufanie; pociągał wszystkich prostotą i łagodnością anielską, zbliżał nas do nieba, a niebo nam modlitwą swoją przychylał. Ta święta postać w całym uroku krótkiego niestety, lecz pełnego zasług i poświęceń zawodu, stała mi ciągle przed oczyma, gdyśmy bawili w Sączu, i już nie mogłam się od niéj oderwać.
Piękne zabudowania kolegium, po wydaleniu stąd Jezuitów, w r. 1848, obrócono na koszary czy téż szpital wojskowy; gwar, hałas, szczęk broni, rozlegał się w tym cichym przybytku nauki, modlitwy, rozmyślania. W czasie naszéj bytności, trzech tylko zakonników mieszkało przy kościele.
Był tu dawniéj jeszcze kościół św. Wojciecha w miejscu, gdzie teraz dom pocztowy, tudzież kościół św. Krzyża, teraz zburzony, w którym, według podania, św. Wojciech miał nabożeństwo odprawiać, a ostatni raz według liturgii grecko-słowiańskiéj, Izydor kardynał i metropolita kijowski 1440.
Po południu pożegnaliśmy Nowy Sącz, miłe krótkiego w nim pobytu unosząc wspomnienie. Przecudna jego okolica teraz dopiero ukazała nam się w całym uroku i wdzięku. Dokoła piętrzą się góry i pagórki jakby amfiteatr, którego najwyższym stopniem są wspaniałe, w oddali siniejące Tatry. Pomiędzy temi górami mnóstwo dolin i wąwozów w rozmaitych rozgałęzia się kierunkach, a w każdéj dolinie, w każdym wąwozie, to na pochyłościach wzgórzów, to na równinie, bieleją wioski oplecione zielonym wieńcem ogrodów i sadów. Wszędzie rozścielają się urodzajne niwy, rozkoszne łąki, śliczne gaiki i poważne, po większéj części jodłowe lasy. W takiéjto żyznéj, ludnéj i malowniczéj dolinie leży Stary Sącz, odznaczający się bielejącemi zdala zabudowaniami klasztornemi i piękną wieżą kościelną; a daléj nieco na wzgórzu, Nowy Sącz z okazałą kopułą luterskiego kościoła, wysmukłą dzwonniczką Jezuitów i starożytną dawnego zamczyska basztą. Wyborny gościniec wspina się zakrętami na grzbiet góry do 2000 stóp wysokiéj, prowadząc na Wysokie i Kaninę do Limanowéj.
Jeszcze słońce było wysoko, gdy dojechaliśmy do Limanowéj, małego, porządnie zabudowanego miasteczka z wielkim drewnianym kościołem, leżącego o trzy mile od Sącza. Nie zatrzymując się tutaj, zajechaliśmy do karczmy ćwierć mili za Limanową, która była kresem dzisiejszéj naszéj podróży.
Nazajutrz przed wyjazdem byliśmy świadkami zabawnéj sceny, dowodzącéj, jak w każdym względzie żydzi korzystają z niewiadomości prostego ludu, a w ogóle każdego, co się im da okpić. Nasz furman z drugim wieśniakiem, zabili nieopodal od karczmy jakieś nieznane im zwierzę, które wyszło z rowu, zarosłego sitowiem i krzakami. Żyd arendarz, do którego zdobycz swoję przynieśli, powiadał im, że to kot. Wieśniacy nie wierzyli temu i śmiali się z żyda, bo zwierzę nie miało żadnego podobieństwa do kota, a do tego wyszło z wody. Sprawa wytoczyła się przed nas. „Dajcież to tutaj“ rzecze nasz furman, „państwo może poznają, coto za jedno,“ i to mówiąc, wszedł do izby żydowskiéj, gdzie był zostawił swą zdobycz. Ale arendarz już schował zwierzę do komina, i trzeba było widzieć jego ruchy, wyraz jego twarzy, na któréj malowała się chciwość, zabiegliwość, chęć oszukania, słowem całą pocieszną figurę żyda, biegnącego za wieśniakiem, który niósł wydrę, co łatwo było poznać na pierwszy rzut oka po kształcie, futrze i łapach, których palce na podobieństwo pletew błonami połączone były. Żyd poznał naturalnie od razu, co to za zwierzę; ale bezprzestannie utrzymywał, że to kot, chcąc za parę groszy nabyć piękne i dosyć cenione futro. Dwaj strażnicy, którzy przyjechali do karczmy, także z arendarzem trzymali. Jakże on ich prosił, zachęcał, żeby poszli do rowu poszukać więcéj tych kotów; jak się krzątał, zabiegał w strachu, żeby wieśniacy nie zabrali zwierzęcia.
Wśród tych zabiegów około wydry, wyruszyliśmy w drogę. Mgła, wznosząca się z wąwozów i parowów, nie bardzo pomyślną była dla nas wróżbą; jakoż wkrótce całe niebo zaciągnęło się chmurami i deszcz lada chwila groził. Okolica wciąż górzysta, ale już nie tak malownicza, jak około Sącza. Wkrótce pożegnaliśmy obwód sandecki, a wjechaliśmy w bocheński. Uderzały nas tu nędzne, niskie, do połowy w ziemię zapadłe lepianki; znikł już ten dobry byt i dostatek, jaki widzieliśmy nietylko na Podhalu, ale i w okolicach Krościenka i Sącza. Tu, gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie smutny obraz nędzy się przedstawia i ziemia nawet tak żyzna w tamtych okolicach, tu jakby przekleństwo na niéj ciążyło, skąpe i liche wydaje plony.
Rozweselił nas nieco widok Królówki, ślicznie położonéj wioseczki, w któréj urodził się Kazimierz Brodziński. Z wielkim żalem moim, droga przechodziła krajem wioski; nie widzieliśmy ani dworu, stojącego może jeszcze na témsamém miejscu, gdzie stał dom rodziców Kazimierza, gdzie i on na świat przyszedł; nie widzieliśmy i tego kościołka, gdzie z organistą pieśni nabożne śpiewywał, gdzie biedny sierota modlił się tak serdecznie i rzewnie, szukając u Boga opieki i pociechy, któréj od ludzi tak rzadko doznawał. Z jakiémże rozrzewnieniem patrzyłam na te ubogie chatki, w których tulił się biedny chłopczyna, unikając gniewu i bicia macochy, w których tyle miłości i współczucia znajdował w sercach poczciwych wieśniaków. Cały wiek dziecinny poety, spędzony w ciągłych strapieniach, smutkach, tęsknocie, rozjaśniony zaledwie kilką weselszemi chwilkami, a opisany przez niego samego z tak rozrzewniającą i pełną wdzięku prostotą, rozwijał się przed oczyma memi w żywych, jasnych obrazach, a te wspomnienia nowego uroku dodawały malowniczéj okolicy Królówki. Na prawo w dolinie bieleje miasteczko Lipnica, miejsce urodzenia świętego Szymona, gdzie Kazimierz Brodziński z bratem swym uczęszczał do szkoły.
Wkrótce za Królówką ukazał nam się Wiśnicz, niegdyś dumnych Kmitów siedziba, dziś miejsce więzień i sądów kryminalnych. Kościół i klasztor niegdyś Karmelitów bosych na górze za miastem z przepysznym naokoło widokiem, wzniósł 1635 r. Stanisław Lubomirski wojewoda ruski, na pamiątkę zwycięztwa odniesionego nad Turkami pod Chocimem 1621 r., używszy do roboty zabranych w niewolą Turków. Po zniesieniu zakonu, klasztor 1783 r. na więzienie zamieniono. Nie opodal wznosi się mocny, dość opustoszały zamek Kmitów. Tu przyjmował Piotr Kmita króla Zygmunta Augusta wraz z żoną Barbarą Radziwiłłówną; tu miano jéj truciznę zadać. Oba te gmachy nadają Wiśniczowi zdaleka bardzo piękne wejrzenie. Ale przykry zawód czeka każdego za wjazdem do miasta. Jakże opisać te ciasne uliczki, ten rynek zabudowany obtarganemi, walącemi się klétami, budami, lepiankami, jakie ledwie w najustronniejszych zaułkach na naszym Kazimierzu znaleść można. Trudno doprawdy dać nawet wyobrażenie o dziwnéj architekturze tych domów, jeżeli je domami nazwać można. Wszystkie drewniane, niskie, walące się, zapadłe w ziemię, najdziwaczniéj powykrzywiane; jedne wznoszą się na wpół przegniłych palach, inne na jakichś arkadach; okna bez szyb, pozaklejane w części papierem lub szmatami pozatykane, jedno wyżéj, drugie niżéj, to na skos, to na poprzek poodwracane. Wystawmy sobie teraz niepoliczone roje nędznego, obdartego, obrzydliwego żydostwa — było go w Wiśniczu do 6000 na półtrzecia tysiąca chrześcian — snujące się wśród tych rozwalin, wrzask, krzyk, szwargot, błoto po kostki, a będziemy mieli jaki taki obraz Wiśnicza[5].
W tym jednak Wiśniczu musieliśmy zabawić czas jakiś, aby konie wypoczęły. Zajechaliśmy do jednego z owych hotelów w rynku, ma się rozumieć, żydowskiego. Z wielką trudnością dano nam osobną izbę, najbrudniejszą jak tylko wyobrazić sobie można. Zapłaciwszy złotówkę za godzinny pobyt w tym apartamencie, wyjechaliśmy z obrzydliwego Wiśnicza. Na drodze do Bochni, gdzie właśnie był jarmark, spotykaliśmy ciągle wozy napchane żydostwem wracającém stamtąd. Tak więc rozstawszy się z Wiśniczem, długo jeszcze nie mogliśmy się rozłączyć z jego mieszkańcami.
Od Bochni, około któréj przejeżdżaliśmy, okolica nic zajmującego nie miała, a przywykłym do pięknych górzystych widoków, bardzo jednostajną się wydawała. W Gdowie, małéj, lichéj mieścinie, pamiętnéj rozsypką powstańców w r. 1846, zatrzymaliśmy się godzinkę, i stąd już tchem jednym zajechaliśmy do Krakowa, którego piękna okolica roztoczyła się przed nami, gdyśmy dojeżdżali do Wieliczki. Miłeto miasteczko; domy schludne, po części murowane, dwa kościoły: farny w samém mieście i OO. Reformatów za miastem stojący.
Coraz liczniéj napotykane podwody żołnierskie, ładowne bryki i wozy, hałas, turkot, ruch coraz się zwiększający, zapowiada bliskość Krakowa i przygotowuje nas zwolna do tego gwaru miejskiego, w którym niebawem utonąć mamy. Wjeżdżamy nareszcie. Jakże gęste i ciężkie powietrze! jak przesycone dymem i innemi nie zbyt wonnemi wyziewami! Z początku zdaje nam się że niepodobna będzie niém oddychać. A jednak są ludzie którzy żyją wśród miejskich murów i późnéj dochodzą starości, nie wychyliwszy się nawet po za ich obręb. Oni nie pojmują, nie wierzą żeby gdzie mogło być piękniéj, zdrowiéj jak na miejskim bruku, wśród miejskiego gwaru.
Takato jest moc przywyknienia i to nie tylko w fizycznym, ale i w moralnym względzie. Lecz kto raz zakosztował górskiego powietrza, kto zaprzyjaźnił się z przyrodą i jéj tajemniczą zrozumiał mowę, kto nadewszystko myślą, uczuciem, pragnieniem, umie wzlecieć wyżéj jeszcze, ponad tatrzańskie iglice, dla kogo one stały się niby konduktorami ściągającemi z nieba wzniosłe natchnienia, ten na zawsze zachowa w sercu wspomnienie owych chwil błogich, a może już niepowrotnych — spędzonych wśród gór, z życzliwą pamięcią dla ich mieszkańców.




I czemuż gdy ostatnie nakreśliłam słowa i spojrzałam na leżący przedemną rękopism, ogarnął mię smutek i nieokreślone jakieś uczucie goryczy, żalu i niezadowolenia, obudziło się w duszy? Mnie tak błogo było wywoływać w pamięci obrazy minionego szczęścia i swobody jakich przez lat tyle używałam w górach, tak miło dzielić się z drugimi wrażeniami memi, zapoznawać ich z piękną okolicą Podhala i jéj mieszkańcami, teraz zaś czuję niesmak i jakby wyrzut sumienia, a usta mimowolnie powtarzają tę skargę wieszcza:


Żal mi żem góry i ten lud pochwalił
I sam na siebie prawiebym się żalił,
Bo jako biją szkodnicy jastrzębie,
Tak uderzycie na stado gołębie.

Zepsute dzieci lubią cacka psować;
A żal się Boże co piękne marnować!
Was nie uleczy ten lud swą prostotą,
Nie dla was mają polskie Tatry złoto.

Was nie rozjaśni ten świat swym uśmiechem,
Ani was natchną góry swym oddechem,
Ani was górskie wody nie obmyją,
Ani w was prawdy ludu nie ożyją!

Bo na to, byście stąd wracali krzepsi
Na duszy waszej i ciele wzmocnieni,
Potrzeba byście tu przybyli lepsi,
A ludzie po was nie byli zgorszeni.


Do tych słów gorzkich będących wiernym uczuć swoich tłumaczem, jużby podobno nic dodać nie trzeba; zrozumieją czytelnicy do czego one zmierzają i dla czego opisawszy Tatry, czuję poniekąd wyrzut sumienia. Przebywając po parę miesięcy w Zakopaném, owym zakątku gdzie pod opieką osiwiałych olbrzymów żyje lud krzepki na duchu i ciele, pełen wiary i patryarchalnéj prostoty, z bólem serca dostrzegałam pomiędzy zwiedzającemi Tatry emisaryjuszów tegoczesnego postępu, a raczéj obłędu. Oni to starają się zaszczepić pomiędzy górskim ludem szalone i bezbożne idee spółecznego przewrotu, a zarazem szerzą wyuzdane zepsucie moralne. Dotąd na twardym i kamienistym gruncie Podhala, nie przyjęło się ziarno postępu. Zdrowy zmysł ludu odgadł truciznę podawaną w upajającym nektarze, a w różanych splotach mających uwieńczyć tych co się wyłamią z pod prawa Bożego, sromotnych dopatrzył więzów. Pogarda, to nagroda jaką u Podhalan znajdują wysłańcy postępu.
Ale jakkolwiek ich działanie bezpośrednio żadnego dotąd nie odniosło skutku, wpływ tych przewrotnych czy tylko obałamuconych ludzi, bardzo zgubnym się okazuje. Dotąd w pojęciu górali wyższa oświata, cywilizacyja, była synonimem wyższości moralnéj i szlachetności duszy; byli oni przekonani że co ujdzie prostaczkowi, nie uchodzi pomiędzy ludźmi oświeconymi. Stądto pochodziło owo poszanowanie i chęć do nauki, któréj dla dzieci swoich pragnęli rodzice. Dzisiaj otworzyły im się oczy. Widzą oni że z miasta to przybywają uczeni ludzie pomiatający religiją, lekceważący jéj najświętsze przepisy, ludzie zepsuci moralnie, bezwstydni gorszyciele niewinności. Nic więc dziwnego że odwracając się z pogardą i wstrętem od podobnych wyrzutków odzianych pozorami cywilizacyi, zrazili się do wszelkiéj oświaty. I kiedy dawniéj rodzice wyciągali się do ostatka aby dzieci swoje w szkołach utrzymać, dziś już często dają się słyszeć z tém iż wolą żeby pozostały w domu poczciwymi prostakami, niż żeby przy nauce wyjść miały na bezbożników. Oto owoce, oto skutki postępowéj propagandy. Daj Boże aby się na tém skończyło, aby brudny prąd demoralizacyi, nie zmącił przeczystych tatrzańskich potoków.






  1. Zamek ten nazywają, także Niedzicą od wsi u stóp jego położonéj.
  2. Piękne te ludowe podania zamieścił Szczęsny Morawski w swojém Album szczawnickiém, skąd je wypisałam.
  3. Przypominam że byłam w Sączu w r. 1854 a przez te lat kilkanaście wiele się tam zapewne zmieniło. Jak we wszystkich galicyjskich miastach, tak bez wątpienia i w Sączu żydzi mieszkają i handlują bez żadnych ograniczeń.
  4. Ksiądz Antoniewicz umarł w Obrze w W. Xięstwie Poznańskiém w r. 1852 d. 14 Listopada mając lat 45.
  5. Takim był Wiśnicz w r. 1854. Po pożarze który go zniszczył przed kilku laty, odbudował się zapewne porządniéj.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Steczkowska.