Nur es sema... światło niebios.../całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Nur es sema... światło niebios...
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Nûr es Semâ – Himmelslicht
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NUR ES SEMA
ŚWIATŁO NIEBIOS.
I.
Nur esz szems.

Było to w połowie grudnia. jechałem z moim wiernym sługą, dzielnym Halefem Omarem, z Bagdadu do Amada el Ghandur, szejka Haddedinów z wielkiego szczepu arabskiego Szammarów. Przed laty byliśmy u Haddedinów i zostawiliśmy po sobie dobre wspomnienie, dlatego spodziewaliśmy się radosnego przyjęcia z ich strony.
Było to właściwie małą próbą odwagi, że we dwójkę ośmieliliśmy się przejechać wzdłuż całej prawie Mezopotamii. Na otwartych równinach między Eufratem a Tygrysem mieszka wiele plemion arabskich, które nie tylko ustawicznie walczą z sobą, lecz toczą także spory z tureckiemi władzami, a każdego obcego podróżnego uważają za swoją zdobycz. Mimoto nie baliśmy się niczego. Mieliśmy pod tym względem właśnie obfite doświadczenie, znaliśmy dobrze kraj i jego mieszkańców i wiedzieliśmy, że w każdym wypadku i niebezpieczeństwie możemy liczyć na siebie. Woleliśmy w każdym razie jechać sami, aniżeli pod tak zwaną osłoną żołnierza tureckiego, którego obecność mogła nam raczej zaszkodzić, niż pomóc, gdyż przekonaliśmy się o tem niejednokrotnie.
Najkrótsza droga prowadziła w górę rzeki. Ponieważ jednak hordy Beduinów, których chcieliśmy uniknąć, snuły się w jej pobliżu, przeto jechaliśmy najpierw z biegiem małej Dijali, a potem wzdłuż Adhemu, aby w okolicy Dżebel Hamrin skręcić na zachód i koło Tekritu przeprawić się przez Tygrys.
Co się tyczy zaopatrzenia na taką podróż, to mieliśmy dobre konie i znakomitą broń. Mój amerykański sztuciec Henry’ego utrzymał już w szachu niejednego przeciwnika. Jako żywność wieźliśmy z sobą kilka worków mąki i daktyli, a dla koni soczystą zieleń Dżesireju, który w tej porze nie cierpiał na brak deszczu.
Czegóż nam jeszcze było potrzeba? Pewnego dnia przed południem mieliśmy ujście Adhemu już daleko za sobą i spodziewaliśmy się pod wieczór zobaczyć wzgórza Dżebel Hamrin. Step, tworzący w tropicznym skwarze letnim pustynię, wyglądał jak ogród z traw i kwiatów, których pył barwił na żółto nogi naszych koni. Step nie był w tych stronach zupełną równiną i miał dość wzniesień, choć nieznacznych, a między niemi wiele dolin poważnej szerokości i głębi. Rowy te z pozapadanemi ścianami były pozostałością dawnego systemu wodnego, który Dżesireh zmienił w najżyźniejszy kraj całego państwa perskiego.
Przejechaliśmy także przez kilka kotlinek, które jeszcze za czasów kalifów służyły jako wielkie zbiorniki na wodę. Niektóre z nich były tak głębokie, że jechaliśmy dnem ich, jakby między wysokiemi górami.
Była połowa grudnia, a mimoto było tak ciepło jak u nas w lipcu lub sierpniu. Koniom zaczęło to dolegać, zatrzymaliśmy się więc około południa, ażeby odpoczęły. Sami usiedliśmy na brzegu jednego z takich rowów które ongiś służyły do nawodnienia i wydobyliśmy fajki, napełnione tytoniem, przywiezionym z Bagdadu. Podczas tego wskazał Halef na wschód i powiedział:
— Patrz, sidi! Czy to nie są jeźdźcy, którzy się tam poruszają?
Siedziałem zwrócony twarzą do zachodu, oglądnąłem się więc, spojrzałem we wskazanym kierunku i odrzekłem:
— Tak, są to, jak się zdaje, dwaj jeźdźcy, a prowadzą także jucznego konia. Nie widać wyraźnie, bo za daleko.
— Kto to może być?
— Wnet się dowiemy. Dążą w tym samym kierunku, co i my, a że jadą powoli, dościgniemy ich, niebawem. Ponieważ nie są w znaczniejszej liczbie, nie, potrzebujemy ich się obawiać.
Ruszywszy w dwie godziny mniej więcej w dalszą, drogę, natknęliśmy się wkrótce na ślad tych, których widzieliśmy przedtem. Ten ślad właśnie wskazywał, że jechali potem znacznie prędzej. Nie mając powodu ścigania ich, nie śpieszyliśmy się, lecz trzymaliśmy się ich tropu, gdyż dążyli rzeczywiście w tym samym kierunku. Pod wieczór ujrzeliśmy, stosownie do przypuszczenia, Dżebel Hamrin, którego wzgórza ciągnęły się ku północnemu zachodowi, i dostaliśmy się na jedną ze wspomnianych poprzednio dolin, gdzie postanowiliśmy przenocować. Przepływała przez nią rzeczka, była więc woda dla nas i dla koni.
Dolina zakreślała łuk, wskutek czego nie mogliśmy zobaczyć jej końca, rozłożyliśmy się więc u wejścia. Wysokie ściany osłaniały nas przed chłodnym wiatrem nocnym.
Halefowi ani przez myśl nie przeszło złazić po drodze z konia, aby odprawić przepisane przez islam modły, a teraz także nie odmówił ani mogrebu, ani aszii, czyli modlitw podczas zachodu słońca i w godzinę po nim. Był on dawniej bardzo gorliwym mahometaninem, lecz przez pożycie ze mną stał się wewnętrznie chrześcijaninem, chociaż nazywał siebie jeszcze wiernym wyznawcą proroka. Zmieszawszy trochę mąki z wodą, zjedliśmy to i trochę daktyli, potem spętaliśmy koniom przednie nogi, żeby mogły się paść, lecz nie oddalić, i położyliśmy się spać.
Wobec tego, że wcześnie udaliśmy się na spoczynek, obudziliśmy się nazajutrz bardzo rano. Szaro się robiło, kiedy spożywszy po kilka daktyli, osiodłaliśmy konie i puściliśmy się w dalszą drogę. Zbliżaliśmy się właśnie do zakrętu doliny i chcieliśmy go objechać kiedy naraz usłyszeliśmy z drugiej strony donośny głos:
Hai alas salah ia mu minin! Allah akbar, Allah akbar! — Dalej do modlitwy, wierni! Bóg jest wielki, Bóg jest wielki!
Cofnęliśmy się natychmiast, zsiedliśmy z koni i poszliśmy ostrożnie naprzód, aby z ukrycia zobaczyć, kogo mamy przed sobą.
Widok, który się naszym oczom przedstawił, nie był zbyt pocieszający. Obozował tam oddział, złożony z dwudziestu bardzo dobrze uzbrojonych ludzi. Ze zwierząt naliczyliśmy szesnaście wielbłądów wierzchowych, a ośm jucznych, a nadto siedm koni. Skąd się to wzięło? Było przynajmniej o trzy konie za wiele. Jeźdźcy klęczeli teraz na modlitewnych dywanach i odmawiali fegr, czyli modlitwę podczas zorzy porannej. Wszystkie zwierzęta były rozsiodłane i pasły się w pobliżu. Obok leżały przedmioty, przeznaczone dla wielbłądów jucznych: szesnaście drewnianych trumien, po dwie na każdego wielbłąda. Mieliśmy więc przed sobą tak zwaną karwan el amwat, czyli karawanę umarłych. Za trumnami dostrzegliśmy dwu ludzi, leżących na ziemi ze związanemi rękami i nogami. To wyjaśniło nam zagadkę nadliczbowych koni. Oto ci dwaj jeźdźcy, których widzieliśmy wczoraj, spotkali się tu z karawaną i zostali przez jej członków pojmani.
Uczestnicy karawany nie byli sunnitami, lecz szyitami. Sunnici, których możnaby nazwać staro-zakonnymi mahometanami, uznają za kalifów Abu Bekra, Omara i Osmana, szyici natomiast odrzucają ich i uważają tylko Alego, oraz jego następców za prawowitych. Między jednymi a drugimi panuje zawzięta nienawiść, która zwłaszcza podczas szyickich pielgrzymek wybucha jasnym płomieniem. Nienawiść ta jest wynikiem cierpień, jakie ponieść musieli synowie Alego. Młodszego z nich, Husseina, zamordowano i pochowano w Kerbeli, stąd miasto to jest najświętszym celem pielgrzymek szyitów, którzy sprowadzają tam zdaleka swoich zmarłych, ażeby ich tam pogrzebać. Zwłoki przechowuje się aż do odpowiedniej sposobności, poczem wiezie się je w mniejszych lub większych karawanach do Kerbeli. Podczas tych pochodów pogrzebowych znajdują się uczestnicy w najwyższem podnieceniu religijnem, które graniczy z obłędem i czyni ich zdolnymi do najpotworniejszych czynów względem innowierców. Na dowód tego patrzyliśmy właśnie teraz.
Siham Allah fi ada ed din. — Niechaj Allah przebije tych nieprzyjaciół religii! — szepnął Halef do mnie. — To przeklęci szyici! Oni napadli na tych dwu jeźdźców, a z nami zechcą pewnie to sam o uczynić, gdy nas dostrzegą. Sidi, co poczniemy?
— Uciekniemy czemprędzej — odparłem, by go wystawić na próbę.
Stało się to, co przypuszczałem. Dzielny hadżi odrzekł z gniewem:
— Uciekać? Tacy dwaj, jak my? Przed tymi pospolitymi grabarzami? Tak, rozumnie byłoby ich ominąć, ale czy nie powinniśmy przyjść z pomocą tym jeńcom? Ucieczka byłaby tchórzostwem! Kto wie, co szyici zamierzają z nimi zrobić. Ci obłąkani wyznawcy szii gotowi ich zabić w męczarniach. Musimy ich ocalić. Spodziewam się, sidi, że zgodzisz się na to!
— Rozumie się, ale w takim razie nie możemy tu pozostać. Musimy sobie wynaleźć punkt, lepiej panujący nad ich obozem, punkt, któryby dawał nam większe bezpieczeństwo. Chodź!
Dosiadłszy znowu koni, wróciliśmy do wejścia do doliny, skręciliśmy poza nią tak, żeby wydostawszy się na jej krawędź, znaleźć się tuż nad karawaną. Tam zeskoczyliśmy z koni i odegnaliśmy je trochę dalej, ażeby ich z dołu nie dostrzeżono. Położywszy się potem na ziemi, poczołgaliśmy się ostrożnie nad brzeg, aby spojrzeć w dół na dolinę.
Znajdowaliśmy się nad zboczem, Wysokiem może na dwadzieścia łokci, wprost nad środkiem obozu, który był taki mały, że moim sztućcem mogłem dziesięć razy większą przestrzeń trzymać w szachu. Po modlitwie zdjęli szyici jeńcom z nóg pęta, otoczyli ich dokoła i naradzali się wśród dzikich okrzyków, jakiemuby losowi ich przeznaczyć.
Właśnie błysnął pierwszy promień słońca nad doliną, kiedy jeden z jeńców podniósł skrępowane dłonie i zawołał:
Ia szems, ia szems! la szems, ii hamdalillah. — O słońce, o słońce! O słońce, dzięki Bogu! Ty nas ocalisz od okropnej śmierci, ponieważ jesteśmy w nur esz szems, pod twojemj światłem i opieką! Nie posyłaj nas już teraz przez most czinewad do wieczności, lecz odpędź promieniami swymi złe duchy Arymana i przyślij nam z pomocą czystych aniołów Ormuzda!
Głośny śmiech szyderczy mu odpowiedział, poczem nastąpiły znowu takie ryki i wrzaski, że nie mogliśmy rozróżnić ani zrozumieć poszczególnych słów i okrzyków. Usłyszeliśmy „tyle tylko, że był to Pars, a więc wyznawca Zoroastra, którzy czczą słońce i ogień jako symbole dobrego boga Ormuzda. Gdy wrzaski ucichły na chwilę, zawołał znowu jeniec z podniesionemi rękoma:
Ia szems, ia ilaha, ia nefisa, ia challasa, — o słońce, o boski, wspaniały zbawco! Musisz nas ocalić i ocalisz, ponieważ noszę! twój tilzim[1] na sercu! Znowu odpowiedziano mu śmiechem, poczem rzekł dowódca karawany:
— Uporajcie się szybko z tymi psami niewiernymi! Niechaj się stanie to, co już wczoraj nakazałem. Mamy tu przecież dość miejsca na okrąg!
Co to miał być za okrąg? Co on rozumiał przez to słowo, to zobaczyliśmy wkrótce. Związano razem kilka sznurów i jeden koniec połączono z rzemieniem na końskim nosie, a drugi koniec ujął jeden z szyitów w rękę. Potem krótszymi sznurami, skrępowano ręce jeńcom i przymocowano je z prawej i z lewej strony do rzemieni na brzuchu konia.
— O Allah! Chcą ich na śmierć zawłóczyć! Widzisz to, sidi? — zapytał Halef.
Widziałem to oczywiście. Konia miano na długim sznurze pędzić w kółko, jak na lonży, a za koniem mieli się obaj biedacy wlec, dopókiby nie zginęli. Nie mogliśmy się dłużej wahać, gdyż kilku szyitów przygotowało już swoje długie włócznie, ażeby ich ostrzami konia pobudzić do biegu.
— Zaczynajcie! — rozkazał dowódca. — Dlaczego się ociągacie?
Na to podnieśliśmy się obaj z Halefem, a ja zawołałem na dół:
— Stójcie, na Allaha, wstrzymajcie się, jeśli sami nie chcecie zginąć!
Wszyscy odwrócili się, a spojrzawszy w górę, oniemieli ze zdziwienia.
— Odwiążcie natychmiast tych ludzi i puśćcie ich wolno, w przeciwnym razie nie oni umrą, lecz wy pójdziecie do dżehenny!
Wszyscy milczeli jeszcze przez chwilę, a potem dowódca zapytał:
— Kto wy jesteście, że ośmielacie się nam przeszkadzać?
— Jesteśmy zbawcami w potrzebie i nikt nam się oprzeć nie zdoła. Sama strzelba moja wystarczy do zabicia was w ciągu minuty. Uważajcie, zaraz wam to pokażę! Z tamtej strony tkwi w ziemi włócznia. W niej wystrzelę sześć dziur, nie nabijając za każdym wystrzałem.
Często robiłem takie próby ze sztućcem i zawsze udawało mi się zastraszyć tem przeciwników. Teraz także spodziewałem się, że oswobodzę tem jeńców i uniknę rozlewu krwi. Wymierzyłem zatem i wypaliłem szybko sześć razy. Po ostatnim wystrzale pobiegli szyici prędko, ażeby włócznię obejrzeć, a ja podczas tego uzupełniłem wystrzelone naboje. Naraz zabrzmiały głośne okrzyki podziwu, a gdy się uciszyło, dowódca powiedział:
— Niech nas Allah zachowa! To dżit es sir, czarodziejska strzelba, której nie potrzeba nabijać, a mim oto trafia do celu.
— Słusznie powiedziałeś — odrzekłem. — Jedna minuta wystarczy, aby was wszystkich położyć trupem na trawie. Ta strzelba czarodziejska strzela tak szybko i pewnie, że nikomu z was nie pozostałoby czasu na ucieczkę. Puśćcie więc wolno pojmanych, bo zaraz strzelam!
— Czy was jest tylko dwóch na górze?
— Dwu czy stu, to wszystko jedno; moja strzelba sama wystarczy.
— My będziemy także strzelali!
— Spróbujcie! Wasze flinty leżą obok trumien. Kto krok jeden zrobi, ażeby się dobrać do swojej, dostanie odemnie pierwszą kulę, a potem strzelba czarodziejska nie przestanie wysyłać kul, dopóki wszyscy nie padniecie.
— Jesteś chyba szatanem we własnej osobie, bo inaczej nie miałbyś takiej strzelby i nie mógłbyś nam tak nieustraszenie grozić!
— Jeśli tak sądzisz, to śpiesz się! Daję wam tylko tyle czasu, ile potrzeba na trzykrotne odmówienie fathy. Potem strzelam!
El kuwwe a leija — przemoc jest przeciwko mnie. Niech cię Bóg spali! Muszę się naradzić z moimi ludźmi!
— A ja tymczasem odmówię trzy razy fathę. Gdy skończę, ugodzi pierwsza kula w konia, do którego jeńcy są przywiązani, a druga w ciebie!
Żal mi było zwierzęcia, lecz przewidywałem, że będę musiał je poświęcić, ażeby szyitom napędzić strachu i uniknąć w ten sposób rozlewu krwi. Ci naradzali się półgłosem wśród dzikiej giestykulacyi, ja zaś czekałem ze dwie minuty, a potem zawołałem:
— Termin się skończył, ja zaczynam!
Wymierzyłem do konia i wypaliłem. Zwierzę zachwiało się kilka razy w obie strony i runęło, poruszając jeszcze przez chwilę nogami. Potem zwróciłem strzelbę ku dowódcy.
Battil — wstrzymaj się! — krzyknął widząc, co czynię. — Darujemy tym psom wolność!
— Czy zaraz?
— Natychmiast!
— Razem z końmi i ze wszystkiem, coście im zabrali?
— I tego żądasz?
— Tak. Jeśli nie otrzymają napowrót choćby najmniejszej swej rzeczy, nie usłyszycie już odem nie ani słowa, ale za to tem więcej strzałów!
Jil’ an daknak, addak el hemm — przeklęta niech będzie broda twoja i niech cię nieszczęście spotka!
— Nie przeklinaj, lecz śpiesz się, bo strzelę! Ci dwaj niechaj potem czemprędzej ruszają w drogę!
Co też potrafi sprawić taka broń repetierowa u ludzi nieświadomych, a zabobonnych! Szyici rozkrępowali jeńców i oddali im konie. O resztę przedmiotów odbyła się dłuższa sprzeczka, ponieważ już je rozdzielono. Mimoto upłynął zaledwie kwadrans od ostatniej mej groźby, a uwolnieni odzyskali wszystko i mogli odjechać. Zanim ruszyli z miejsca, zawołał jeden z nich ku nam:
Ia sedżid, ia well en niam, Allah żebarik fik; Allah żeselimak. — O panie, o dobroczyńco, niech ci Allah błogosławi, niechaj cię Allah zachowa!
— Jedźcie, zobaczymy się jeszcze! — odpowiedziałem im, poczem oni puścili się w drogę takim cwałem, na jaki stać było ich konie.
Kiedy nam się zdawało, że ocaleni są już dość daleko, wsiedliśmy także na konie i udaliśmy się za nimi. Szyici nie ścigali nas, a gdyby byli okazali do tego ochotę, bylibyśmy łatwo utrzymali ich w bezpiecznem dla nas oddaleniu zapomocą naszych strzelb.
Ocaleni nie zniknęli jeszcze na widnokręgu, a my cwałowaliśmy już za nimi. Spostrzegłszy nas, stanęli, ażeby na nas zaczekać. Ten, który w owej dolinie do nas mówił, był lepiej odziany, aniżeli jego towarzysz. Zanim zbliżyliśmy się do nich, zawołał:
— Jedziecie za nami? Serce moje raduje się tem, albowiem mogę wam teraz lepiej podziękować, aniżeli poprzednio.
— Podziękuj Bogu, a nie nam! — odpowiedziałem. — On to sprowadził nas zawczasu do doliny. Czyn nasz był tylko spełnieniem obowiązku, a za to nikt nie może żądać podziękowania.
— To prawda. Wasze poczucie obowiązku jednak naraziło was na tak wielkie niebezpieczeństwo, że stu innych ulękłoby się tego. Przyjm moją rękę, sidi, i powiedz, czem mogę ci się przysłużyć?
— Miło mi uścisnąć twoją rękę. Czy obraziliście czem tych Persów?
— Nie. To nie są Persowie. To mieszkańcy okolic Sulejmanii, położonej jeszcze po tej stronie granicy. Spotkaliśmy się z nimi w chwili, kiedy rozkładali się obozem. Pozdrowiwszy ich, chcieliśmy ich minąć, lecz oni zatrzymali nas, sądząc, że jesteśmy sunnitami. Kiedy im oświadczyłem, że jestem Pars, wzmogła się ich nienawiść. Pojmali nas, aby nas pozbawić życia za śmierć swego Husseina.
— Skąd przybywacie?
— Z Bagdadu. Mój ojciec jest kupcem i nazywa się Wikrama, mnie na imię Alam. Udajemy się do Arabów Anezej, ażeby ojca wyswobodzić z ich niewoli.
— Jakto? Jest w niewoli u zbójeckich Anezejów? Jak mógł on, kupiec bagdadzki, dostać się w ich ręce?
— Jechał do Mossulu, ażeby pewnemu przyjacielowi handlowemu zawieźć wielką sumę pieniędzy, lecz po drodze napadnięto nań i ograbiono doszczętnie. Anezejowie nie zadowalają się jednak tą sumą i żądają ponadto wysokiego okupu. Jeśli do pewnego czasu nie będzie zapłacony, zabiją mi ojca.
— Czy wieziesz dla nich pieniądze?
— Tak, ale nie całą żądaną sumę, bo nie zdołałem tyle zebrać. Przez stratę, którą poniósł ojciec, zubożeliśmy, gdyż to, co zabrali mu Anezejowie, stanowiło prawie cały jego majątek. Pożyczyłem, ile tylko mogłem, lecz ta kwota nie czyni nawet połowy wymaganego przez Beduinów okupu, ale spodziewam się, że tem się zadowolnią. W przeciwnym razie zwrócę się do słynnego pustelnika na skale Wahsija, o którym słyszałem, że ma wielką władzę nad nimi.
— Jak możecie być tak nieostrożni, żeby opowiadać tutaj o pieniądzach! A gdybyśmy tak byli rozbójnikami i zażądali ich od was?
— Nie znaleźlibyście ich tak samo, jak szyici. Są dobrze schowane. Zresztą jesteście naszymi zbawcami, którym można zaufać, a na wszelki wypadek mam przy sobie dwa talazimy, które ocalą mnie w każdem niebezpieczeństwie.
— Nie wierz talizmanom, ani amuletom, młodzieńcze! Tylko Bóg może człowieka z nieszczęścia wybawić. Modlitwa więcej wskóra, aniżeli wszystkie talizmany świata.
— Moje talazimy są właśnie modlitwami. Jeśli prawą rękę położę na miejscu, w którem się znajdują, nadchodzi ocalenie. Kiedy przedtem wzywałem słońca i położyłem skrępowane ręce na piersiach, gdzie spoczywają moje talazimy, przysłało was natychmiast, byście nas wyzwolili. A skąd wy przybywacie i dokąd dążycie, sidi?
— Jedziemy z Bagdadu, a udajemy się do Haddedinów, ażeby odwiedzić ich szejka, a naszego przyjaciela. Mnie nazywają Kara Ben Nemzi, a to jest mój towarzysz, hadżi Halef Omar.
— Do Haddedinów? Musicie w takim razie pojechać do Tekritu i przeprawić się przez Tygrys?
— Tak, potem puścimy się w górę rzeki Tartaru.
— Nam także tamtędy droga! Sidi, czy pozwolisz nam przyłączyć się do was?
Nie wiele zależało mi na tem, żeby mieć przy sobie tych dwu młodych, niedoświadczonych ludzi. Nie mogli się nam przydać na nic, ale mimoto odpowiedziałem:
— Jeśli zgodzicie się na nasz sposób odbywania podróży, to będziemy was mile widzieli. A zatem naprzód, do Tekritu, ażeby czasu nie tracić!
Podpędziłem konia, a nowy towarzysz podjechał zaraz do mnie i rzekł:
— Nie pożałujesz tego, że nas do siebie przyjąłeś. Droga nasza prowadzić będzie przez okolice, w których wiele niebezpieczeństw czyha na podróżnego. Ale moje talizmany ochronią nas, a przydadzą się także i tobie. Jeden, to talizman słońca; jestem w nur esz szems, w świetle i pod osłoną słońca, któremu cześć oddajemy i żaden wróg nic przeciwko mnie nie wskóra.

— Słońce jest dziełem wszechmocnego Stwórcy, bez którego nie byłoby niczem. Kto dąży w jego świetle, ten jest pod najwyższą opieką, jaka być może na niebie i ziemi!

II.
Nur el hilal..

Było to w kilka dni po uwolnieniu Parsów z rąk szyitów. Minęliśmy już Tekrit, miejscowość małą obecnie i nieznaczną, a przeprawiwszy się na trzcinowych łodziach przez Tygrys, wjechaliśmy jeszcze trochę na zachód w step, a wreszcie znaleźliśmy się nad małą rzeką Tartar i puściliśmy się w górę wzdłuż jej brzegu. Wody i paszy było tam podostatkiem, mogliśmy przeto w razie wrogiego spotkania zwrócić się w każdym kierunku, co nad brzegiem Tygrysu nie dałoby się uskutecznić.
A spotkanie takie nie leżało bynajmniej poza obrębem możliwości. Dowiedzieliśmy się niestety w Tekricie, że między tamecznymi Beduinami wybuchły spory. Pierwszym powodem tego były grabieże Abu Hammedów, popełnione na Alabeidach. Oba te szczepy pościągały zaprzyjaźnione oddziały i niepokoiły te strony wzajemnymi podjazdami.
Ja i Halef musieliśmy się wystrzegać szczególnie Abu Hammedów, gdyż byliśmy tam przed laty, kiedy Haddedinowie zwyciężyli ich i ciężko upokorzyli. W razie dostania się w ich ręce nie mogliśmy się niczego dobrego spodziewać. Zachowywaliśmy więc wszelkie środki ostrożności.
Co się tyczy naszego towarzysza, Alama, to pogodziłem się zupełnie z jego obecnością. Był wprawdzie młody, niedoświadczony i nieostrożny, mimoto przedstawiał dla mnie zajmującą osobistość. Miał ojca Parsa, a urodził się w Bagdadzie z matki mahometanki. Z tego powodu przyznawał się do wiary ojca, a w duchu trzymał się wiary matki. Na poły czciciel słońca i ognia, a na poły muzułmanin, nie był przecież ani jednym, ani drugim, a dusza jego spragniona była światła i prawdy, których on sam niestety znaleźć nie umiał. Odczuwał pęta zabobonu, który go więził, chciał się z tego uwolnić, ale nie mógł.
Nic więc dziwnego, że w tej wewnętrznej rozterce sprowadził rozmowę na religię. Uważał mnie za muzułmanina, a gdy usłyszał, że jestem chrześcijanin, zrobił się jeszcze szczerszy, aniżeli przedtem, i przedłożył mi mnóstwo pytań z zakresu wiary. Odpowiadając mu na wszystko, ani na chwilę nie myślałem grać roli misyonarza; byłoby to błędem nie do darowania. Nie wspomniałem ani słowem o mojej wierze, obrałem wprawdzie nie bezpośrednią, lecz tem pewniejszą drogę udowodnienia mu zapomocą krótkich, a jasnych uwag, że wiara jego jest bezpodstawną.
Nie mówiliśmy prawie o niczem innem od rana aż do wieczora. On wpadał coraz to częściej w zadumę, a to świadczyło, że słowa moje utkwiły w jego sercu. W ten sam sposób nawróciłem swego czasu także mojego Halefa, który gwałtem chciał ze mnie zrobić muzułmanina. Ten mały wierny towarzysz w milczeniu przysłuchiwał się naszym rozmowom, kiedy jednak znalazł się sam obok mnie, nie mógł wstrzymać się od tego, żeby mi w tajemnicy nie powiedzieć:
— Sidi, czy przypominasz sobie, jak starałem się ciebie nawrócić na islam bez względu na to, czybyś ty chciał, czy nie chciał?
— Przypominam sobie, Halefie.
— Teraz milszą mi jest twoja wiara od naszej, chociaż kryję się jeszcze z tem przed ludźmi. Uważam, że ten Pars pewnego dnia także tak będzie myślał jak ja, pomimo talizmanów, które nosi na sobie.
Halef zauważył więc na Alamie to samo, co ja. Dodać jeszcze wypada, że towarzysz Parsa, człowiek młody, był teraz w służbie u niego, a dawniej uprawiał coś w rodzaju handlu okrężnego wśród Beduinów, znał więc nieco okolicę i jej mieszkańców i nieźle był wybrany jako przewodnik. Dla mnie ten prosty i zupełnie naiwny człowiek nie mógł mieć żadnego znaczenia. To też jechał ciągle bardzo skromnie za nami.
Rzeka Tartar toczy w lecie bardzo mało wody, albo też wcale jej nie ma, a wtedy tylko na brzegu znajduje się trochę zieleni, na stepie zaś zamierają rośliny zupełnie, a Beduini trzymają się z trzodami blizko Tygrysu, lub udają się nad płynący po zachodniej stronie Eufrat. Teraz była woda w łożysku Tartaru, chociaż nie tyle, żeby to nam utrudniało przeprawę. Mogliśmy przenosić się z jednego brzegu na drugi w miarę, jak tego wymagało nasze bezpieczeństwo.
Aż dotychczas nie mieliśmy żadnego spotkania, dzisiaj jednak, kiedy słońce ubiegło już ze trzy czwarte swojego łuku, dostrzegliśmy czterech jeźdźców, dążących w południowo zachodnim kierunku ze stepu ku rzece, gdzie musieli zetknąć się z nami. Zauważywszy nas, zatrzymali się na chwilę celem naradzenia się, potem zaś puścili konie cwałem wprost ku nam. My jechaliśmy dalej krokiem, gdyż nie potrzebowaliśmy obawiać się czterech ludzi. Dopiero, gdy się całkiem do nas przybliżyli, stanęli jak nakazywała uprzejmość. Wyglądali zupełnie jak inni Beduini, nic też podejrzanego w ich postaciach nie dostrzegliśmy. Pozdrowili nas uprzejmie, a myśmy się odwzajemnili. Beduini byli młodzi, najstarszy z nich mógł liczyć dwadzieścia pięć lat i ten zapytał nas, do którego szczepu należymy.
— Jesteśmy tutaj obcy — odrzekłem niejasno. — Ojcowie nasi nie mieszkali na pustyni, lecz w miastach.
— A dokąd dążycie?
— Do pobożnego samotnika na skale Wahsija. Widzisz, że podróż nasza jest natury pokojowej.
Musiałem tak odpowiedzieć, nie wiedząc jeszcze, do jakiego szczepu należeli ci ludzie.
— Czy ślubowaliście sobie, że odwiedzicie pustelnika? — pytał dalej.
— Nie. Chcemy tylko zanieść mu podarunek i prośbę. Przy którym szczepie stoją wasze namioty?
— Należymy do potężnego plemienia Alabeidów.
— Alabeidów? — zawołał Halef z radością. — Gdzie to plemię teraz przebywa?
— Niedaleko stąd nad rzeką. Dostaniemy się do obozu jeszcze przed wieczorem — odpowiedział Beduin nieostrożnemu ciekawskiemu.
— W takim razie pojedziemy z wami, gdyż jesteśmy dawnymi znajomymi i przyjaciółmi waszego szczepu.
— Wy? Jakto?
Halef wskazał na mnie i odparł dumnie:
— Tu widzicie słynnego emira Karę Ben Nemzi. Czy znacie go? A ja jestem hadżi Halef Omar, jego przyjaciel i towarzysz. Jesteście młodzi i nie braliście udziału w walce w Dolinie Stopni, kiedy to z Haddedinami i z wami walczyliśmy przeciwko Abu Hammedom, Dżiowarim i Obeidom. Było to wielkie zwycięstwo, a wiecie zapewne, że zawdzięczacie je temu emirowi Karze Ben Nemzi.
Na dźwięk mego imienia wydali czterej jeźdźcy głośne okrzyki zdziwienia. Spojrzeli po sobie wzrokiem, wyglądającym na radosne zakłopotanie, później jednak dowiedzieliśmy się, że było to inne uczucie. Gdy Halef skończył swoją górnolotną przemowę, zabrał głos rzekomy Alabeida:
— Hamdullillah! Dzięki Allahowi, że pozwolił nam spotkać was tutaj! Tak, wówczas nie byliśmy jeszcze wojownikami, ale słyszeliśmy o tej wielkiej chwale. Szczepy nasze zawdzięczają wam to zwycięstwo. Jakżeż ucieszą się nasi mężowie, kiedy doniesiemy im, jakich sprowadzamy im gości! Emirze, Kara Ben Nemzi, oto moja ręka! Bądź naszym gościem przez wiele, wiele dni! Czy sprawisz nam rozkosz swą obecnością?
Zobaczyłem blask oczu jego i towarzyszy, podałem mu więc rękę na znak zgody. Uważałem ten blask oczu za oznakę radości. Istotnie była to radość, tylko zupełnie różna od tej, którą przypuszczaliśmy. Nieostrożni wpadliśmy z całem zaufaniem w pułapkę, nastawioną na nas, a w dodatku przez tak młodych ludzi! Jadąc dalej, rozmawialiśmy o ówczesnych przejściach wojennych. Rzekomych Alabeidów cieszyło szczególnie to, że skarciliśmy tak wówczas Abu Hammedów. Ja byłem jeńcem tego szczepu, lecz umknąłem im, a szejka ich, Zedara Ben Huli, zabił potem jeden z moich towarzyszy. Abu Hammedowie musieli ulec Haddedinom i Alabeidom, oraz oddać im najlepszą część trzód swoich jak o haracz. Nasi nowi towarzysze zachowywali się tak, że nie powzięliśmy względem nich żadnego podejrzenia. Panowali nad swoimi słowami i giestami.
Później odłączył się jeden z nich od nas, aby zawiadomić swoich o przybyciu tak miłych gości. Może na pół godziny przed zachodem słońca ujrzeliśmy czarne namioty obozu, dokoła którego pasły się trzody pod strażą pasterzy. Był to obraz pokoju. Naprzeciw nas wyszła wielka liczba kobiet i dziewcząt, powtarzając często na powitanie słowo: „marhaba!“ Wtórując im, szli za niemi młodzieńcy. Dorosłych mężczyzn zauważyłem niewielu, wojownicy bowiem, jak słyszeliśmy, znajdowali się na wyprawie przeciwko Abu Hammedom, a spodziewano się ich powrotu na trzeci dzień. Przyjęto nas nadzwyczajnym wrzaskiem radości, jaki przypada w udziale tylko bardzo upragnionym gościom. Zniesiono nas poprostu z koni i poprowadzono w tryumfie do namiotów. Wtem jeden ze starych wojowników wyrwał Halefowi strzelbę z ręki i, zanim ja zdołałem wykonać jakiś ruch obrony, uderzył mię kolbą w czoło tak mocno, że zapomniałem o wszystkiem. Drugiem uderzeniem powalił mnie na ziemię, a wtedy straciłem już przytomność.
Nie wiem, jak długo trwałem w omdleniu, ale kiedy się obudziłem, otaczała mnie ciemność. W głowie miałem uczucie, jak gdyby była próżnym harbuzem, w którym brzęczały miliony much. Przez ten brzęk słyszałem jakby zdaleka głosy ludzkie. Leżałem na ziemi ze związanemi rękoma i nogami. Wytężyłem uwagę i dopiero po jakimś czasie wydało mi się, że poznaję głoś Halefa.
Wreszcie rozjaśniło się i weszło kilku mężczyzn, jeden z nich trzymał w ręku glinianą lampkę oliwną. Przystąpili do mnie, a jeden, widząc, że mam oczy otwarte, rzekł:
— Dzięki Allahowi, że ten psi syn jeszcze żyje! Nie zabiłem go na szczęście!
Zwróciwszy się zaś do mnie dodał:
— Ty jesteś Kara Ben Nemzi, który podszedł nas wtedy w Dolinie Stopni, a dzisiaj my zwiedliśmy ciebie. Nie należymy do Alabeidów, których oby Allan spalił, lecz do Abu Hammedów, którym wyrządziłeś wówczas tak wielką szkodę. Zwabiono cię do nas, a mózg twój był dość słaby, aby uwierzyć, że jesteśmy Abelaidzi. Zabiliście wtenczas naszego szejka, Zedara Ben Huli, a teraz poleżycie tutaj, dopóki nie powrócą nasi wojownicy i dla zemsty krwi nie odbiorą wam duszy!
Kopnął mnie i oddalił się ze swoimi ludźmi. Przy szczupłem świetle zobaczyłem, że leżę z towarzyszami w namiocie. Oni byli tak samo skrępowani i rozmawiali z sobą, ja zaś słyszałem ich rozmowę, z powodu uderzeń w głowę, jakby z wielkiego oddalenia.
Kiedy znaleźliśmy się znowu sami, zacząłem pytać o nasze położenie. Dowiedziałem się, że Alabeidzi uważając mnie za najniebezpieczniejszego, uderzyli mnie, żeby spowodować utratę przytomności, towarzyszy zaś powalili na ziemię i pokonali. Po związaniu nas odbyli dokoła nas taniec radości, połączony z wrzaskiem i wyciem, a oprócz tego bili nas i kopali rękami i nogami, plując na nas raz po raz, a wkońcu zawlekli nas do tego namiotu, przed który m siedzieli teraz dwaj strażnicy.
— Ja jestem temu winien, sidi — przyznał Halef. — Nie powinienem był powiedzieć tak prędko, kim jesteśmy!
— To prawda; wyrzuty jednak nie przydadzą się na nic. Ja byłem także nieostrożny. Oczywiście ograbiono nas?
— Nie. Gdy kilku zamierzało wypróżnić nam kieszenie, zabronił tego zastępca szejka. Twierdził, że to może nastąpić dopiero po powrocie wojowników.
— Wiedział, że teraz wszystkoby zniknęło, a tylko szejk ma prawo rozdzielać zdobycz. To dla nas korzystne, ale co z bronią się stało?
— Zabrano i zaniesiono do namiotu szejka.
— Czy wiesz, który to namiot?
— Nie, ale słyszałem, że miano ją tam przechować.
— Hm! Leżysz obok mnie. Jak ci ręce związali?
— Z przodu.
— Ja mam ręce na plecach. Czy możesz ruszać palcami?
— Mogę.
— To przysuń się bliżej i spróbuj, czy potrafisz rozplątać mi węzeł! Widać, że mamy do czynienia z ludźmi niedoświadczonymi. Gdyby każdego z nas zamknięto gdzieindziej, nie moglibyśmy sobie udzielić nawzajem pomocy.
Halef wykonał moje polecenie, wprawdzie z trudem i powoli, ale w pół godziny miałem już ręce wolne.
— Teraz ty rozwiąż mnie i tamtych! — wezwał mnie Halef.
— Ani myślę! Byłoby to największą głupotą! Zwiąż mi raczej ręce napowrót! To była próba na razie. Czy słyszysz hałas na dworze? Jeszcze za mało są senni. Potem zobaczę, jakby się dało umknąć. W każdym razie nie odejdę bez strzelby.
— A moje siodło juczne? — szepnął Pars skwapliwie.
— Dlaczego to siodło właśnie?
— Bo pieniądze moje schowane w jego poduszkach. Powiedz mi, sidi: czy Abu Hammedowie zabiliby nas?
— Bez miłosierdzia!
— Czy sądzisz, że zdołamy uciec?
— Mam nadzieję.
— Chwała Allahowi! To wpływ moich talizmanów. Powiedziałem ci już, że ocalą nas w każdej potrzebie!
Milczałem, bo Pars znał już moje zdanie o działaniu talizmanów.
Czekaliśmy, czas upływał, a na dworze robiło się coraz ciszej. Ci, którzy byli przedtem, przyszli jeszcze raz, żeby nam się przypatrzeć i znaleźli nas w tem samem położeniu, co poprzednio. Sądząc, że nie potrafimy się uwolnić, oddalili się, nakazawszy nowym strażnikom, żeby dobrze uważali. Strażnicy pełnili swe obowiązki sumiennie, bo od czasu do czasu obchodzili namiot dokoła, co można było poznać po odgłosie kroków.
Wreszcie nadeszła chwila działania, Halef znowu mię rozwiązał, co tym razem prędzej mu się udało. Mając ręce wolne, mogłem sobie sam zdjąć z nóg więzy.
— Sidi, dokąd pójdziesz? — zapytał Pars.
— Poszukam namiotu szejka.
— Poszukaj i mego siodła! Położę rękę na talizmanie słońca, który mam po prawej stronie na piersi. On cię ochroni. Niechaj Ormuzd pośle ci swoje czyste duchy na pomoc!
Polazłem cicho ku tylnej ścianie namiotu i wyjąłem z ziemi jeden kołek. W ten sposób mogłem już podnieść płótno i wyleźć przez mały otwór. Niebo się zachmurzyło, jak gdyby miał deszcz padać. Wskutek tego panowała taka ciemność, że widać było ledwie na kilka kroków. Było mi to na rękę, choć z drugiej strony utrudniało znalezienie namiotu szejka. Wysunąłem się z pod płótna namiotu naszego i pobiegłem odrazu o kilka kroków, aby wydostać się z pobliża strażników. Położywszy się następnie na ziemi, poczołgałem się dalej. Musiałem przejść przez cały obóz, spodziewałem się jednak, że namiot szejka będzie się czemś odróżniał od innych.
Nieco dalej płonęło ognisko. Siedziało tam kilku mężczyzn, którzy zapewne mieli objąć dalszą straż. Musiałem tak się sunąć, żeby światło z ogniska nie padło na mnie. Czołgałem się więc ciemną stroną, przypatrując się każdemu namiotowi tak dokładnie, jak tylko ciemność na to pozwalała. W jednem miejscu stał namiot większy od innych, a ponad nim sterczały w górę dwie włócznie z buńczukami z włókien palmowych. Czyżby to był namiot, którego szukałem?
Właśnie chciałem się ostrożnie podsunąć ku jego przedniej stronie, kiedy szmer mnie doleciał. Jakiś człowiek wyszedł z poza namiotu, Ponieważ znajdowałem się właśnie pod jego nogami, przeto nie miałem już czasu usunąć mu się z drogi, on postąpił jeszcze krok naprzód, potknął się o mnie i upadł. Równocześnie prawie ja potoczyłem się, jak mogłem najdalej, potem pobiegłem chwilę na rękach i nogach, a w końcu podniosłem się i puściłem się czemprędzej do naszego namiotu tą samą drogą, którą przyszedłem.
— Zbudźcie się, ludzie! — ozwał się głos donośny i przeleciał po całym obozie. — Ktoś był w namiocie szejka!
Odrazu zawrzało życie w całym obozie. Dla mnie było rzeczą najważniejszą dostać się do naszego namiotu. Byłem już tam blizko, po tylnej stronie rzędu namiotów i, położywszy się na ziemi, polazłem dalej. Szczęściem nie przyszło strażnikom na myśl zaglądnąć tutaj. Wstali i poszli kilka kroków ku namiotowi szejka. Przesunąłem się pod płótnem i wbiłem napowrót kołek w ziemię. Potem związałem sobie sznurem nogi, a Halef skrępował mi ręce na plecach. Skoro tylko położyłem się na poprzedniem miejscu, zjawiło się kilku Beduinów z lampą i zaczęli nas oświetlać jednego po drugim.
— Ci leżą bezpiecznie, żaden z nich ujść nie może! — brzmiał wyrok inspekcyi. — To nie był człowiek, lecz jeden z psów od trzody.
Oni się oddalili, a powoli uciszyło się w obozie. Teraz cichym głosem opowiedziałem towarzyszom, co się stało.
— Mój tilzim słońca nie poskutkował — rzekł Pars. — Drugi tilzim, to tilzim el hilal, talizman półksiężyca, zrobiony dla muzułmanina. Jestem więc także w nur el hilal, w świetle i pod opieką półksiężyca. Czy ośmielisz się wyjść jeszcze raz, o sidi?
— Tak. Musimy narazić choćby życie dla wolności i to jeszcze tej nocy; jutro byłoby prawdopodobnie za późno.
— Gdy odejdziesz, położę rękę na drugim talizmanie, który noszę na lewej stronie piersi.
Zaczekałem, dopóki nie zmieniono straży, uwolniłem się znowu od więzów i odbyłem w ten sam sposób poprzednią drogę. Wiedziałem już, że to był rzeczywiście namiot szejka, a nadto tym razem miałem więcej szczęścia. Namiot szejka był właściwie tylko selamlikiem {namiotem do przyjęć), rodzina zajmowała drugi, stojący obok. Niestety siedział tam dozorca, pewnie dlatego, że w namiocie znajdowały się nasze rzeczy. Był to ten sam człowiek, który upadł przedtem przeze mnie.
Tu wyjąłem także kołek z ziemi, wlazłem do środka i zacząłem macać do koła w ciemności, ale tak cicho, że strażnik nic nie usłyszał. W pewnem miejscu poczułem pod palcami nasze siodła, a obok broń. Wreszcie doszukałem się sztućca, zabrałem go i wylazłem z namiotu.
Teraz ja przynajmniej byłem ocalony. Strzelba w ręce dawała mi poczucie zupełnego bezpieczeństwa. Powróciwszy do naszego namiotu, rozwiązałem towarzyszy i kazałem iść za sobą. Ponieważ tylko ja i Halef umieliśmy się skradać, a Parsowie tej zręczności nie mieli, przeto posuwaliśmy się bardzo powoli. Przybywszy do namiotu szejka, wlazłem tam najpierw sam, oni zaś musieli zaczekać. Czołgałem się powoli naprzód aż do wejścia i odchyliłem chustę, tworzącą drzwi. Drzwi pilnował strażnik, którego należało zmusić do milczenia. Siedział tak pod ręką i blizko, jak tylko mogłem sobie tego życzyć. Pochwyciłem go z tyłu lewą ręką za gardło, ścisnąłem mocno i uderzyłem prawą pięścią w skroń dwa czy trzy razy tak, że się rozciągnął na ziemi i stracił przytomność.
Teraz mogli wejść towarzysze. Związaliśmy strażnika i wpakowaliśmy mu w usta koniec turbanu jako knebel. Następnie zabraliśmy nasze rzeczy, kierując się przytem zmysłem dotyku. Tylną ścianę namiotu przeciąłem od góry do dołu, ażebyśmy mogli wydostać się z siodłami. Pars i jego towarzysz mieli sporo do dźwigania, bo aż trzy siodła i kilka pakunków z towarami, które wieźli na jucznym koniu, ażeby w braku pieniędzy zaspokoić Anezejów tymi przedmiotami handlu. To utrudniało nam drogę; pomogliśmy im jednak z Halefem i ostatecznie wydostaliśmy się szczęśliwie z obozu.
Teraz trzeba było postarać się o konie. Nie musieliśmy w tym celu koniecznie odzyskać naszych. Kiedy dziś wieczorem zbliżaliśmy się do obozu, widzieliśmy, po której stronie pasły się konie Abu Hammedów. Tam zanieśliśmy nasze rzeczy, położyliśmy je na trawie, a ja poszedłem na zwiady.
Psów się nie bałem, ponieważ są zwykle przy kozach i owcach. Minąłem wielbłądy i ujrzałem konie, spoczywające na trawie. Czołgając się na brzuchu, posunąłem się dalej aż do pasterza, który leżał z łokciami opartymi o ziemię, a głową na dłoniach. Okrążyłem go, aby zajść z tyłu, i objąłem go za szyję. Chłopak zamarł na poły ze strachu. Przyłożywszy mu nóż do piersi, pozwoliłem mu odetchnąć, żeby mógł cicho mówić, i rzekłem:
— Nie mów głośno, na Allaha, bo cię przebiję! Jeśli skłamiesz, dostaniesz także nożem. Ilu pasterzy jest przy koniach?
— Tylko ja jeden — szepnął drżąco.
— Wstań i chodź ze mną! Jeśli się cicho zachowasz, nic ci się nie stanie.
Posłuchał mnie. Przytrzymując go, zaprowadziłem go do towarzyszy, gdzie związałem go własnym jego pasem. Pars i jego towarzysz musieli go pilnować, ja zaś wybrałem się z Halefem po pięć koni. Odbyło się to w przeciągu krótkiego czasu. Osiodłaliśmy konie i okiełzali, zakneblowaliśmy pasterzowi usta, żeby nie mógł wołać zaraz po naszem odejściu, wsiedliśmy na konie i ruszyliśmy w drogę tak szybko, jak na to ciemność pozwalała.
Z początku nie przemówił nikt ani słowa, kiedy jednak byliśmy już dość daleko, zawołał Halef tonem ulgi:
— Chwała i dzięki Allahowi, który nas ocalił! Sidi, byłoby już po nas, gdyż wojownicy Abu Hammedów byliby nas pewnie zamordowali po powrocie.
— Nie, żadnego niebezpieczeństwa nie było — oświadczył Pars.
— Nie? — spytał hadżi ze zdumieniem.
— Nie, bo ja mam dwa talizmany. Wprawdzie talizman esz szems nie poskutkował tym razem, ale za to drugi talizman, el hilal, tem lepiej spełnił swoją powinność. Ja jestem w nur esz szems i w nur el hilal, czyli pod opieką i w świetle słońca i półksiężyca, mnie więc nic się stać nie może, zarówno jak i wam, ponieważ znajdujecie się ze mną.
— Gdyby tu jednak nie było mojego sidi, to nie byłoby ocalenia — zauważył Halef z zapałem.
— Czy sądzisz, że sidi poddaje się pod rozkazy słońca lub półksiężyca? To chrześcijanin, żyjący w innem świetle, aniżeli twoje. Ono stało się także mojem światłem, za co prorokowi dzięki czynię!

Dziękował więc prorokowi za to, że wewnętrznie został chrześcijaniniem! Tego mu jednak nie można było wziąć za złe.

III.
Nur es sema..

Anezejowie są jednym z najstarszych koczowniczych plemion arabskich. Powiadają, że są potomkami wielkiego szczepu Rebija, który jeszcze przed Mahometem mieszkał w południowym Nedżdzie. Kilka gałęzi pozostało tam, inne mieszkają w Hedżazie, a oprócz tego kilka oddziałów wypasa trzody swoje niedaleko od Dżebel Szammar. Hordy te są bardzo chciwe grabieży i zapuszczają swoje zagony aż daleko do Mezopotamii. Im to wpadł w ręce Wikrama, ojciec naszego Parsa Alama.
Nie wątpiłem ani na chwilę, że synowi nie byłoby się udało wyswobodzić ojca, gdyby nawet posiadał był cały okup, a nie tylko część. Ci chciwi ludzie biorą zazwyczaj okup, ale zamiast puścić wykupionego na wolność, stawiają nowe żądania. Alam nie miał wogóle zdolności do takiego postępowania z Beduinami, jakie mogło się przyczynić do osiągnięcia jego celu.
Za mojego dawnego pobytu w tych stronach nie słyszałem nic o pustelniku ze skały Wahsija. Ta samotna skała leży na południe od gór Sindżar, gdzie mieszkają także chrześcijanie. Byłbyż to może pustelnik chrześcijański? Trudno, bo w takim razie nie byłby zyskał u mahometańskiej ludności sławy, sięgającej aż w dół do Bagdadu. Skoro miał władzę nawet nad złodziejskimi Anezejami, to musiał być muzułmaninem, jednym z pobożnych ascetów, których w północnozachodniej Afryce nazywają marabutami.
Od spotkania się naszego z Abu Hammedami upłynęło już kilka dni. Znajdowaliśmy się na terytoryum miasta Mossulu, chociaż na stepie, w miejscu pobytu Beduinów, gdzie władza mutessaryfa z Mossulu nie sięga. Poprzedniego dnia spotkaliśmy dwu Obeidów, którzy żyli wtenczas w przyjaźni z Haddedinami, i dowiedzieliśmy się od nich, gdzie mamy szukać Haddedinów. Dzisiaj właśnie zbliżaliśmy się do ich pastwisk.
Już około południa ujrzeliśmy step jakby skoszony, co było oznaką, że Haddedinowie byli tutaj niedawno i, jak wskazywały ślady, odeszli zwolna na północ. Następnie zaraz popołudniu zauważyliśmy na północnym widnokręgu dwu jeźdźców, uganiających na młodych koniach. Oni dostrzegli nas także i ruszyli ku nam pędem.
Tak, to byli Haddedinowie; zdaleka widać było, że to najlepsi jeźdźcy w tych stronach. Przylecieli do nas ventre a terre z nastawionemi włóczniami i osadzili konie wprost z cwału tak blizko przed nami, że ostrza włóczni dotknęły prawie piersi mojej i Halefa. Jest to manewr bardzo niebezpieczny, nie wolno jednak przytem drgnąć nawet powieką, jeśli się nie chce uchodzić za tchórza.
Byli to dwaj starzy wojownicy, których znałem dobrze, gdyż nieraz siadywałem z nimi przy obozowem ognisku. Jakąż niespodzianką był dla nich widok mój i Halefa! Zeskoczyli natychmiast z koni, pochwycili strzemiona moje i całowali końce butów, co wobec niesłychanej dumy tych ludzi było niezbitym dowodem, jak bardzo mnie umiłowali. Potem dosiedli znowu koni i popędzili, by nas oznajmić.
— Sidi — zapytał Pars — czy długo zabawisz u Haddedinów?
— Pewnie kilka tygodni.
— Przypuszczam, że będziesz mi towarzyszył do Anezejów, ponieważ sądzisz, że sam nie zdołam ojca uwolnić.
— Przyrzekłem ci to i słowa dotrzymam.
— W takim razie możesz tutaj zaledwie dzień zabawić. Powiedziałem ci, że dnia piątego miesiąca safar upływa termin.
— Pojadę z tobą, a potem do nich powrócę.
— Czy piąty dzień safaru wedle księżyca nie jest w tym roku wedle słońca dwudziestym piątym kanun el auwal[2]? — zapytał Halef.
— Tak jest.
— Na ten dzień przypada id el milad[3] u chrześcijan!
— Istotnie.
— A ty chcesz wielkie swoje święto obchodzić w ten sposób, że udasz się do nieprzyjacielskich Anezejów i narazisz tam swoje życie?
— Idzie o to, żeby wybawić nieszczęśliwego i zapobiec morderstwu. To najlepsze uczczenie chrześcijańskiego święta.
— Dobrze, sidi. A ja mogę z tobą pojechać?
— Owszem, zobaczysz, że wrócimy całkiem zdrowo.
Wtem ukazała się przed nami na północy wielka i gęsta chmura jeźdźców, którzy pędzili ku nam, krzycząc i strzelając. Chmura ta rozdzieliła się w pewnem oddaleniu przed nami, jeźdźcy objechali nas i zatrzymali się, utworzywszy dokoła krąg, z którego tylko jeden przycwałował do nas: bohaterski szejk Amad el Ghandur. Zeskoczywszy z koni, uścisnęliśmy się i ucałowali, a podczas tego wszyscy inni wykrzykiwali nieustannie: „marhababak“, pozdrowienie ci!
Był to młodszy sobowtór mego przyjaciela, a ojca swego Mohammed Emina. Równie wysoki i silnie zbudowany, o tych samych poważnych i szlachetnych rysach twarzy, posiadał, co u Beduinów jest rzadkością, piękną ciemną brodę, spadającą mu aż na piersi. Broda ojca jego była tak sam o gęsta i długa, tylko srebrzyście biała.
Na co mam opisywać wzruszające sceny, jakie teraz nastąpiły? Każdy domagał się odemnie uściśnienia ręki lub słowa i długo trwało to wszystko, zanim zawrócili, aby nas w tryumfie zaprowadzić do obozu. Można tych ludzi przedstawiać jako półdzikich, nieokrzesanych, niegodnych zaufania, wiarołomnych i t. d., kto ich zna dobrze, ten wie, że nie są tacy. To przyjaciele dla przyjaciół, a wrogowie dla wrogów, pod każdym względem i z całego serca. Kto przychodzi do nich bez chęci uznania ich odrębności, komu się zdaje, że może z wyżyny swojej kultury patrzeć na nich wzgardliwie, wyzyskiwać ich jako przebiegły handlarz, lub dowodzić im, że Mahomet nie był prorokiem, lecz oszukańczym fantastą, ten oczywiście zawiedzie się na nich i nie pozna nigdy ich stron dodatnich.
Jakież było poruszenie w duarze, wsi zbudowanej z namiotów, kiedyśmy tam weszli? Mężczyźni wyjechali naprzeciw nas, a teraz przyszła kolej na kobiety, stare i młode, na chłopców i na dziewczęta! Chcąc mnie od nich uwolnić, próbował szejk wepchnąć mnie do swego namiotu, lecz mu się to nie udało. Dziesięć, dwadzieścia osób wciągało mnie do swego grona i nie wypuszczano mnie prędzej, dopóki ostatni bachor nie otrzymał odemnie przynajmniej przyjacielskiego klapsa. Potem dopiero mógł Amad el Ghandur uważać mnie za swego gościa. Uroczystość mego przybycia musiało niestety niejedno biedne a tłuste jagnię uczcić swojem szlachetnem życiem! Cóż robić? Taki to już porządek w świecie, że radość jednego jest cierpieniem drugiego! Zasiedliśmy z szejkiem do smakowitej uczty, którą starodawnym zwyczajem czcigodnym spożywaliśmy przy pomocy pięciu palców, zamiast łyżką i widelcem. Palce nie rdzewieją, chociaż się ich przeważnie nie czyści.
Teraz dopiero mogła się zacząć rozmowa o tem, co nas tu sprowadziło i dokąd się stąd udajemy. Gdy opowiedziałem Amadowi el Ghandur o Parsie i jego ojcu, rzekł ten:
— Dobrze się stało, przyjacielu mej duszy, że nie pojechałeś natychmiast do Anezejów. Byłaby cię śmierć spotkała, gdyż oni wściekli są na wszystko, co nie jest Beduinem. Mutessaryf posłał do nich swoich żołnierzy, ażeby przemocą wydobyć od nich pogłówne i kazał im pozabierać najlepsze i najpiękniejsze zwierzęta, teraz więc grożą śmiercią każdemu obcemu, gdyż każdy obcy jest dla nich Turkiem. Wikramy, którego chcecie wykupić, nie wypuszczą na wolność, choćbyście zapłacili cały, a nawet podwójny okup. Jeśli go nie zabili dotychczas, to wezmą pieniądze i zamordują jego i was. Ale ty, Kara Ben Nemzi, jesteś mi bratem, dlatego ja wam dopomogę. Czy wiesz już o tem, że teraz prowadzimy spór z nimi?
— Nie.
— Jest zapowiedziany, choć nie wybuchnął jeszcze dotychczas. Gdy im zabrano tyle zwierząt, porwali się Anezejowie na nasze trzody i nie chcą nam ich zwrócić. Jesteśmy o wiele silniejsi i potężniejsi od nich i odbijemy je sobie. Kiedy upływa termin dla jeńca?
— Piątego dnia safar.
— Tak rychło? Wobec tego musimy się śpieszyć. Dziś jeszcze roześlę posłów i każę zwołać wojowników z różnych oddziałów Haddedinów. Potem ruszymy ku skale Wahsija.
— Czy Anezejowie tam obozują?
— Tak.
— Słyszałem o sławnym pustelniku, który tam podobno mieszka. Czy znasz go?
— Nie byłem jeszcze nigdy u niego. W ogóle nie widział go jeszcze nikt, oprócz dwu chłopców, których matka mieszka u podnóża skały. Wchodzą oni dwa razy dziennie, rano i przed wieczorem do niego na górę, ażeby usłyszeć święte słowa i zanieść je wiernym, czekającym na dole. Ze wszystkich stron ściągają się pielgrzymi, którzy powierzają mu swoje prośby i otrzymują odpowiedzi. Nikt, nawet rozbójnik, lub inny złoczyńca nie poważy się postąpić wbrew wskazówkom, otrzymanym od pustelnika. Celę jego zobaczysz z daleka, ale nie będzie ci wolno wyjść na górę. Bylibyśmy wstrzymali się jeszcze czas jakiś z ukaraniem Anezejów, ale skoro ty przybyłeś, to zabijemy odrazu dwie gazele na jeden strzał; ukarzemy łupieżców i uwolnimy Wikramę. Czy posłać ludzi na zwiady?
— Poślij! Musimy się dowiedzieć, czy rzeczywiście znajdują się pod skałą Wahsija, i otoczyć ich, jeśli to będzie możliwe. Niech się wywiadowcy postarają także o to, żeby wyprawa nasza odbyła się w tajemnicy.
— Zaraz po uczcie wybiorę ludzi, najbardziej do tego odpowiednich i dam im najszybsze konie.
Już w godzinę potem odjechali wywiadowcy, a równocześnie z nimi posłańcy, którzy mieli sprowadzić wojowników z innych oddziałów. Nikt nie cieszył się tym pośpiechem bardziej, aniżeli Alam, którego słowa szejka nabawiły wielkiej trwogi o życie ojca.
Zaraz następnego wieczora zapłonęło dokoła obozu mnóstwo ognisk, a dokoła nich zebrało się sześciuset dobrze uzbrojonych Haddedinów. Nazajutrz rano wyprawa się rozpoczęła. W południe wrócił jeden z wywiadowców, donosząc, że Anezejowie, w sile trzystu dorosłych mężów, obozują z żonami i dziećmi, namiotami i trzodami pod skałą i nie przeczuwają prawdopodobnie, że Haddedinowie tak rychło wyruszą na zemstę. Reszta ludzi, wysłanych na zwiady, śledziła ich zdaleka, nie pokazując im się przytem zupełnie.
Z tego doniesienia wynikało, że mieliśmy nad nimi podwójną przewagę. Nadto u nas byli sami walczący, u nich zaś kobiety i dzieci, które w razie, gdybyśmy ich zamknęli, mogły się stać dla nich wielką przeszkodą.
Następnego ranka dotarliśmy już tak daleko, że należało wreszcie się zatrzymać, Pars bowiem musiał pojechać sam naprzód, jeśli ojciec jego miał być ocalony. Podczas napadu w tylu ludzi niewątpliwie byliby Anezejowie ojca jego zamordowali. Rozumie się, że stosownie do obietnicy poszedłem z nim razem. Sam byłby pewnie do nich się nie puścił. Mój dzielny Halef uparł się, żeby nam towarzyszyć, my zaś zgodziliśmy się na to. Przewodnika perskiego nie zabraliśmy z sobą, gdyż nie mógł nam się obecnie na nic przydać.
Amad el Ghandur niechętnie na to patrzył, że odchodziłem, lecz nie sprzeciwiał się temu wyraźnie. Zresztą przyłączyłem się do Parsa nietylko z powodu przyrzeczenia, miałem w tem jeszcze inny zamiar. Haddedinowie, pałając żądzą zemsty, postanowili niezłomnie napaść na Anezejów, sądziłem więc, że będąc tam, prędzej zdołam w jakiś sposób przeszkodzić rozlewowi krwi.
We trójkę opuściliśmy miejsce, na którem rozłożyli się obozem przyjaciele. Przedtem oczywiście omówiłem z Amadem el Ghandur plan, który mojem zdaniem należało przeprowadzić. Znałem okolicę, w której leżała skała, przeto nie mogliśmy zabłądzić.
Moje i Halefa towarzystwo dobrze oddziałało na Parsa, bo miał dobrą minę, a nawet znowu oświadczył:
— Wszak nie obawiasz się, sidi? Niema czego się lękać. Przecież ja noszę przy sobie dwa amulety, jesteśmy więc w nur esz szems i w nur el halil; ochroni nas światło słońca i półksiężyca.
Dotychczas nie dowiadywałem się o to, ale teraz zadałem mu pytanie:
— Skąd masz talizmany?
— Wiesz o tem — rzekł — że pomiędzy Bagdadem a Bazrą jeździ tam i napowrót siedm tureckich i dwa angielskie parowce. Na jednym z angielskich służy pewien nauti[4], którego znam bardzo dobrze. Wozi on zawsze cudotwórcze pisma, z których robi talizmany na sprzedaż. Aby być całkiem pewnym, wziąłem od niego dwa, jeden dla Parsów, a drugi dla Mahometan. Doświadczyłeś już sam, że obydwa nas już ocaliły.
— Ty w to wierzysz, ale ja nie. Talizmany nie mogą wpływać na losy ludzkie. Może mi pokażesz swoje?
— Zdaje mi się, że nie wolno tego robić, dlatego opiszę ci je tylko. Na talizmanie Parsów wyobrażony jest Zerduszt, twórca naszej religii, jako nowo narodzone dziecko, do którego przychodzą już sąsiedzi, by się doń modlić. Obok znajduje się pismo, którego nikt nie potrafi przeczytać. Na talizmanie muzułmańskim przedstawiony jest Mahomet, jako dziecko, które czci matka jego Amina. I pod tem jest pismo, którego nikt nie rozumie. Czy ci to wystarczy?
— Nie. Sądzę bowiem, że cię jakiś oszust wprost okpił.
— Czemu?
— Czyż nie wiesz, że Mahomet zabronił robić obrazy? Na muzułmańskim talizmanie zaś miałby być wizerunek jego i jego matki? To jest oszustwo! Wyciągnijno te amulety!
Musiałem go wezwać kilkakrotnie, zanim spełnił moją wolę i wyciągnął z pod ubrania dwie małe paczki papieru. Na jednej wyrysowane było atramentem słońce, a na drugiej półksiężyc. Jedno i drugie wyglądało tak, jak gdyby pochodziło z ręki dziecka. Otworzyłem je i ku memu zdumieniu znalazłem dwie ryciny do wierszy z angielskiego czasopisma. Na „mahometańskim“ talizmanie znajdował się wizerunek Matki Boskiej z dzieciątkiem Jezus, a parski talizman przedstawiał „christmas“ z wierszem na Boże Narodzenie. Obrazki te niewątpliwie pochodziły z ojczyzny angielskiego marynarza, który z żartu lub dla zysku zużytkował je jako amulety.
— Prawda, sidi, że to nie jest oszustwo? — zapytał Pars.
— Oszustwo, a mimoto treść tego obcego pisma jest talizmanem w życiu i w godzinie śmierci. Niema tu mowy o żadnem nur esz szems, ani o nur el hilal, o żadnem świetle słońca, ani półksiężyca, lecz o prawdziwem nur es sema, o świetle niebios, które weszło niegdyś nad Betlejem i cały świat oświeciło. Weź te obrazki i przypatrz im się dokładnie! Ja ci je objaśnię Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/441 i pomówię z tobą o nur es sema. Jutro obchodzimy uroczystość tego dnia, w którym weszło to światło.
Zacząłem z nim rozmawiać o wierze chrześcijańskiej, on zaś godzinami przysłuchiwał mi się z nabożeństwem i przerywał pytaniami, które świadczyły, że słowa moje zapuszczały w sercu jego korzenie. Wreszcie ściemniło się i musieliśmy rozłożyć się obozem na noc.
Niebo roziskrzyło się gwiazdami, a w duszy moich słuchaczy zeszły gwiazdy, prawdziwe światła niebios. Nie spaliśmy, rozmawiając do północy. Kiedy kładłem się spać, rzekł Pars:
— Sidi, wiara twoja jest pełna miłości, prosta, a jednak tak cudowna! Tak, kto tę wiarę ma w sercu, temu nie potrzeba amuletu, ani talizmanu, gdyż nad nim czuwa wieczysta dobroć i miłość. Oszukano mnie, ale ja mimoto zachowam sobie te kartki do końca życia, albowiem one zaprowadziły mnie do prawdziwego nur es sema, światła niebios!
Halef nic nie powiedział, uścisnął tylko moją rękę, a ja go zrozumiałem. Potem zasnęliśmy, a nazajutrz ruszyliśmy w dalszą drogę. Niebawem wynurzyła się przed nami skała Wahsija, a u jej podnóża namioty Anezejów, dokoła których pasły się zrabowane w połowie trzody.
Wahsija (samotna), nie była to właściwie góra, lecz skała, która u stóp swoich miała z kwadrans drogi w obwodzie, a z ośmdziesiąt łokci wysokości. Z biegiem stuleci porosły ją nietylko krzaki, lecz nawet drzewa, które wtenczas zieleniały. Pomiędzy drzewami snuła się w górę ścieżka. Pod samym szczytem znajdowała się jaskinia, przed którą stało jakieś drzewo szpilkowe. Z dołu nie można było rozpoznać gatunku. Tam, gdzie droga schodziła na równinę, stała niewielka chata, a w niej mieszkała wspomniana już wdowa z dwoma chłopcami. Żyła z darów pielgrzymów, przybywających do pustelnika.
Kilku Beduinów zagadnęło nas, zapytując szorstko, czego żądamy. Gdy na to powiedziałem, żeby mnie zaprowadzono do szejka, posłuchali odrazu, wskazując jego namiot. Szejk przyjął nas siedząco, mruknął coś pod nosem na nasze pozdrowienie i nie prosił nas, żebyśmy usiedli. Ja jednak zająłem miejsce obok niego, a skinąwszy na Halefa i Alama, żeby to samo uczynili, zapytałem:
— Czy masz u siebie człowieka, który nazywa się Wikrama?
— Czego chcecie od niego? — spytał.
— Chcemy zapłacić za niego okup.
— To jego szczęście, bo jutro ostatni dzień! Dajcie ten okup!
— Czy on jest tutaj?
— Tak. Dawajcie!
— My odpowiemy ci tak samo krótko: Dawaj; jego!
— Najpierw pieniądze, potem on!
— Najpierw on, a potem pieniądze. Nie płaci się nigdy, dopóki się nie widziało, co się kupuje.
— Ja nie jestem handlarzem, ani sprzedawcą, lecz; szejkiem Anezejów. Ale kto ty jesteś i jak się nazywasz?
— Nazywają mnie Kara Ben Nemzi...
Zerwał się i przerwał mi:
— Kara Ben Nemzi? Więc to ty jesteś owym chrześcijaninem, który wygrał dla Haddedinów bitwę w Dolinie Stopni?
— Tak.
— Niech cię Allah przeklnie po tysiąc razy! My byliśmy sprzymierzeni z Abu Hammedami, lecz przyszliśmy im z pomocą za późno. Jesteście pojmani i nie umkniecie nam!
Z temi słowy na ustach wyskoczył z namiotu. Z rozumiałem, że sprawa bierze zły obrót, którego nie spodziewałem się wcale, gdyż nic złego szejkowi nie zrobiłem. Tymczasem na dworze zabrzmiał jego głos, zwołujący wojowników. Dzielny Halef zapytał odważnie:
— Sidi, może zastrzelimy dwudziestu lub trzydziestu z nich i odjedziemy?
— Na Allaha, tylko tego nie róbcie! — zawołał z lękiem Pars. — Wszyscybyśmy wtedy zginęli!
— Tu nie pomógłby ci amulet — odpowiedziałem. — Bądź jednak spokojny o siebie! Tobie nic się nie stanie.
Odchyliłem rogóżkę i stanąłem z Halefem w wejściu do namiotu. Anezejowie stali zgromadzeni głowa przy głowie, a szejk o kilka kroków przed nimi. Panował wielki gwar, lecz na mój widok wszystko się uciszyło. Trzymając sztuciec w prawej ręce, a w lewej jeden z rewolwerów, zapytałem głosem donośnym:
— Uważasz więc nas za swoich jeńców, szejku Anezejów?
— Tak — odrzekł. — Poważ się zrobić krok, a będziesz trupem!
— Słyszałeś, zdaje się, o mnie. Czy powiedziano ci także, że mogę z tej strzelby czarodziejskiej strzelać godzinami bez nabijania?
Wahajati el baruda el dżehennem — na moje życie, to piekielna strzelba!
— A z tych małych pistoletów strzelam także tyle razy. Uważaj! Dam sześć strzałów do kuli u siodła, na bocznym namiocie!
Wystrzeliłem sześć razy, czem wywołałem powszechne zdumienie.
— Widzisz — mówiłem dalej — mógłbym odejść wbrew twemu zakazowi, gdyż zanimby który z twoich ludzi podniósł przeciw mnie strzelbę, zginąłby on i dziesięciu innych do tego. A sam nie jestem; moi towarzysze także strzelają. Nie myślę jednak wcale uciekać przed wami. Przybyłem tu po Wikramę i nie odejdę bez niego. Zostaniemy w twoim namiocie, dopóki się nie namyślisz. A teraz was przestrzegam: Liczę powoli do dwudziestu. Kto potem będzie bliżej namiotu, jak na pięćdziesiąt kroków, dostanie niechybnie kulą w łeb. Przysięgam to na brodę waszego proroka!
Wróciłem z Halefem do namiotu i zapuściłem zasłonę. Ze dworu dolatywały nas głosy i kroki oddalających się ludzi. Ja wyciąłem dziurę w prawe], a Halef w lewej ścianie namiotu i przez te dziury zobaczyliśmy, że Anezejowie cofnęli się w prawdzie, ale nie tak daleko, jak im wyznaczyłem. Gdy wysunęliśmy wobec tego lufy strzelb, natychmiast zaczął się odwrót, a szejk rejterował na czele. Ubawiliśmy się tem doskonale. Anezejowie nasłuchali się dużo o moim repetierze i nie mieli jeszcze do czynienia z odważym Europejczykiem, zaczęli więc uciekać. Bardzo łatwo mogliśmy teraz umknąć, gdyż oni nie odważyliby się zbliżyć do nas, a ich bardzo długich, lecz bardzo lichych strzelb nie potrzebowaliśmy się wcale obawiać. Nie chciałem jednak, żeby o mnie, chrześcijaninie, mówiono, iż uciekałem przed synami Mahometa. Wiedzieliśmy zresztą napewno, że około południa nadejdą Haddedinowie ze wszystkich stron i otoczą obóz.
Pars drżał o swego ojca, lecz ja uspakajałem go, jak umiałem, gdyż jeńcowi rzeczywiście obecnie nie groziło nic złego. Anezejowie odbywali wielką naradę.
Było to w dzień wilii, ale około południa. Gdy wkrótce potem zaczęła się nagle bieganina i głośne wołania, wyjrzeliśmy przez otwory i zobaczyliśmy Haddedinów, nadjeżdżających ze wszystkich stron. Daleko jeszcze, kiedy nie byli jeszcze widoczni, utworzyli dokoła obozu pierścień i ścieśniali go teraz, zbliżając się szybko. Nadszedł czas, żeby przeszkodzić rozlewowi krwi. Wziąłem strzelbę, odrzuciłem zasłonę i wyszedłem. Szejk stał przy swoich, giestykulując żywo rękoma. Wezwałem go do siebie, a on pośpieszył, wołając już zdaleka:
— Kara Ben Nemzi, czy wiesz, kto są ci jeźdźcy?
— Tak, to sześciuset Haddedinów z tylomaż dobrem i strzelbami. Przybywają zemścić się na was za grabież, której dopuściliście się na nich. Jesteście przez nich osaczeni i nie zdołacie uciec. Jeśli nie poprosisz ich o łaskę, spadnie wiele razy po sześćset kul na gromady waszych żon i dzieci. Ja ujmę się jednak za wami i wyślę posłańca do Amada el Ghandur, ażeby atak odłożył. Potem będziesz się mógł z nim układać.
— Zaczekaj jeszcze trochę! — odrzekł, zgrzytając, zębami.
Pobiegł zapytać starszych o radę, ale pierścień zacieśniał się tak szybko i groźnie, że było jasnem, iż wszelki opór byłby daremny. To też szejk zawołał do mnie:
— Wypraw posła, ale prędko!
Halef był już pouczony; wziął swoją strzelbę, pośpieszył, niezatrzymywany oczywiście przez nikogo z Anazejów. Ja stałem przed namiotem, czekając na wynik. Dokoła panowała głęboka cisza. Wtem zabrzmiał na skale głos dzwonka, a wkrótce potem chłopak zaczął się wspinać w górę po ścieżce. W górze zniknął nam z oczu, a niebawem zeszedł znów na dół i udał się do szejka. Skinąłem na obydwu i zapytałem:
— Czego życzy sobie świątobliwy człowiek?
— Chce wiedzieć, jaka tu będzie walka i o co? — odparł szejk.
— Dowie się o tem odemnie. Czy umiesz czytać?
— Tak.
— To zaczekaj!
Usiadłem zaraz, wyrwałem kartkę z notatnika i napisałem ołówkiem odpowiedź krótką, lecz wyczerpującą. Szejk przeczytał ją i oddał chłopcu, by ją zaniósł na górę wraz z ołówkiem. Teraz miało się pokazać, czy ów sławny człowiek umie przynajmniej pisać. Podpisałem się Kara Ben Nemzi. Haddedinowie stali prawie na odległość strzału, a zatrzymali się tylko dlatego, że usłyszeli dźwięk dzwonka i zobaczyli posłańca pustelnika. Tym razem zabawił on dłużej, aniżeli poprzednio, zanim przyniósł nam kartkę. Pod moimi wierszami przeczytałem ku memu zdumieniu następujące słowa, w arabskim języku:
„Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli!“
Słowa pieśni anielskiej! W dzisiejszym dniu! Od słynnego wśród Mahometan pustelnika! Musiał to być bezwarunkowo chrześcijanin. Dałem te słowa do przeczytania szejkowi, który nie przeczuwał, że pochodzą z biblii. Ale sens ich zrozumiał, bo rzekł:
— Święty człowiek nakazuje nam zawrzeć pokój. Czy sądzisz, że Amad el Ghandur się zgodzi?
— Tak, a gdyby był zbyt surowy, to ja przemówię za wami.
— Udasz się więc do niego?
— Ja i ty.
— Ja także? On mię weźmie do niewoli!
— Nie, jesteś pod moją opieką. Przyrzekam ci, że wrócisz, kiedy ci się spodoba.
Nie dowierzał, lecz po dłuższej namowie odważył się wreszcie pójść.
„Pokój na ziemi!“ Tego nakazu posłuchano. Układy trwały wprawdzie aż do wieczora, ale sprowadziły wkońcu zgodę. Wikramę wypuszczono bez okupu, a Haddedinowie otrzymali napowrót swoje zwierzęta, za co Amad el Ghandur dał słowo, że się nie zemści. Potem nastąpiło zbratanie się wrogów dotychczasowych, z początku trochę wymuszone, potem jednak swobodniejsze i coraz to serdeczniejsze. Haddedinowie weszli do obozu, gdzie dla utwierdzenia zgody i zabawienia gości zarżnięto sporo jagniąt i upieczono przy ogniskach.
Przedtem jednak stało się coś, czego się nikt nie spodziewał. Gdy chłopcy tuż przed nocą wyszli na górę, wypytał ich pustelnik o wynik układów między Haddedinami i Anezejami. Nadto kazał prosić o świece, jakie Anezejowie robią z łoju baraniego, ja zaś otrzymałem wezwanie, ażebym przyszedł do niego nazajutrz rano. Byłem oczywiście bardzo rozciekawiony z powodu tej wizyty. Należy jeszcze wspomnieć, że obydwaj Parsowie wielce się uradowali, gdy się znowu razem znaleźli i nie musieli płacić okupu. Rozumie się, że Wikramie musiano wydać odebraną mu sumę, o ile oczywiście z niej co jeszcze zostało.
Kiedy wieczorem siedzieliśmy przy ogniskach, spożywając ucztę pokoju, zabrzmiał znów dzwonek. Spójrzeliśmy w górę, a tam na drzewie szpilkowem zaczęły się ukazywać światełka jedno po drugiem. Pustelnik obchodził wilię przy choince. Co za cud, tu na Wschodzie pośród Beduinów! A jaki to widok dla mnie, który nie mogłem sobie wyobrazić Bożego Narodzenia bez drzewka! Arabowie patrzyli na to obce dla nich widowisko w milczeniu, Alam zaś powiedział do mnie:
— Sidi, to jest drzewo, o którem wczoraj mówiłeś. Jakie ono piękne! Mówi do mnie o nur es sema, które zeszło w mej duszy!
Kogo na górze w chacie nazajutrz zastałem i czego się dowiedziałem, o tem opowiem miłemu czytelnikowi może innym razem!...




  1. Talizman.
  2. Grudzień.
  3. Boże narodzenie.
  4. Marynarz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.