Niewolnicy słońca/Rozdział XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Niewolnicy słońca
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIII.
CZARNI I BIALI CZAROWNICY.

Pociągiem drogi żelaznej szybko posuwaliśmy się ku oceanowi. Znikły bez śladu szmaragdowe sawanny. Podzwrotnikowy las, wysoki i ponury, stał tuż przy plancie.
Olbrzymie 60-metrowe mahonie, iroko, tiame, ako, asas, badi, dabema, emien, lo, mekore, pri, samba[1] pomięszały się tu z mniejszemi gatunkami drzew i z gęstemi krzakami. Z niebotycznych szczytów drzew zwieszają się pokryte liśćmi i kwiatami liany i pnące się rośliny.
Z mroku leśnego tu i ówdzie wybiegają potoki lub szyny wąskotorowych kolejek, dowożących do stacji drzewo. Od czasu do czasu spostrzegam wyrąbane polany, na nich — zwały gałęzi, sterczące potworne pnie i gąszcz różnych krzaków. Na niektórych porębach stoją szopy, dymiące lokomobile przenośnych tartaków, tłumy czarnych robotników i europejczycy w białych hełmach.
Na miejscach, gdzie las ścięto przed rokiem, strzelają do góry cienkie, zgrabne drzewka o pierzastych liściach, tworzących parasole. Jest to słynny „parasolnik“ — Mussanga Smithi, rosnący z zadziwiającą szybkością na wytrzebionych terenach. Leśnicy jeszcze do niedawna uważali musangę za drzewo szkodliwe, głuszące i zabijające inne, bardziej cenne gatunki. Jednak opinja specjalistów wkrótce się zmieniła. Obecnie dowiedziono, że w cieniu tego drzewa rosną i wzmacniają się młode mahonie, tiamy i iroko, które inaczej zmarniałyby, zabite przez palące słońce. Musanga jest obrońcą najdroższych gatunków drzew, stanowiących bogactwo kolonji. Po dwunastu latach sama ginie, użyźniając swem ciałem ziemię, karmiąc niem podrastających arystokratów leśnych i ustępując im, zmężniałym i gotowym do walki, wolną drogę ku niebu.
Badania techniczne dowiodły także, że parasolnika można używać do fabrykacji papieru i zapałek.
We wspaniałych lasach kryją się małe, nieznane nikomu osiedla zupełnie dzikich szczepów leśnych Bete i zmieszanych z Guro — Sziensów, ludożerców i zjadaczy wszelkich trupów ludzkich i zwierzęcych.
Są to szczepy najbardziej pierwotne, żyjące tem, co daje knieja: korzeniami, dzikiemi owocami, orzechami i palmowem winem. Mięso jest tu wielką rzadkością, gdyż tubylcom tylko przypadkowo udaje się zabić swemi zatrutemi strzałami słonia lub hipopotama. Rodzący się i umierający w mroku i zaduchu dżungli leśnej Bete i Sziensy pozostali do dziś ludźmi nieufnymi, dzikimi i okrutnymi. Nie uznają oni żadnej władzy, nie mają zorganizowanego społeczeństwa. Wśród nich cieszą się wielkim wpływem czarownicy, najbardziej ciemni i nieraz o zbrodniczej naturze.
Losy zapędziły te ludy, ścigane przez pierwotnych najeźdźców i najstarszych „Synów Ziemi“ afrykańskiej, do kniei, w mrok potężnego lasu i żaden promyk jaśniejszy nie przedarł się dotąd do ich dzikich, ponurych głów.
Opowiadano mi, że uznają oni wyłącznie boga lasu i fetysze, jako przedmioty magiczne, przyciągające ku sobie złe i dobre duchy, oraz cienie przodków.
Bete posiadają też żyjącego boga. Jest nim „ahua“ — mały, czarny niedźwiadek, zdaje się, tylko w tej części zachodniej Afryki spotykany.
Może „ahua“ nie jest niedźwiadkiem, lecz większym okazem zwierza, nazywanego „lemurem“?
Jest to ciemno-brunatne zwierzątko, kształtami swemi bardzo przypominające małego niedźwiedzia. Posiada one duże, okrągłe oczy i dziwne łapy, znakomicie przystosowane do łażenia po gałęziach drzew. „Lemur“, widziany przez nas w Tiebissu, u komendanta p. Pacquet, miał na przednich łapach po cztery palce i pomiędzy pierwszym a drugim z nich twardy i mocny pazur; na tylnych zaś — po cztery palce i jedną brodawkę, jako niedorozwinięty piąty palec. Zdolność „lemura“ do łażenia w różnych kierunkach — po poziomych gałęziach, na których posuwa się, wisząc, brzuchem do góry, i po pionowych — głową nadół, była zdumiewająca. Schodził on, niby po najwygodniejszych schodach, po mojej lasce, a gdym ją obracał — zmieniał bardzo zręcznie kierunek swego ciała i spuszczał się nadół, dość złośliwie na mnie spoglądając, szczerząc ostre zęby i wydając syczący dźwięk.
Przyglądając się potężnym lasom Wybrzeża Kości Słoniowej, dojechaliśmy do Abidżan, gdzie kolej nagle się urywa, dobiegając do brzegu dużej laguny — Ebrié.
Przeładowaliśmy nasze bagaże ekspedycyjne na ciężarowy samochód i wyprawiliśmy je do Grand-Bassam, gdzie miały czekać w portowych składach na odpłynięcie do Europy. My zaś wyruszyliśmy samochodem do Bingerville, dokąd zaprosił nas p. Maurycy Lapalud, gubernator kolonji.
Był wieczór. Silne latarnie samochodu oświetlały malowniczą drogę, wijącą się śród podzwrotnikowego lasu. Olbrzymie konary drzew tworzyły kolumnadę nieznanej, wspaniałej świątyni o sklepieniach, ginących w czarnym mroku.
Drzewa były tak gęste, że przez ich liściaste korony nie przebijały się promienie księżyca i gwiazd.
Przez drogę przebiegały co chwila różne zwierzęta: mangusty, zające, wiewiórki palmowe i drobne gryzonie.
O mocne soczewki latarni uderzały piersiami i skrzydłami nocne ptaki i nietoperze, niebacznie polujące na wijące się w świetle owady.
Przypominam sobie wieczór w domu komendanta Pernota.
Do pokoju, rzęsiście oświetlonego acetylenowemi lampami, naleciały całemi chmarami ćmy i jakieś duże, do latających termitów podobne owady. Uderzały się o szkła i padały poranione i poparzone, pokrywając stół i posadzkę ruchomą warstwą drgających ciał.
Za niemi zjawiły się gnieżdżące się w pułapie, ogromne pająki i pożerały je; w ślad za temi drapieżnikami przypełzły ohydne ropuchy i jęły skakać na ściany, łapiąc czołgające się, półprzytomne owady. Po chwili nadleciały nietoperze i, szybując w powietrzu na swych miękkich skrzydłach, łapały latające muchy i ćmy. Jeden z nietoperzy, tak drobny, jak duży motyl, dostał się nam do niewoli i razem z innemi zbiorami znajduje się obecnie w Jagiellońskim Uniwersytecie w Krakowie.
Na werandzie czaił się jakiś przedsiębiorczy wąż, polujący na żaby.
Zdaleka, z sawanny, dolatywały basowe stękania lwa i chichot hieny...
Szofer, potwierdzając te wrażenia, opowiedział mi, że niedawno, jadąc w nocy tą drogą, spotkał lwa, a innym razem — starego lamparta. Z trudem zmusił je do zejścia z drogi, trąbiąc przeraźliwie i strasząc gaszeniem i zapalaniem latarni samochodu.
Po godzinie zatrzymaliśmy się, okrążywszy obszerny gazon, przed wspaniałym pałacem, bielejącym na tle ciemnych palm.
Pan Lapalud przyjął nas serdecznie, jak starych przyjaciół. Istotnie, znał nas trochę — żonę z listów państwa Heslingów, mnie — z książek, znajdujących się w bibljotece kolonjalnej.
Spędziliśmy, dzięki przyjaźni p. Lapalud, ostatnie dni w Afryce tak przyjemnie, że stanowiło to harmonijny akord, zamykający naszą podróż, podczas której staraliśmy się wszędzie zajrzeć, a władze, nie mając nic do ukrywania, ułatwiały nam to zadanie i osładzały, jak mogły, trudy i wysiłki, związane z daleką i ciężką wyprawą.
Bingerville jest rezydencją gubernatora i wszystkich kierowniczych biur kolonij. Mieszkają tu wyłącznie urzędnicy, znajduje się kościół, poczta, szkoła i nieduże warsztaty dla naprawy statków, kursujących po lagunie Ebrié.
Trzy miasta Wybrzeża — Abidżan, Bingerville i Grand-Bassam, wypełniają zgodnie ważne zadanie. Bingerville — to kierujący kolonją mózg i wola, Abidżan — to ręka, wyciągająca z całego wybrzeża jego bogactwa, Grand-Bassam — druga ręka, oddająca te bogactwa Francji i światu.
Ta druga ręka ma niebezpiecznego przeciwnika, usiłującego ubezwładnić ją potężnemi ciosami.
Są nim „barre“ — nigdy nie ustające, potężne fale, rodzące się na wielkiej głębinie zatoki Gwinejskiej i mknące ku jej brzegom, gdzie spotykają przeszkody w postaci mielizny.
Fale rozbijają się o tę naglą przegrodę, wyrzucając ze straszliwą siłą olbrzymie masy wody, piasku i kamieni.
Przed wybudowaniem wystającej daleko w morze estokady przewożono pasażerów na brzeg w dużych szalupach i w tubylczych pirogach. „Barre“ porywał je nieraz, miotał i obracał w swych warach, z rozmachem ciskając na mieliznę, druzgotał łodzie, a, powracając, zabierał z sobą ludzi i pochłaniał.
Na miejscowym cmentarzu całe szeregi mogił świadczą o potędze i mściwości grzywiastych i wściekłych bałwanów, broniących brzegów lądu przed przybyszami z innych krajów.
Pierwsza estokada padła pod ciosami morza, a jej szczątki, niby kości szkieletu, wyglądające z ciągle wirującego, miotającego się, pianą odzianego morza, oglądaliśmy w Grand-Bassam.
Nowa estokada, potężnie i mądrze zaprojektowana, upora się z wściekłością bałwanów, lecz gdy „barre“ uderzy „dziewiątą falą“, drżą, zgrzytają i jęczą żelazne podstawy i stalowe wiązania długiego pomostu, wysuniętego na głębinę morza.
Nowy pomost kończy się tam, gdzie szerokie fale nie dochodzą do mielizny, mkną spokojnie, nie rozbijając się jeszcze o podwodną przegrodę na miljony wściekłych, białych, mieniących się w słońcu brodatych i grzywiastych zjaw; tam one nie szczerzą jeszcze kłów, wpijających się w żelazo i drzewo estokady, nie chwytają i nie biją niezliczonemi, żądnemi łupu ramionami.
Pasażerów ładuje się teraz za pomocą wind na małe statki parowe, które ich dowożą do okrętów, stojących na otwartem morzu. Towary przewożą w krypach, ciągnionych przez holowniki, drzewo wrzuca się do morza, wiąże się linami lub łańcuchami i holuje do burty okrętu.
Grand-Bassam jest wprost zaduszony niepomierną ilością eksportowanych towarów i już nie może nadążyć z ich wywozem.
Taka sytuacja zmusiła p. Lapalud do zakreślenia obszernego morskiego planu, zakrojonego na dłuższy czas.
Abidżan, stojący na brzegu laguny Ebrié, posiadającej 12 metrów głębokości, zostanie wkrótce połączony kanałem, szerokim na 400 metrów z morzem i zamieniony na port, do którego wchodzić będą okręty bezpośrednio z Gwinejskiej zatoki.
Gdy kanał zostanie wykończony, rezydencja gubernatora będzie przeniesiona do Abidżanu, Bingerville zaś stanie się ośrodkiem wiedzy praktycznej. Będzie się tu mieściła szkoła agronomiczna, posiadająca w obecnym gubernatorskim parku olbrzymi las palm oliwnych, plantacje kakao i kawy, oraz fitologiczne i selekcyjne laboratorjum, kierowane przez doskonałego specjalistę, z powodzeniem pracującego obecnie nad zwiększeniem wydajności oleju roślinnego z owoców palmy oliwnej.
W założeniu tych badań leży selekcja, prowadząca do zmniejszenia mięsistej, nie posiadającej oliwy, wewnętrznej powłoki olejonośnego ziarna[2].
Dalszą fazę rozwoju portów wybrzeża stanowić będzie połączenie wschodniej laguny Abi z laguną Ebrié zapomocą kanału. Kolonja posiędzie wtedy wewnętrzne morze, gdzie się będzie odbywał ruch małych statków, zwożących towary ze wschodnich krańców kolonji do Małego Bassamu, mającego wygodny dostęp dla statków od strony morza.
Koło tego miasta, gdzie buduje się teraz urządzenia portowe, istnieje na dnie morza lejkowaty otwór niezwykłej, dotąd niezbadanej głębokości; otchłań ta powstała prawdopodobnie pod wpływem siły wulkanicznej.
Po wykonaniu tego planu sąsiednie, bardzo malownicze, ożywione i bogate obecnie miasteczko Grand-Bassam straci swoje znaczenie jako tymczasowy najważniejszy port kolonji i kiedyś prawdopodobnie zupełnie zniknie.
Gdy zwiedzaliśmy z gubernatorem Abidżan, zrozumiałem, że przeznaczona dla niego wybitna rola ekonomiczna nie przewyższa bynajmniej sił tego miasta. Bardzo już rozbudowany, posiada Abidżan otaczającą go głęboką lagunę, ułatwiającą dostęp statków do dowolnego punktu wybrzeża, gdzie już stoją duże budynki, zdatne na składy towarowe, a sam brzeg w zupełności odpowiada wymaganiom, związanym z urządzeniami portowemi.
Obecnie kursuje przez lagunę parowy prom, przewożący handlowe traktory na przeciwległy brzeg, gdzie się zaczyna droga, prowadząca do Grand-Bassam.
W Abidżanie oglądaliśmy szkolę francusko-murzyńską i szpital, wzorowo urządzony, co podkreśliła zwiedzająca go specjalna komisja Ligi Narodów. Czyste powietrze, obfitość drzew i kwiatów, liczne, dobrze utrzymane baraki, najnowsze wewnętrzne urządzenia szpitala przynoszą honor administracji i personelowi medycznemu.
Tubylcy, widząc debre skutki leczenia się u białych lekarzy, coraz chętniej zwracają się do kierowników szpitalu. W roku 1924 do szpitalów w Abidżan, Grand-Bassam i Buaké zwróciło się o poradę 171 828 chorych, co na 1143 europejczyków i 1 670 000 tubylców w całej kolonji stanowi wysoki procent.
Szpitale mają do czynienia przeważnie z ospą, żółtą febrą, zanoszoną z Sierra Leone, z ropnem zapaleniem płuc, meningitem, trądem, słoniową chorobą, gruźlicą, przymiotem, „pian“, malarją, dyzenterją itd. Cholera i dżuma są już zwalczone doszczętnie.
Jednak ziemia nasza jest stanowczo za mała!
W Uagadugu spotkałem, zwiedzając szpital doktora Chardina, byłego asystenta, znajomego profesora Djakonowa w Moskwie, a w Abidżanie — dr. Uftiużaninowa, brata mego słuchacza z Politechniki w Tomsku, gdzie byłem ongiś docentem.
Rewolucja rosyjska rozrzuciła ludzi po całym świecie.
Dr. Uftiużaninow mieszka tu z żoną i synem. Na obcej ziemi czują się nieswojsko, jak północna brzoza obok palmy kokosowej, lecz błogosławią swój los za to, że rzucił ich tak daleko od bezdusznej ideologji bolszewickiej, gubiącej się w szalonych pomysłach zburzenia cywilizacji.
Byli wzruszeni, spotkawszy mnie, którego w dawnych czasach znali osobiście.
Patrząc na tych ludzi mroźnej Syberji, rozumiałem całą otchłań ich tragedji życiowej — własnej i narodowej — i serdecznie z nimi współczułem. Bardzo mnie ucieszyła pochlebna opinja gubernatora o zdolnościach d-ra Uftiużaninowa.
Wszystko więc będzie dobrze, jeżeli północne brzozy mogą się zaaklimatyzować tak blisko równika...
Przebywszy promem lagunę[3], ruszyliśmy doskonale utrzymaną drogą do Grand-Bassam, aby zwiedzić port i załatwić formalności, związane z naszem odpłynięciem statkiem „Czad“ do Europy.
Długo staliśmy w obliczu oceanu na estokadzie, owiani świeżym wiatrem morskim. Przyglądaliśmy się wściekłości szalejących fal, wylatujących ponad pomost i z hukiem spadających na podwodny, skalny próg, i grubą warstwę piasku, wyrzuconego przez ocean.
„Barre“ usypał w ciągu wieków całe góry piasku, na których stoją Duży i Mały Bassam, a temi górami oddzielił część zatoki, tworząc laguny Ebrié, Abi, Lahu i Fresco. Wlewające się do lagun potoki zmieniły z biegiem czasu smak ich wody ze słonej na prawie słodką, w której żyją nawet rzeczne żółwie. Laguny są przedzielone szerokiemi pasami piasków, zarośniętych mangliowcami i palmami rafia. Schludne wille Grand-Bassamu, otoczone ogródkami, zajęte są przez Francuzów, Anglików i Amerykanów, eksploatujących lasy i wysyłających z portu mahoń, bawełnę i kakao. Mieszkają tu też plantatorowie ananasów, bananów, kawy i kakao, robiących na tym ostatnim produkcie zawrotne interesy.
Śród plantatorów kakao znany jest pewien murzyn, dawny wójt wioski, nieraz karany za niechęć do kultury tego drzewka. Gdy jednak zrozumiał, o co chodzi, rozszerza teraz z roku na rok swoje plantacje, mając na razie istny dopust boży z napływającemi pieniądzmi.
Przed paru laty murzyn ów przyszedł do miejscowego komendanta i odbył z nim następującą naradę:
— Poradź, komendancie, na moją biedę!
— Co się stało? — pyta Francuz.
— Mam miljon franków i nie wiem, co z tem robić... — odpowiada murzyn.
— Możesz zbudować sobie piękny dom, — radzi urzędnik.
— Zbudowałem trzy! — wzdycha klijent.
— Kup samochód! —
— Mam już dwa, lecz i te mi nie są potrzebne! — ze łzami w głosie mówi czarny plantator.
— Włóż do kasy oszczędności! — zadecydował komendant. — Będziesz miał procenty.
— To znaczy, że jeszcze więcej będę miał franków? — pyta murzyn, podnosząc stroskaną twarz.
— Naturalnie! — woła urzędnik, ucieszony z domyślności tubylca.
— Niemądra rada! — oburza się czarny klijent. — Ja ci mówię, że nie wiem, co z temi frankami robić, a ty chcesz mi dać jeszcze więcej!..
Murzyn beznadziejnie machnął ręką i odszedł.
Teraz jednak wie już podobno, co robić z frankami i nie boi się banków.
Inną drogą powracamy do Bingerville.
Mijamy wioski i samotne posiadłości murzynów, o pałacykach z kolumnadą i dziwnemi ozdobami na dachu i frontonach. Przejeżdżamy promem lagunę, szeroką na dwa kilometry i z zachwytem oglądamy połyskujący na niebie Południowy Krzyż, odbijający się dziwnie wyraźnie na nieruchomej, czarnej powierzchni laguny.
Gdy chwilami zapominałem o dobrej drodze automobilowej, o mknącym samochodzie i parowym promie — otaczający las, cicha laguna, głębokie niebo, usiane gwiazdami, mówiło o dzikiej dżungli, skąd co chwila wybiegały różne zwierzęta na płynące przed autem białe, oślepiające pasmo promieni acetylenowych.
Gubernator jednak za każdym razem przyprowadzał mnie do rzeczywistości, rozwijając przede mną plan dalszego rozwoju swojej kolonji.
Obecnie pracuje on nad przedłużeniem istniejącej kolei od Abidżanu do portów Dużego i Małego Bassamu, od Buaké zaś do Bobo-Diulasso, Uagadugu i Sikasso.
Następnym etapem będzie przeprowadzenie kolejowej linji od Buaké do granicy Liberji w celu wyeksploatowania bogactw leśnych zachodnich prowincyj, połączenie kolejowe dość wygodnego portu Sasandra z Daloa, skąd droga żelazna rozejdzie się w dwie strony — na Buaké i na Kankan, ku granicy Gwinei, gdyż sąsiadujące z nią obwody wybrzeża kości słoniowej obfitują w kola, bawełnę i kakao, warunki zaś miejscowe pozwalają na założenie tam różnych plantacyj, do kultury drzewa chinowego włącznie.
Nareszcie trzecia linja ma połączyć prowincje wschodnie, graniczące z angielskiem Złotem Wybrzeżem, z główną arterją, przecinającą kolonję od południa na północ.
Słuchając gubernatora, podziwiałem rozmach i praktyczność zakreślonego planu. Przed oczami memi rozwijała się mapa całej kolonji, poprzecinana stalowemi ścieżkami kolei, biegnącemi w różnych kierunkach, dodatkowemi drogami samochodowemi i rzekami, z dymiącemi na nich małemi, o płaskich dnach statkami, wiozącemi towary, przedsiębiorców i robotników.
Cała kolonja wydała mi się mozaiką, złożoną z kawałków i kawałeczków o nieprawidłowej formie, gdzie już niema miejsca ani dla dzikich szczepów, ani dla słoni, lwów, hipopotamów i lampartów...
Przede mną rozwiewały się, niby poranne tumany, niby rosa pod promieniami wschodzącego słońca, prastare obyczaje, legendy, opowieści i kulty, konał czarujący romantyzm tego kraju Senufo, Agni-Aszanti, Bete i niezliczonych, wymierających już szczepów, niegdyś zapędzonych przez srogich najeźdźców do wertepów i ostępów leśnej dżungli.
Lapalud zbuduje koleje do liberyjskiej i gwinejskiej granicy, do Wysokiej Wolty, Sudanu i Złotego Wybrzeża, połączy je z sobą stalowemi spięciami i zabije romantyzm, niby kolonje bakteryj malarji, które muszą zginąć w nieruchomych, odwiecznych bagnach, nagle przeciętych, głębokiemi rowami.
Razem z romantyzmem, utajonym w całym ustroju życia tubylczego, zniknie też wspaniała cecha pracy białych ludzi — bohaterstwo!
Już nikt więcej nie posłyszy — tak, jak ja je słyszałem — opowiadań o niezwykłej szlachetności i nieludzkich cierpieniach komendantów dalekich obwodów, jak naprzykład tego, który, otrzymawszy wiadomość, że jakąś wioskę murzyńską oblega wściekły, dziki bawół, wziął karabin i wyruszył tubylcom na pomoc. Bawół jednak zaczaił się w brussie, niespodziewanie wpadł na niego, wbił w ciało europejczyka swoje straszliwe rogi, podrzucił w powietrze, a potem stratował go racicami i przybił do ziemi potwornym łbem.
Albo znowu, czyż nie był bohaterem ten komendant który pomimo, że był chory na malarję i zapalenie wątroby, długo pozostawał na swojej placówce, nie chcąc porzucić rozpoczętej pracy?
Leczył go, jak umiał, murzyn-tłómacz, aż, widząc, że komendant umiera, kazał podać hamak i poniósł go do białego doktora, mieszkającego... o 12 dni szybkiego marszu przez dżunglę. Wierny, poczciwy murzyn nie doniósł swego szefa, bo ten umarł mu w drodze, więc tłómacz owinął go w nowe maty i pochował pod zielonem karite...
Znikną niebawem „leśni ludzie“, te dziwne typy, nagle odczuwające nakaz zupełnie dzikich, może jaskiniowych przodków, porzucające wieś, zagrodę, rodzinę i ukrywające się w niedostępnej kniei. Żywią się tam korzeniami, dzikim miodem i owocami, pazurami i zębami walczą z szympansami i lampartami, a niekiedy, straszni, obrośnięci długiemi włosami, pokryci skorupą z gliny i błota, napadają na myśliwych, zapuszczających się w granice ich nieznanych posiadłości.
To już nigdy się nie powtórzy po wykonaniu planu Lapaluda, nigdy!
Może to cieszyć gubernatora, szerzyciela cywilizacji wśród czarnych szczepów, lecz jednocześnie w głębi duszy powinno go to smucić, gdyż razem z leśnym człowiekiem, ludożercą, słoniem i lwem przejdą do historji ostatni przedstawiciele gubernatorów i komendantów, których podczas swojej podróży szczerze podziwiałem, ludzie o polocie myśli, wybuchu woli i sile mięśni — bohaterów.
Zjawi się w kolonjach nowy typ — gubernator i komendant-urzędnik.
Nie wiem, czy będzie to gorzej, czy lepiej, ale ja wtedy już do Afryki nie pojadę... Urzędników spotykam wszędzie w Europie w takiej ilości, jak moskity w Afryce. Nie dają oni nic dla serca, myśli i wyobraźni.
Nie! Jeżeli p. Lapalud chce, abym raz jeszcze przyjechał do jego kolonji i opisał jej piękność, bogactwo i żywiołowość, niech trochę zwolni bieg wykonywanego przez siebie planu ucywilizowania Wybrzeża Kości Słoniowej!
Plan jest rozległy i bardzo rozumny, wola, która go ożywia, jest wspaniała w swej sile, lecz rezultaty tego wszystkiego dla mnie — pisarza, włóczęgi i fantasty — będą tragiczne!
Na każdym kroku będę widział groby olbrzymów, z każdego nieściętego jeszcze mahoniu będą spozierały na mnie smutnemi oczami cienie dawnych, białych bohaterów, czarnych czarowników, zmarłych przed wiekami królów, próżno szukających wśród wystrojonych w marynarki, kapelusze i lakierki Bete i Aszanti dawnych tradycyjnych, romantycznych obyczajów.
Nawet sam potężny, a niepojęty Gyc stanie przede mną jak wielki znak zapytania, w jego źrenicach dojrzę łzy... Straszna to będzie chwila!...
Gubernatorowie, komendanci obwodów, inżynierowie, agronomowie i lekarze, sami tego nie wiedząc, są potężnymi białymi... czarownikami.
Bez broni, zapomocą wiedzy, woli i mądrości życiowej walczą z przesądami czarnych szczepów, z ludożercami, a nawet z wszechmocnym Gye, otoczonym armią fetyszów „gri-gri“. Przeciwnik oddawna już się cofa przed potęgą białej magji, więc czarownicy europejscy chcą zwalczyć naturę kolonji i duszę jej ludności.
Zmuszają tubylców do pracy, uczą ich kultury rolnej, sztuki nagromadzania i używania bogactw. Wrywają się głębiej i dalej do serca dżungli, zapomniane obwody łączą z portami, a porty z Francją i z całym światem. Minie zaledwie kilka lat i nad dżunglą przeleci z turkotem samolot, który poprzedniego dnia opuścił Marsylję, przez sawanny i lasy mahoniowe przemknie pociąg pośpieszny, w dwie doby łączący zatokę Gwinejską z Dakarem, a w tydzień przerzucający paryżanina do portów Wybrzeża Kości Słoniowej.
Przez piaszczyste, rozpalone w słońcu obszary Sudanu, przez pękającą w skwarze nużącego dnia ziemię Wysokiej Wolty przetną biali czarownicy kanały, zmuszą ludzi zapomnieć o żółto-brunatnej, zwarzonej na śmierć brussie, złagodzą nieznośny, zabijający wolę i siły żar słońca; przez pola termitowe wytkną cementowe jezdnie, zarośla dzikich traw zmienią w plantacje arachidów, bawełny lub agawy i — zwyciężą, stawiając ostatnią kropkę w tragicznej księdze męczeńskich losów szczepów leśnych i tych, którzy je wyparli do kniei, walcząc pod godłem chetyckiej bogini Ma i przyniesionych z Egiptu znaków Węża i Ptaka...
Murzyni mówią, że biały człowiek jest niezwalczony, bo pomagają mu wiatr, woda i ogień, czego wcieleniem jest dla nich samochód.
W motorze miga iskra elektryczna, a więc — ogień; do opon pompuje się powietrze, nieraz wyrywające się z siłą wiatru; do radjatorów nalewa się wodę, która wychodzi z nich w postaci pary.
Któż zwalczy takiego mocarza?! Nie pomogą zaklęcia hogonów, kapłanów i czarowników, nie wstrzymają go zatrute strzały i jadowity napój z kory „teli“.
Gdy się jednak czarni ludzie przekonają, że przybysze posiadają skrzydła najpotężniejszych i najszybszych ptaków — potworów, że wyrwali pioruny z rąk Jowisza, Amona, Baala, Teszuba[4] i Peruna, że posiedli tajemnicę najwspanialszych i zazdrośnie ukrytych bogów, że przecinają ocean po wodzie i pod wodą, że na kilometry zarywać się mogą w piersi ziemi, dobrej bogini Tenga, że zabili pojęcie o przestrzeni i że boga krwawej wojny ubezwładnili okrucieństwem nowych wynalazków — wtedy w milczeniu poddadzą się woli wielkich, bladolicych czarowników i uczyć się od nich poczną dumy i potęgi prometeuszowej, która sama jedna tylko jest matką wolności.
Wielkie, wrzące i tętniące laboratorja alchemji cywilizacyjnej spotykałem we wszystkich zwiedzanych kolonjach, a do białych mistrzów i do wtajemniczonych ciągną z każdym rokiem nowe i coraz liczniejsze zastępy czarnych adeptów, z myślą i marzeniami, ukrytemi za zasłoną źrenic, połyskujących blaskiem czarnego agatu...
Próby wytworzenia międzynarodowych homunkulusów z krwi czarnych ludzi i z ekstraktu wiedzy, moralności i prawa białych ras, chemiczne eksperymenty, dokonane w retorcie idealizmu, nie dały dodatnich rezultatów ani w Stanach Zjednoczonych, ani w Liberji. Homunkulus okazał się tworem połowicznym, o wnętrzu czarnego człowieka-poganina nawet w najbardziej płomiennych przejawach pietyzmu chrześcijańskiego, człowieka-dziecka, naiwnego nawet po wchłonięciu współczesnej wiedzy, tworem o powłoce cywilizowanego społeczeństwa, o powłoce płytkiej, złożonej z najbardziej mieszczańskich i powierzchownych pierwiastków ideologji.
Powiedziałbym, że wytworzony w laboratorjum homunkulus miał wszelkie cechy współczesnego pół-inteligenta o małych wodzonych kwalifikacjach i wielkich żądaniach, osnutych na wybujałem poczuciu praw i małem zrozumieniu obowiązków.
Ani czarny homunkulus, ani europejski pół-inteligent nie są temu winni. Obaj są wytworem gwałtownego procesu chemicznego, lecz przy normalnym rozwoju dalszych zjawisk przeważać zaczyna zasadniczy, indywidualny pierwiastek: w cywilizowanym murzynie — czarna krew poganina i dawnego niewolnika, w pół-inteligencie — nieskrystalizowana, z luźnych składników sklecona dusza.
Powinny przeminąć pokolenia, rodząc się i umierając w warunkach równości z większością społeczeństwa, aby istniały bodźce postępu — nadzieja osiągnięcia istotnej moralnej i psychicznej równości i przyjazny stosunek wyższych warstw społecznych, uniemożliwiający perjodyczne wybuchy nienawiści rasowej i klasowej, gdy na powierzchnię życia wynurzają się zasadnicze, dziedziczne cechy homunkulusów.
Sztuczny twór nie może się stać członkiem cywilizowanego społeczeństwa, tak, jak Liberja, mimo szczytnego hasła tej republiki murzyńskiej, nie stanęła w szeregach współczesnych państw.
Cywilizacyjna praca nad murzynami powinna się odbywać w naturalnych warunkach klimatycznych i etnograficznych, gdyż będzie z nich czerpała siłę i plan dla swej działalności, całkiem odrębnej w każdym niemal zakątku czarnego lądu.
Z innej znowu strony — cywilizujący się murzyni będą mieli przed sobą dwie naturalne drogi postępu. Jedna — wybicie się nad poziom swego ciemnego społeczeństwa, druga — wzorowanie się na cywilizatorach.
Ta ostatnia okoliczność nakłada ciężką odpowiedzialność na białą rasę, dążącą do podniesienia umysłowego rozwoju i moralności czarnych szczepów.
Zrozumienie tej odpowiedzialności, niestety, nie zawsze i nie wszędzie daje się zauważyć...
Słyszałem nieraz od barwnych ludzi z różnych kontynentów, że Chrystusowa nauka miłości jest maską dla prawa, polegającego na sile pięści.
Pewien dość inteligentny murzyn, spotkany przed laty w Nowym Yorku, zawsze z pogardą i nienawiścią mówił, że biała rasa przynosi do kolonizowanych krajów... syfilizację.
Bardzo znamiennym wydaje się wypadek, który miał miejsce w Moskwie, na carskim Kremlu, podczas międzynarodowego zjazdu komunistów. Przybyli tam murzyni ze Stanów Zjednoczonych, uważający się za szczyt postępowej inteligencji. Jeden z nich, szczerząc białe zęby, nie znalazł lepszego sposobu zamanifestowania swej pogardy dla współczesnej cywilizacji, zaatakowanej przez Sowjety, jak usiąść na tronie Romanowych i, zadarłszy nogi podług mody pewnych Amerykanów o niewysokiej kulturze, palić papierosa, spoglądając drwiąco na umieszczonego na oparciu tronu dwugłowego orła Paleologów bizantyjskich.
Tak, jak w naśladowanych przez murzyna-komunistę najniekulturalniejszych Amerykanach, soczyście plujących przed siebie i opierających nogi o stół, odzywa się natura nie Linkolnów i Grantów, lecz przodków-pastuchów i handlarzy niewolnikami, tak też w owym murzynie przemówią dusza anarchicznych szczepów, ponurych ludożerców i bezmyślnych błaznów-griotów, zagrała krew wnuka bezprawnego, zbuntowanego niewolnika.
Biali alchemicy cywilizacji porzucili już retortę laboratoryjną, a rozpoczęty w niej proces toczy się obecnie samodzielnie w warunkach tego, lub owego społeczeństwa, zawsze obcego i wrogiego dla homunkulusa.
Nie wiem, kto jest wynalazcą innego znowu nieszczęśliwego pomysłu — stworzenia dziwnej, tragicznej istoty, produktu bezwiednego skrzyżowania się białego zbrodniarza z ciemną, jak noc, czarną kobietą, nie znającą jeszcze miłości.
Są to metysi — aktorzy dramatu, napisanego przez autora — pogardę i wystawionego przez reżysera — nienawiść.
O metysach mówiłem już obszernie w tej książce, dodam więc tylko, że nie oni będą szerzycielami cywilizacji śród swoich półprzodków i nie oni staną w szeregu białych czarowników, umiejętnie i ostrożnie przygotowywujących teren dla szlachetnego współzawodnictwa czarnych szczepów do chwali, gdy one nabiorą rozpędu i wystąpią do kulturalnej walki z białą rasą o prawo równości bez zastrzeżeń.
Gdy myślałem o wielkim wysiłku siedzącego obok mnie gubernatora, zakładającego szkoły i szpitale, zbliżającego dzikie szczepy do ośrodków najwspanialszej cywilizacji i kultury, ujrzałem nagle czarną ścianę dżungli, niby mur, zazdrośnie strzegący wielkiej tajemnicy przed wzrokiem niewtajemniczonych.
Oczyma wyobraźni, oczyma, przenikającemi w mroczne głębie minionych epok, w otchłań oceanów i międzyplanetowej przestrzeni, w tajniki nierozwiązanych zagadnień, w labirynty dusz ludzkich i w istotę potęg Nieba — wpatrywałem się w czarną, nieustępliwą twierdzę. Nagle strzeliste kolumny i stłoczone sklepienia rozstąpiły się pokornie, zaczęły odbiegać i odsłaniać serce dżungli.
Ujrzałem wyraźnie rzadkie, zaczajone w gąszczu osiedla dzikich, ponurych Bete i Brikolo, nie wychodzących nigdy ze swej kniei.
Zobaczyłem zjawy dawnych wodzów i arcykapłanów szczepu, cienie ich dalekich przodków, wędrujących z pokolenia w pokolenie od Śródziemnego morza aż do tych niezgłębionych lasów.
Spostrzegłem duże fetysze, wycięte z rdzenia mahoniowego i z kory złowrogiej „teli“, skropione świeżą krwią...
Zamajaczyło mi w cieniu leśnej polany, zdala od osiedla, pięciu mężczyzn i jedna kobieta.
Starszy z nich, o twarzy okrutnej i dumnej, spojrzawszy na jarzący się Południowy Krzyż, rzekł ponurym głosem:
— Rozkazałem wam, abyście się stali panterami, łaknącemi krwi...
Milczeli, patrząc w ziemię.
— Czy jesteście przygotowani? — rzucił krótkie, niecierpliwe pytanie.
— Niech mówi Agnebia — on wie! — odparł jeden z siedzących Bete.
— Dobrze powiedział Mahi Bre! — odezwał się Agnebia. — Jam wszystko przygotował, boś tak rozkazał, Boa Niandre. Ty zaś jesteś wodzem naszym, wodzem czarowników!
— Dawaj! — rozkazał Boa Niandre.
Agnebia wyjął zawiniętą w liście gałkę, ulepioną z mielonych kości i wyjętego z kiszek pantery, przetrawionego pokarmu.
— Z chwilą, gdy namaścimy tym fetyszem ciała nasze, będziemy jak pantery, a oczy nasze zmienią wskazanych przez Boa Niandre ludzi w antylopy, którym przetniemy gardzicie, jak rozkazał wódz! — rzekł Agnebia, ponuro zaglądając w źrenice obecnych.
Po chwili mężczyźni zaczęli nacierać swoje ciała wstrętną, cuchnącą maścią.
— A ty? — rzucił Agnebia, patrząc na kobietę.
— Zostaw ją w spokoju! — rzekł groźnie Boa Niandre. — Pale Lobre wie, co ma czynić....
Skończyli. Zaległo milczenie.
Nareszcie Boa Niandre odezwał się:
— Musimy zabić Niusako Gubero, wójta naszej wsi, gdyż on przeszkodził mnie, waszemu wodzowi, stać się wójtem. Zabijemy Boa Tpo, Boa Yfo, Niandre Boamego syna, Bli Seri! Zamordujemy kobiety — Uamia, Duamu, Geza, Noihuti, Baida i młode dziewczyny — Yaba i Mokei! Starych zabijemy za urąganie mnie i wam, moim towarzyszom, młodych... o, młodych za to, że słodkie posiadają mięso! Ono da nam nowe siły, jak uczyli nas praojcowie, a o czem Bete zapomnieli, obawiając się zemsty przeklętych białych przybyszów... Gdy to uczynimy — odżyją dawne obyczaje, łączące nas z bogami i rozbłyśnie nanowo sława wojowników naszego szczepu!
— Rozkazałeś, wodzu! — wykrzyknęli czarownicy-pantery, potrząsając nożami.
— Idźcie! — rozkazał Boa Niandre. — Spotkać się mamy po dokonanem dziele na ścieżce, prowadzącej do Ladaua!...
Widzę, jak krążą straszni, zbrodniczy ludzie w okolicach Babairu, Gimeyo i Ladaua i jak w pewnych chwilach leje się krew wskazanych przez Boa Niandre ludzi.
Widzę czarowników, siedzących przy ogniu na ukrytej od oczu ludzkich polanie; nad kotłem schyla się postać strasznej, jak wiedźma, staruchy Pale Lobra, gotującej strawę — strawę z mięsa ludzkiego.
Wzdragam się cały, bo spostrzegam, jak chciwie pożerają ludzie pantery serca i tułowie swych ofiar, jak odrzucają kości i niedobre w smaku ramiona i ręce starych ludzi.
Śmieją się w dzikiej, złowrogiej uciesze i, nasyceni, piją wino palmowe, śpiewając ponuremi głosami na stypę pożartym i... sobie.
Przez mgłę przestrzeni majaczy przede mną Sasandra i podniecony tłum tubylców, stojących przed komendantem i skarżących się, że w ciągu dwóch lat Boa Niandre z pięciu innymi czarownikami, jak pantery, zamordowali i pożarli jedenastu wieśniaków i siedem kobiet...
Z ciemności dżungli występuje przede mną sala sądu.
Sędziowie — Francuz-komendant i trzech murzynów — słuchają świadków i zeznań oskarżonych... Nie zapierają się oni i nic nie ukrywają...
— Zabiłem, bo Boa Niandre kazał mi być panterą, a Agnebia dał mi magiczną maść... Zabiłem i jadłem... Cieszyłem się, że będę jadł słodkie mięso... Teraz żałuję!... — padają odpowiedzi mężczyzn czarowników i morderców.
— Zabijałem i jadłem mięso moich ofiar! Wskazywałem tych ludzi, na których chciałem się zemścić... lub tych, których mięso było słodkie... — zeznaje wódz czarowników.
Tylko stara Pale Lobre mówi inaczej:
— Nie zabijałam... Przyrządzałam pokarm z mięsa zabitych przez Boa Niandre i jego towarzyszy... Nie żałuję tego, com uczyniła, bo jadłam słodkie mięso i słuchałam rozkazu Boa Niandre... mego kochanka!...
Długie milczenie zapada na sali.
Sędziowie ważą w sercu i głowie sprawę czarowników.
— Co myślicie, sędziowie, o czynach tych ludzi? — pyta komendant.
Pierwszy odpowiada sędziwy Zie:
— Boa Niandre nie ma władzy czarownik. To zły człowiek i winien być ukarany, jak morderca. Inni też.
Po nim odzywa się poważny i rozsądny Dagba:
— Gdyby ci ludzie byli czarownikami, dokonaliby swego dzieła w cieniu przed ołtarzami fetyszów i nie żałowaliby swego czynu. Oni zaś są zbrodniarzami i jako zbrodniarze mają usłyszeć wyrok sprawiedliwy.
Sekretarz Mori Keita kiwa głową i oznajmia:
— Sędziowie mówią podług istniejącego wśród Bete prawa obyczajowego. Sprawiedliwe sądzą...
Znowu coraz dalej i dalej uciekają, rozsuwając się, kolumny drzew.
Widzę gaik w pobliżu Subra, spostrzegam słupy, uwiązanych do nich Boa Niandre, starą wiedźmę, Pale Lobre, i czterech czarowników-zbrodniarzy...
Przed nimi oddział czarnych strzelców...
Błysk luf... Dym... Huk... Salwy...
Spłoszone zadrżały dalekie i bliskie kolumny drzew i biec zaczęły aż do skraju drogi, zwarły się jedna z drugą, zamarły w nieruchomej potędze muru, ukrywającego zbrodnie bogów i ludzi...[5]
Świecą się okna pałacu gubernatorskiego. Na spotkanie naszych samochodów wybiegają usłużni szausze[6]. Straż prezentuje przed p. Lapaludem broń...
Kolacja... przystrojony kwiatami stół... białe, pachnące czystością stroje tropikalne... wytworne dania... wino... lód w kryształowej wazie...
Jakież to inne, niż ta ciemna dżungla i to życie leśnych szczepów, tajemnicze w swoich dziejach, spełnianych na cześć Tengi, fetyszów, cieniów przodków i straszne w zbrodniach ludzkich, ponurych i ohydnych...
Nazajutrz dżungla i jej życie znowu stanęły przed mojemi oczami...
Było to przed zachodem słońca...
Jechaliśmy brzegiem laguny.
Dżungla, wytrzebiona, ukrywała w swym cieniu bogate plantacje kakao i kawy, malachitowe drzewa bananowe, obciążone pękami jeszcze zielonych, niedojrzałych owoców, ogrody z grzędami ananasów, tytoniu i jarzyn. Nieduże domki właścicieli i dozorców plantacyj stały pod ciemnemi namiotami drzew pomarańczowych, adwokatowych i mangowych. Za żywopłotami skrzyły się barwne kielichy kwiatów i podnosiły cienkie, soczyste pędy aromatyczne krzaki.
Droga, wąska i zacieniona, wybiegła nagle na odkryte miejsce.
Była to krawędź wysokiego, urwistego brzegu.
Ciemno-czerwone skały zbiegały nadół kilku falami, niby zastygłe kaskady roztopionego niegdyś metalu, porośnięte drzewami i skłębionym gąszczem krzewów, upstrzone plamami kwitnących roślin.
Jednak nie mogły one ukryć ran i blizn, pozostałych z dawnych walk.
Poszarpane, pogryzione i poszczerbione, pełne szczelin, jaskiń i głębokich wyrw, skały te nadstawiały niegdyś swoją kamienną pierś i wstrzymywały wściekły bieg morskich bałwanów, kotłujących się tu, miotających syczącą pianę aż pod sam szczyt, bijących z hukiem i rykiem w niezwalczony pancerz wysokiego brzegu...
Przypominają sobie te czasy czerwone skały, spoglądając na swoją bliznami starych ran pokrytą pierś.
Wzdychają poszumem drzew, bo tęsknią do tej walki z oceanem, do wielkiej, bujnej radości boju i przypominają czas, gdy bałwany cofnęły się przed niezwyciężoną twardością piersi skalnej i odgrodziły się od niej piaszczystym wałem, pozostawiając za nim poległe w boju fale, tworzące laguny.
Ostatnim wysiłkiem czołga się ona do stóp starych skał, aby rzucić na nie zastępy swoich wojowników, lecz nie ma już mocy, aby dotrzeć chociażby do najniższych uskoków kamienistych, zębatych spadków, więc zaczyna pokornie lizać przybrzeżny piasek.
Zwierciadło laguny gładkie, żadną zmarszczką nietknięte! Odbija ono złotą tarczę słońca i martwe, blade oblicze miesiąca, przesuwają się w niem korowody błąkających się w niebie obłoków i groźne chmury, zapowiadające bliskie tornada; nabrzmiewa ono błękitem pogodnego nieba lub złowieszczym szkarłatem niespokojnie zachodzącego słońca...
Zrzadka tylko pluśnie gdzieś w głęboko wciętych zatokach igrająca ryba, muśnie piersią wodę tęczowy zimorodek, spadnie podobna do białego kwiatka jękliwa rybitwa... Wysunie się z poza zielonej wysepki wąska, wywrotna piroga, a stojący w niej czarny rybak, niby śpiżowy dyskobol, wyrzuci okrągłą sieć, podnosząc brylantowe bryzgi, połyskujące w słońcu...
Panuje tu martwa cisza, przerywana chyba tylko skargami mewy i klekotem biało-czarnego orła...
Tymczasem życie tu płynie swojem łożyskiem, jak wszędzie w dżungli, tuż pod bokiem trzech dużych, ludnych i zgiełkliwych miast.
Na kilku wysepkach i wystających przylądkach pasą się stada bawołów i antylop, a w chaszczach czatuje na nie plamisty drapieżnik — lampart.
Nad morzem zielonych koron drzew i pierzastych namiotów palm podnoszą się tu i ówdzie słupy dymów.
Płoną tam ogniska licznych szczepów z wlokącem się przy nich życiem tubylców, z ich starą wiarą, odziedziczoną po przodkach, z obyczajami, starożytniejszemi od piramid, z niezawsze pojmowanem prawem, nigdzie i nigdy nie zapisanem...
Tymczasem nikt tam nie zagląda, bo i dostępu prawie niema do tych drobnych, zarośniętych wysepek i do tej dżungli, która zdobyła niskie, wąskie pasmo piasków pomiędzy laguną a oceanem.
Na południowym krańcu tej piaszczystej grzędy miota się ocean, usiłuje przebić ją swemi bałwanami, lecz — próżny wysiłek, bezsilna wściekłość!
Tam, od południa, walą w zmurszałe ostoje czarnej rasy inne fale, fale białych ludów. O, są one stokroć potężniejsze! Przebiły już szeroką lukę, rozwaliły mur i płyną po całej ziemi burzliwemi potokami, niszczącemi przeszkody.
Laguna nie zaznała jeszcze potęgi białych fal, spoczywa cicha, nieruchoma, śmiertelnie osłabła, śniąc o dawno minionych czasach walk, zwycięstw i wielkiej męki, śniąc swój ostatni, już dobiegający kresu sen...
Nazajutrz ściskamy ze smutkiem dzielną dłoń Lapaluda i odpływamy dużym statkiem „Czad“ do Europy.
Mijamy brzegi Wybrzeża Kości Słoniowej, Liberji, Sierra-Leone...
Wyłaniają się z oddali zielone — wyspy Loos i malownicze Konakry...
Znowu bezbrzeżny ocean... mewy... delfiny... gwarny Dakar... potężny, nigdy niezmordowany w walce z falami Zielony Przylądek...
Mgliste, żołto-czerwone wydmy maurytańskiego wybrzeża... Daleki, ukośny żagiel feluki rybackiej... Znajomy dech Sahary...
I nagle — zapomniany już, zimniejszy podmuch wiatru...
Zwrotnik Raka pozostał za nami...
Zdejmujemy swoje hełmy — symbol niewoli słonecznej.
Wzrok, zamglony rzewnem wspomnieniem, biegnie tam, gdzie z każdą godziną przygasa pałający nad dżunglą Południowy Krzyż...

∗             ∗

Pozostawiliśmy za sobą kraj dziwny, niezgłębiony, zagadkowy!
Wielka, promienna gwiazda Słońca wybucha tam tysiące i miljony lat lawą szalejących promieni...
W tej złotej, ognistej powodzi kształtowały się ludy Ryby, Węża i Ptaka, szczepy dżungli leśnej. Znanemi i nieznanemi drogami przywędrowały one na te rozpalone płaszczyzny i do mrocznych lasów. Zwycięzcy i zwyciężeni, najeźdźcy i pokrzywdzeni...
Różne bóstwa i różni kapłani kierowali życiem tych ludów, lecz wszyscy ulegli potędze Słońca i uznali je za straszliwego, nielitościwego boga.
Bóg zażądał potwornych hekatomb... Na jego ołtarzu-Ziemi oddawały ludy i szczepy swoje siły, radość istnienia, wolę odporną, do wzlotów i walki zdolną duszę...
Stały się niewolnikami Słońca. Ono zakuło ich w rozpalone kajdany, chłostało miljonami ognistych biczów, ścinało płomiennym mieczem... przez długie wieki, przez całe epoki...
Pokorni, bezwolni, bezduszni istnieli niewolnicy z dnia na dzień, śmierć poczytując za szczęście...
Niewolnicza dusza nie znalazła już w sobie mocy, aby oprzeć się zbrodniom białych ludzi, przychodzących od morza, gdy czynili na ziemi gwałt i nierząd, gdy, skuwając żelazem ręce i nogi czarnych niewiast i mężów, wlekli ich do nieznanych krajów, na nową mękę, na hańbę, na śmierć...
Potężne były kajdany Słońca, zatruwającego dusze ludzkie, bo niewolnicy jego umierali na wygnaniu w milczeniu, bez jęku rozpaczy, bez krzyku nienawiści...
Słońce rzucało jadowite promienie, bo zakradały się one do serc i dusz białych przybyszów, wypalały w nich litość i miłość, zatruwały i wygryzały pamięć o słowach Chrystusa, a z Jego sług i wyznawców czyniły morderców i oprawców w imię żółtego Szatana...
Znowu wlokły się stulecia męki i hańby.
Aż przyszedł dzień, w którym wybuchnął w duszy białych ludów wielki płomień wstydu i żądza sprawiedliwości.
Niedawni oprawcy przyszli do jęczących w kajdanach czarnych niewolników i zawołali wielkim głosem:
— Niesiemy wam buntowniczą żądzę wolności i dające życie hasło wyzwolenia! Wstańcie! Skruszcie żelazo!
I zabłysła wolność nad czarnymi ludźmi w obcej krainie.
Później rzucono ich z tem hasłem na ich rodzimą ziemię, lecz Słońce zagłuszyło krzyk buntu i wypaliło żądzę wolności, jak wypala bujną trawę dżungli...
Zatruwając swym żarem, szatan-Słońce rzuciło szaleństwo pomiędzy czarne ludy, aby własnemi rękami położyły kres swemu istnieniu...
Białe ludy przyszły ponownie.
Przyszły z niemi nieprawda, krzywda, wyzysk i okrucieństwo, zrodzone jadem Słońca, lecz raz przebudzone sumienie i potężna wola zwyciężyły...
Przybysze z północy wyciągnęli stwardniałą w życiowej walce dłoń i zrywać zaczęli słoneczne kajdany z czarnych braci o słabych, prostaczych, ciemnych duszach.
Twardą, kamienistą drogą prowadzą ich do zwycięstwa nad Słońcem, wyrywając Ziemi nieznane urodzaje, zabijając rozsiewane przez złe duchy choroby, zmuszając jałową pustynię, aby się stała płodną, łącząc dalekie i wrogie szczepy i zwołując czarnych ludzi na wspaniałą ucztę wiedzy, marzącej o szczęściu...
Niewolnicy kroczą powolnie, znużeni, nieufni i obojętni, z trudem zrzucając więzy buchającej żarem gwiazdy.
Biały człowiek — duch niespokojny — chwilami upadając pod ciosami Słońca, miotając się w skwarnym zaduchu wrogiego kraju, czując słabnące krążenie zatrutej krwi i zamieranie śmiertelnie znękanego serca, nieraz ostatnim wysiłkiem woli kreśli na rozpalonej ziemi i w ciemnych umysłach jej czarnych synów namiętne słowa:
— Przychodźcie wszyscy do mnie — i wy, rozbitki legendarnej Lemurji, i wy — królowie-pastuchy, i wy — ludy o czerwonej skórze znaku Węża, i wy — widma mroków leśnych! Wszyscy do mnie, do mnie! Jam wolność, jam bunt przeciwko kajdanom, jam — zwycięstwo! Czy jesteście potomkami magów-Atlantów, czy synami bratobójcy Kaina — dam wam wszystkim potęgę, odwagę i żądzę buntu, abyście mogli obalić okrutnego, płomiennego boga i zmusić go do służenia sobie aż po kres wieków!
Niewolnicy Słońca podnoszą już głowę i jeszcze z trwogą w sercach słuchają tych słów buntowniczych.
A wy, biali ludzie, którzy śmiałe słowa rzucacie w różnorodnej mowie ojców waszych, uczyńcie, aby dumne hasło Tytana Prometeusza stało się hasłem wolności ciała i duszy... Człowieka.

KONIEC.






  1. Khaya ivorensis, Chlorofora excelsa, Entandrophragma, Antiaris toxicaria, Bridelia speciosa, Sarcocephalus Pobeguini, Piptadenia africana, Alstonia congensis, Parkia agboensis, Damoria Heckeli, Funtumia africana, Triplochiton Scleroxilon (podług określeń A. Chevalier).
  2. Początkowe doświadczenia dały dobre wyniki, lecz dalsza selekcja doprowadziła wraz ze zmniejszeniem ilości wewnętrznej powłoki, do zaniku ziarna, tej najbardziej obfitującej w oliwę części owocu palmowego.
  3. Wkrótce będzie przerzucony przez lagunę most kolejowy.
  4. Bóg chetycki.
  5. Taki proces, jak mi opowiadał pewien urzędnik, płynący z nami do Europy, miał miejsce ze wszystkiemi opisanemi szczegółami, a nawet imionami, w sądzie Sasandry 17 lipca 1920.
  6. Szausz, lub czausz — ordynans, podług terminologii, używanej w Marokku i Algierji.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.