Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I nagle — zapomniany już, zimniejszy podmuch wiatru...
Zwrotnik Raka pozostał za nami...
Zdejmujemy swoje hełmy — symbol niewoli słonecznej.
Wzrok, zamglony rzewnem wspomnieniem, biegnie tam, gdzie z każdą godziną przygasa pałający nad dżunglą Południowy Krzyż...

∗             ∗

Pozostawiliśmy za sobą kraj dziwny, niezgłębiony, zagadkowy!
Wielka, promienna gwiazda Słońca wybucha tam tysiące i miljony lat lawą szalejących promieni...
W tej złotej, ognistej powodzi kształtowały się ludy Ryby, Węża i Ptaka, szczepy dżungli leśnej. Znanemi i nieznanemi drogami przywędrowały one na te rozpalone płaszczyzny i do mrocznych lasów. Zwycięzcy i zwyciężeni, najeźdźcy i pokrzywdzeni...
Różne bóstwa i różni kapłani kierowali życiem tych ludów, lecz wszyscy ulegli potędze Słońca i uznali je za straszliwego, nielitościwego boga.
Bóg zażądał potwornych hekatomb... Na jego ołtarzu-Ziemi oddawały ludy i szczepy swoje siły, radość istnienia, wolę odporną, do wzlotów i walki zdolną duszę...
Stały się niewolnikami Słońca. Ono zakuło ich w rozpalone kajdany, chłostało miljonami ognistych biczów, ścinało płomiennym mieczem... przez długie wieki, przez całe epoki...
Pokorni, bezwolni, bezduszni istnieli niewolnicy z dnia na dzień, śmierć poczytując za szczęście...
Niewolnicza dusza nie znalazła już w sobie mocy, aby oprzeć się zbrodniom białych ludzi, przychodzących od morza, gdy czynili na ziemi gwałt i nierząd, gdy, skuwając żelazem ręce i nogi czarnych niewiast i mężów, wlekli ich do nieznanych krajów, na nową mękę, na hańbę, na śmierć...