Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

O metysach mówiłem już obszernie w tej książce, dodam więc tylko, że nie oni będą szerzycielami cywilizacji śród swoich półprzodków i nie oni staną w szeregu białych czarowników, umiejętnie i ostrożnie przygotowywujących teren dla szlachetnego współzawodnictwa czarnych szczepów do chwali, gdy one nabiorą rozpędu i wystąpią do kulturalnej walki z białą rasą o prawo równości bez zastrzeżeń.
Gdy myślałem o wielkim wysiłku siedzącego obok mnie gubernatora, zakładającego szkoły i szpitale, zbliżającego dzikie szczepy do ośrodków najwspanialszej cywilizacji i kultury, ujrzałem nagle czarną ścianę dżungli, niby mur, zazdrośnie strzegący wielkiej tajemnicy przed wzrokiem niewtajemniczonych.
Oczyma wyobraźni, oczyma, przenikającemi w mroczne głębie minionych epok, w otchłań oceanów i międzyplanetowej przestrzeni, w tajniki nierozwiązanych zagadnień, w labirynty dusz ludzkich i w istotę potęg Nieba — wpatrywałem się w czarną, nieustępliwą twierdzę. Nagle strzeliste kolumny i stłoczone sklepienia rozstąpiły się pokornie, zaczęły odbiegać i odsłaniać serce dżungli.
Ujrzałem wyraźnie rzadkie, zaczajone w gąszczu osiedla dzikich, ponurych Bete i Brikolo, nie wychodzących nigdy ze swej kniei.
Zobaczyłem zjawy dawnych wodzów i arcykapłanów szczepu, cienie ich dalekich przodków, wędrujących z pokolenia w pokolenie od Śródziemnego morza aż do tych niezgłębionych lasów.
Spostrzegłem duże fetysze, wycięte z rdzenia mahoniowego i z kory złowrogiej „teli“, skropione świeżą krwią...
Zamajaczyło mi w cieniu leśnej polany, zdala od osiedla, pięciu mężczyzn i jedna kobieta.
Starszy z nich, o twarzy okrutnej i dumnej, spojrzawszy na jarzący się Południowy Krzyż, rzekł ponurym głosem: