Przejdź do zawartości

Niewolnicy słońca/Rozdział XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Niewolnicy słońca
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXII.
NA SZLAKACH SŁONI.

W trójkącie pomiędzy Buaké, Sinfra i Daloa ciągnie się rzadko nawiedzana sawanna, przecięta szerokiemi pasmami dziewiczych lasów. Siekiera białego człowieka pracuje tu tylko wzdłuż dróg, ścinając drzewa na mosty, rynsztoki i umocowanie rowów.
W tym właśnie obwodzie spędziliśmy dwa tygodnie.
Nasz pobyt w Badikaha byłby się mógł znacznie przeciągnąć, gdyby nie dwie okoliczności.
Przyjechał do nas znany kolonjalny urzędnik i słynny myśliwy, p. Maurice Burger, zapraszając nas w imieniu gubernatora na polowanie w obwodzie Buaflé.
Druga przyczyna była jeszcze bardziej decydująca.
Zbliżała się pora ulewna. Tornady już kilka razy szalały nad sawanną, wstrząsając olbrzymiemi drzewami i zalewając okolicę potokami ciepłej wody, z szumem i pluskiem wylewającej się z czarnych, nisko zwisających chmur.
Moja żona, odwiedzając z panią de Chanaud miasteczko Buaké, trafiła w czasie powrotu do Badikaha, w nocy, na tornado.
Lał tak straszliwy deszcz, mrok był tak czarny i gęsty, że przebić go nie mogły latarnie samochodu. Koła ślizgały się na rozmiękłej ziemi i wóz raz po raz staczał się do rowu. Młody de Chanaud nie widział przed sobą drogi i na jakimś moście omal nie wpadł z urwistego brzegu do burzliwej rzeki, nabrzmiałej nadmiarem zewsząd płynącej do niej wody.
Na zakręcie drogi wpadły na samochód dwie duże antylopy-koby i, olśnione światłem latarni, oszalałe z przerażenia, usiłowały zaatakować wóz, pędzący wśród ulewy, bryzgów błota i kaskad rozrzucanej kołami wody.
Panie przyjechały nad ranem, zziębnięte i przemoczone do nitki, ogłuszone bukiem grzmotów, oślepłe od rozdzierających co chwila mrok błyskawic. Ta wycieczka nie przeszła bezkarnie dla żony; w kilka dni bowiem potem powtórzył się atak malarji, nabytej na Nigrze. Był to gwałtowny, ciężki atak.
Wszystko wskazywało na to, że Afryka dość wyraźnie wyprasza nas za progi swego lądu. Zrozumieliśmy to i spieszyliśmy ze zwiedzaniem innych terenów Wybrzeża Kości Słoniowej.
Przybyliśmy więc do Buaké. Jest to ludne, dobrze rozbudowane miasteczko, posiadające piękną rezydencję komendanta, p. Gustawa de Kutuli, stację drogi żelaznej, prowadzącej do oceanu, klub, szkolę, szpital, liczne wille urzędników i kolonistów oraz gmachy firm handlowych. Wszystkie budynki stoją przy bulwarach, złożonych z drzew pomarańczowych, mangowych, cytrynowych, mandarynowych i kwitnących pięknemi, czerwonemi, jak płomyki, kwiatami drzew „flamboyants“. Na bulwarach tych pokazywano nam „crepitans“ — drzewa, zrzucające z siebie dojrzale owoce, które pękają, jak pociski, rozsiewając dokoła na znacznej powierzchni ziarna.
Na wstępie zaraz, w ogrodzie, otaczającym dom komendanta, napadły na mnie mrówki i niemiłosiernie pogryzły. Były to duże, czerwone, niby krwią nabrzmiałe owady. Zaczęliśmy szukać ich mrowiska i znaleźliśmy misternie sklejony z kilku liści drzewa mandarynowego woreczek, napełniony tymi złośliwymi nicponiami. Za bandytyzm poszły razem ze swoim zielonym domkiem do słoika z eterem.
Trzy dni, spędzone w Buaké, nigdy się nie zatrą w naszej pamięci. Spotkaliśmy tu kilka bardzo przyjaznych dla nas, jako Polaków, osób. Zaczęło się to od samego komendanta. Ojciec jego był przez długi okres czasu generalnym konsulem Francji w Petersburgu, gdzie utrzymywał rozlegle stosunki z polską kolonją stolicy dawnej Rosji. Komendant zapoznał nas z bardzo sympatyczną i dobrze wychowaną rodziną państwa Gonfreville, posiadających tu jedyną w kolonjach fabrykę wyrobów bawełnianych.
W domu Kutuli i Gonfrevillów spędziliśmy miłe chwile na interesujących pogadankach, w atmosferze niezwykłej serdeczności i wprost wzruszającej wrażliwości na rzeczy piękne i wzniosłe.
Skrzypce mojej żony wycisnęły niejedną łzę z oczu tych ludzi, całemi latami pozbawionych muzyki i estetycznych ważeń. Podnieceni grą, Kutuli i Burger występowali też jako artyści. Komendant ślicznym głosem wyraziście deklamował wiersze francuskich mistrzów i swoje — bardzo tęskne, napisane pod wrażeniem zgonu młodej żony; Burger posiadał bardzo przyjemny baryton i umiejętnie śpiewał rzewne romanse, przygrywając sobie na mandolinie. Śpiew jego, pełen prawdziwego uczucia, łez w głosie i w oczach, wcale nie licował, zdawało się, z jego beztroską, wesołą zazwyczaj twarzą, lecz, gdy zaczynał śpiewać, twarz ta bladła i występowały na niej blizny, zadane przez życie.
Gdy skończył śpiewać — milczał przez kilka chwil, a później, wstrząsając gęstą, siwiejącą już czupryną, mówił ze zwykłym łobuzerskim uśmiechem swoje ulubione — c’est triste! — wybuchając przytem śmiechem, który nie zawsze w tych wypadkach wydawał się szczerym.
Pewnego dnia zwiedziliśmy wystawę tubylczej bawełny, obficie produkowanej w obwodzie Buaké, gdzie włókno bawełny dosięga już 34 mm długości, a więc może być używane przez każdą fabrykę tkacką.
Tłumy tubylców zaległy plac wystawy ze swemi koszami i belami bawełny, białej, jak śnieg. Urzędnicy i rządowi agronomowie oglądali ją i wydawali nagrody.
Bawełnę miejscową skupują kupcy z Grand Bassam, oraz fabryka Gonfrevillów. Dzięki niej, wytworzył się w okolicy Buaké cały rejon przemysłu ludowego; murzyni oczyszczają bawełnę, robią przędzę, malują ją na kolor granatowy, czerwony i żółty, i sprzedają swój wyrób fabryce. Gonfreville mogą na razie zaspokoić zapotrzebowanie wyłącznie mieszkańców Buaké i okolic, myślą jednak o rozszerzeniu swego przedsiębiorstwa.
Kobiety tubylcze, krępe, o mocnych, zdrowych ciałach, noszą pstre, lecz dyskretne w barwach płachty i chustki na głowach, przykrywając niemi dość długie, kędzierzawe włosy.
Płachty nic zawsze jednak ukrywają połyskujące od masła karite ciała, ozdobione nacięciami na brzuchu, ramionach i piersiach, a ciężkiemi bransoletami z kości słoniowej, mosiądzu i bronzu — na rękach i nogach. Na policzkach mają kobiety tatuowane prawidłowe kółka.
Mężczyźni drapują się malowniczo w togi i, gdy się patrzy na nich zdaleka, ma się wrażenie, że to starożytni Rzymianie dążą na Forum swego miasta. Tylko czarne twarze, z trzema głębokiemi bliznami na policzkach, mówią o tem, że są to ci „barbari“, których sprowadzali obywatele wszechwładnego Rzymu jako niewolników, gladjatorów i posługaczy cyrkowych, pilnujących klatek dzikich zwierząt.
Ludność całego obwodu należy do najliczniejszego szczepu Baulé. Obok nich spotkać można nagich mieszkańców wschodniej części obwodu, spokrewnionych z nimi i ze szczepem Aszanti — tubylców Agni.
Przyglądając się nacięciom na ciele murzynów z wielkiej rodziny Agni-Aszanti — tym długim bliznom i kółkom na policzkach, falistym linjom i gwiazdom z drobniejszych kresek na piersiach i brzuchach, pomyślałem, że prawdopodobnie są to symbole słońca, pozostałości kultu, przyniesionego przez najeźdźców ze Wschodu. Chciałem jednak dla potwierdzenia tego domysłu znaleźć jakieś wyraźniejsze dowody.
Rozmowy z tubylcami, jak zwykle, nie dały żadnych wskazówek.
— Starzy ludzie tak czynili, tak też i my czynimy! — brzmiała wszędzie jednakowa odpowiedź.
Wtedy zacząłem oglądać różne wyroby Baulé i Agni — hełmy myśliwych, maski czarowników, klejnoty kobiet, rzeźbione z drzewa stołki i stoliki, ciężarki, używane przy ważeniu złotego piasku, łuki i kołczany. Główny motyw rysunków i rzeźb stanowiły: trójkątny płomień, jak na pałacu Gpona Kulibali w Korhogo, falista linja, figura, przypominająca egipską „łódź słoneczną“ i... swastyka!
Zdaje mi się, że jest to dość wymownym dowodem pochodzenia tych wszystkich oznak z kultu słonecznego.
Swastyka była emblematem słońca w starożytnych Indjach. Była ona znakiem słońca, jako ognia, i samego ognia, czyli symbolem boga Agni, tego posłańca innych bogów, opiekuna życia domowego, obrońcy przed demonami, wreszcie — przewodnika dusz ludzkich do krainy wiekuistego spoczynku.
Z Indji przeszła swastyka do Asyrji i Babilonu, a stamtąd dalej — na Zachód, aż spotykamy ją, faliste linje słoneczne i trójkątne płomienie, w Armenji i na rosyjskim Kaukazie. Z Atyllą i Tatarami, wojownikami Dżengis-Chana, powędrował ten znak jeszcze dalej na Zachód, do naszych Tatr, gdzie górale wycinają go na domach i ciupagach, i do doliny Dunaju.
Bóstwem murzynów Agni jest Gye, bóg o rogatej głowie byka. To już zupełnie tchnie Egiptem, gdzie Apis był poświęcony słońcu — Ra.
Jakiemi drogami doszedł tu mit słoneczny? Czy szedł samodzielnie od Wschodu, co ze względów topograficznych jest rzeczą zupełnie możliwą? Czy też przynieśli go tu wychodźcy z Azji i Egiptu, wędrujący od północy, podbijający pierwotnych mieszkańców i odpychający ich coraz dalej i dalej na południe do dziewiczych lasów wybrzeża Gwinejskiej zatoki? W jaki sposób utwierdzili oni kult słońca wśród czarnych ras? Czy przy pomocy niewolników, czy drogą odbywającej się metyzacji?
Na to pytanie nic mi nie odpowiedziały ani nagie ciała murzynów Baulé i Agni, ani kółka na twarzach kobiet, ani blizny na policzkach mężczyzn, i nawet swastyka, wycięta na bronzowej bransolecie pięknej, roześmianej Kobla Lo, pozostawała zagadką.
Samochody przeniosły nas z rezydencji de Kutuli o 170 kilometrów do Buaflé, gdzie czekał już na nas Burger.
Naprędce urządziliśmy się w domu, przygotowanym dla nas przez komendanta, p. Feliksa Pernot, i pojechaliśmy boczną drogą do brussy.
Krajobraz mało się zmienił, częściej tylko spotykaliśmy długie szeregi drzew i gęstych krzaków, rosnących na brzegach licznych potoków, które zbiegały po nieznacznej pochyłości ku rzece Bandama, rozwidlającej się tu na Białą i Czarną.
Sawanna, jak wszędzie na Wybrzeżu Kości Słoniowej, — wysoka, soczysta trawa, nieduże gaiki karite, czasem baobab i grupy latanij. Na płaszczyźnie pasły się stada „sonów“[1] „sing-snigów“[2], różnych mniejszych antylop i zrzadka — para potężnych „dyinki“[3]. Wszędzie spotykamy stare i świeże ślady bawołów, połamane przez słonie drzewa i głębokie, okrągłe wykroty w ziemi.
Pomiędzy krzakami biegały, żerując, różne dzikie kury, migał pręgowany ogon genety, a w oddali przemykał się, jak chybki cień, podejrzliwy, czujny, tchórzliwy szakal.
W rzekach i potokach pluskały się ryby, a za nadejściem naszem wpadały z hałasem do wody wygrzewające się na kamieniach żółwie.
W łożysku małych dopływów Bandamy połyskiwały białe kwarce; niektóre z nich miały na sobie zielone plamy — oznakę, cieszącą zwykle syberyjskiego poszukiwacza złota.
W ciemnym mroku nadbrzeżnych rzek spadały nieraz na nas duże i wstrętne stonogi — Julus i Skolopendra i jeżeli zauważyły najlżejsze poruszenie ciała — gryzły i zatruwały. Z piasku wysuwały swoje kleszcze czarne skorpiony, długie na 20 cm, i mniejsze, szare, bardziej szkodliwe.
Na gałęziach czyhały na łup potężne pająki mygale, które zabijają nie tylko małe ptaszki, lecz nawet, jak twierdzą miejscowi ludzie, dużego zielonego gołębia, a nawet psa i kota.
Duże i okrągłe, jak dziesięcio-centymowa moneta, pająki-kraby zjawiały się po zachodzie słońca na drogach i pełzły do domów, gryząc nieraz dotkliwie.
Dziwne to i lęk wzbudzające stworzenia o twardych pancerzach i dwu wrażliwych rożkach, do anten podobnych. Znawcy twierdzą, że pająki kraby są ponurymi ślepcami, odważnymi i nielitościwymi drapieżnikami.
W zaroślach czaiły się różne węże, a wśród nich szybki w ruchach, dwa metry długi, zielony wąż „ananasowy“; na miejscach otwartych i piaszczystych — jadowite żmije.
Nad wodą i w cieniu wysokich drzew roiło się od tse-tse, moskitów i chmary tnących bąków.
Minęliśmy wioskę, w której wkrótce po zajęciu kolonji przez Francuzów murzyni zabili oficera, a jego sierżant kazał ciało porąbać na kawałki, aby złożyć je w skrzyni od galet i nieść do obozu, gdzie zamordowanego pogrzebano z honorami wojskowemi.
Zdarzyło się to tak niedawno, a ileż zmian zaszło od tego czasu!
Ludność, nastrojona obecnie zupełnie pokojowo i ulegle, starannie pracuje na polach i w dżungli. Białe dziecko mogłoby tu bezpiecznie podróżować bez opieki!...
Raz tylko wybuchły tu jakieś rozruchy, związane z opłatą podatków. Gubernator nie narobił z tego powodu hałasu, lecz posłał pewnego starego kolonjalnego urzędnika, znającego obyczaje i duszę tubylców.
Francuz natychmiast po przybyciu do wsi zażądał od wójta złożenia podatków. Wójt jednak odmówił, tłumacząc się tem, że jakiś potężny czarownik zabronił murzynom płacić podatki białym ludziom.
— Jeżeli tak, to postępujecie sprawiedliwie! — najspokojniej w świecie oznajmił urzędnik.
Wzburzony tłum, otaczający białego, milczał zdumiony.
— Każesz podać sobie nosze, abyś mógł odjechać? — zapytał ośmielony wójt.
— Tak, lecz nim odjadę, zapytam się was o coś — rzekł Francuz. — Powiedzcie mi, co zrobicie, jeżeli zjawia się bardziej potężny czarownik i każe wam płacić podatki?
— Jeżeli będzie potężniejszy od naszego czarownika, musimy go usłuchać! — rozległy się głosy.
— Bardzo dobrze! — ciągnął urzędnik. — W takim razie rozkazuję wam płacić, gdyż jestem tysiąc razy potężniejszym czarownikiem od tego, który dał wam taką złą radę!
Tłum na chwilę zamilkł, lecz wkrótce zaczął mruczeć, coraz bardziej się podniecając.
— Ty nie możesz być czarownikiem! — mówił pojednawczym głosem wójt. — Odjedz już!
— Nie śpiesz się tak bardzo, przyjacielu! Dajcie mi tu waszego czarownika, chcę się z nim zmierzyć i dowieść wam swej potęgi.
Zdumiony tłum znowu umilkł. Kilku tubylców pobiegło po czarownika i wkrótce przyprowadzono go.
Spoglądał na białego z dumą, pogardą i nienawiścią.
— To ty jesteś czarownikiem? — spytał Francuz łagodnym głosem.
— Powiedziałeś i słowa twoje są prawdą! — odburknął czarodziej.
— Jesteś złym czarownikiem, bo dajesz złe rady ludziom! Jesteś fałszywym czarownikiem, bo nie masz żadnej siły! Masz język złośliwej hieny, która śmieje się na świeżej mogile, lecz nie posiadasz żadnej mocy! — rzucił rękawicę Francuz.
— Słowa twoje są jałowe, jak żwir rzeczny — odpowiedział ponurym głosem czarownik.
— To się pokaże! — zawołał urzędnik — Chcę się zmierzyć z tobą, lecz nie wiem, co mam zrobić? Wybierzmy rzecz najłatwiejszą! Połóżmy na tym kamieniu nasze zęby tak, żeby nie było bólu i krwi... Zaczynaj!
Czarodziej spuścił oczy i mruknął:
— Rzucasz piaskiem w oczy, jak wszyscy biali! Tego nikt zrobić nie może, nawet fetysze i duchy... Zrób ty, jeżeli nie łżesz, jak ptak „huma“, odprowadzająca człowieka od dziupli z miodem! Zrób!...
— Chcesz tego? Więc masz! — wykrzyknął urzędnik i, wyjąwszy sobie z ust doskonale zrobioną przez paryskiego dentystę sztuczną szczękę, położył ją na kamieniu.
Tłum zaczął się cofać w przerażeniu, czarownik zniknął bez śladu, jak kamfora.
Jednak urzędnik chciał dobić interes do końca, więc, niby nie zauważywszy, że jego przeciwnik już się wycofał, włożył z powrotem swoją sztuczną szczękę i zawołał donośnym głosem:
— Moje fetysze są potężne i dały mi moc nadzwyczajną! Zrób to, co ja mogę uczynić!
Mówiąc to, wydobył z torby podróżniczej szklankę i rzekł:
— Wnet wejdę do tego małego naczynia! Z temi słowami obnażył sobie pierś, i zapaliwszy kawałek papieru, wrzucił go do szklanki, przyciskając ją jednocześnie otworem do ciała. Była to zwykła bańka, używana w medycynie.
Skóra natychmiast zaczęła się wciągać do szklanki.
Ujrzawszy to, wójt schwycił urzędnika za rękę i, oderwawszy bańkę, krzyknął:
— Widzimy, widzimy! Już zacząłeś wchodzić! Wierzymy ci, że jesteś najpotężniejszym z czarowników! Rozkazuj nam, co mamy robić?!
W ciągu tegoż dnia zebrano podatki, a dowcipny urzędnik powrócił nazajutrz do miasta.
Wśród tych prostych, ciemnych, potulnych ludzi spędziliśmy cały czas naszego pobytu w rejonie Bauflé, polując w jego okolicach i w pobliżu Daloa i Sinfra.
Było to miejsce wymarzone dla myśliwego!
Tu już nie wywierają uroku kształtne ciała antylop, bo niemal wszędzie dojrzeć można coś o wiele bardziej ponętnego. Są to okrągłe ślady bawołów, głębokie doły, wyciśnięte grubemi, jak słupy telegraficzne, nogami słoni, wyboiste ścieżki, wydeptane przez hipopotamy, wychodzące z nurtów rzecznych i zapuszczające się do dżungli na żer.
Burger prowadził nas na tę grubszą zwierzynę, a serce moje biło na myśl, że się spotkam z tymi książętami dżungli oko w oko.
Znalazłem wszystko co mnie interesowało oprócz słoni. Raz tylko byłem w pobliżu tego zwierzęcia, lecz wytropiliśmy go w takich chaszczach i na takiem topielisku, że usłyszał nas i oddalił się z niezwykłą szybkością.
Tropiciele przez cały dzień szli jego śladami, lecz on wciąż rwał i rwał naprzód.
Zmykał tam, gdzie się kryli o tej porze roku jego ziomkowie — do głuchej kniei leśnej. Tam zaszyte w gąszczu krzaków, stojąc po brzuchy w jakiemś jeziorku, słonie polewają się wodą i leniwie przeżuwają czerwone strączki pieprzu.
Podejść je w tej dżungli niema żadnej możliwości, bo mają doskonałych stróżów. Koło stada słoni roi od ptactwa, siadającego im na grzbietach i wydłubującego z grubej skóry kleszcze i inne pasożyty. Najserdeczniejszemi przyjaciółkami słoni są białe czaple i mały, szary ptaszek, nieznanej mi nazwy.
Ta straż przyboczna królów dżungli, gdy usłyszy, lub dojrzy człowieka, wszczyna taki hałas, że podniósłby z grobu nieboszczyka, a cóż dopiero czujnego słonia!
Jak zawsze skrupulatni i sumienni, niemieccy zoologowie odróżniają w tych szerokościach geograficznych pięć gatunków słoni. Jest to jednak tak wielka ścisłość w klasyfikacji tych zwierząt, że nie da się zauważyć różnicy pomiędzy niemi bez specjalnych badań. To też miejscowi myśliwi znają zaledwie dwie odmiany słoni. Pierwszą stanowią duże, ciemno-szare, drugą — mniejsze, czerwono-brunatne. „Czerwone“ słonie słyną ze swej złośliwości i nie tylko nie uciekają przed człowiekiem, lecz same szukają swego jedynego wroga i atakują go.
Tacy doświadczeni myśliwi, jak de Chanaud i Burger, zapewniali mnie, że słonie posiadają poczucie obowiązku wobec członków stada.
Jeżeli jeden z nich zostanie ranny i nie będzie mógł o własnych siłach ukryć się przed wrogiem, na jego ryk dążą inne, podnoszą rannego i uprowadzają ze sobą.
Potwierdził mi to pewien myśliwy szczepu Guro.
Był to dzielny tropiciel i myśliwy na słonie, o czem świadczył jego hełm, zdobny w magiczne „kori“ i biały ogon koński. Myśliwy ten widział w swem łowieckiem życiu kilka takich wypadków, gdy słonie ratowały ranionego i słabnącego towarzysza. Zdarzało się to wtedy, gdy słoń, przechodząc ścieżką, nadepnął na kamień, utrzymujący wysoko zawieszoną kłodę drzewa z wbitem w nią ostrzem[4]. Zrywający się ciężar wbijał mu szerokie i długie ostrze w kark.
Słoń padał i byłby niezawodnie zginął pod oszczepami i strzałami, gdyby jego towarzysze nie unieśli rannego z miejsca wypadku.
Tropiciel opowiadał mi także, że nikt nigdy nie widział trupa słonia, o ile nie padł odrazu.
— „Sama“[5] — to mądre zwierzę! — mówił murzyn. — Posiada on nawet swoje fetysze. Są niemi powyginane i poplątane korzenie drzew. „Sama“ wyrywają kłami drzewa z ziemi i później przychodzą do nich i długo stoją w milczeniu, bez ruchu, wpatrując się w swój fetysz. Przynoszą mu dary — czerwony pieprz, owoce latanij i duże, okrągłe kamienie. Gdy „sama“ poczuje zbliżającą się śmierć, wlecze się nieznanemi ścieżkami, nie zostawiając po sobie śladów, w ukryte od oczu ludzi i zwierząt miejsce, gdzie znajduje się szeroki otwór, prowadzący do obszernych podziemi. Tam jest cmentarz „sama“. Tam leżą skarby — góry drogocennych kłów. Śmiertelnie ranne i umierające ze starości „sama“ przenoszą na cmentarz towarzysze. Przy wejściu cmentarnem stoją na straży stare, nieśmiertelne „sama“...
Ta rozczulająca legenda zawiera tylko tę niewątpliwą prawdę, że istotnie nigdy nie znaleziono trupa słonia, zmarłego z powodu podeszłego wieku lub choroby.
Afrykański słoń jest zwierzęciem zupełnie dzikiem, prawe nigdy nie ulegającem woli człowieka. Ranny, lecz nie pozbawiony możliwości ruchu, szarżuje zuchwale i wściekle, rycząc straszliwie i biegnąc z podniesioną do góry trąbą i zadartym ogonem, zakończonym miotełką twardych, jak druty, włosów.
Dogoniwszy nieprzyjaciela, chwyta go trąbą i podrzuca wysoko w powietrze. Gdy człowiek spadnie — słoń zaczyna go tratować, a później przyciska kłami do ziemi.
Słoń jednak jest prawdziwym męczennikiem, gdyż go żywcem zjadają różne pasożyty, a szczególniej ogromne, szare kleszcze, doprowadzające go nieraz do szału.
W czasie, gdy polowaliśmy na sawannie zachodniego brzegu Bandamy, słonie tu jeszcze nie zawitały. Pozostawały bardziej na południu i w Liberji, ukryte w niedostępnych lasach, trzymając się w pobliżu trzęsawisk.
Na sawanny słonie wychodzą dopiero wtedy, gdy dojrzewają owoce palm latanij, stanowiące pokarm tych olbrzymów.
Siady pojedynczych okazów spotykaliśmy jednak nieraz. Były to okrągłe doły, głębokie na pół metra i najczęściej napełnione wodą. Przy dołach śmigały jaszczurki, a wśród nich — „agamy“[6], oraz duże iguany, w ucieczce bardzo szybko gramolące się na drzewa i ukrywające się wśród liści, gdzie zielone zabarwienie jaszczurek stanowią najlepszą ich obronę.
— Samotny „sama“ wychodzi o tej porze na sawannę tylko na poszukiwanie pieprzu — objaśnił mię tropiciel. — Jest wtedy złośliwy i czujny.
Doświadczyłem tego na sobie, gdyż żadnego z nich nie mogłem podejść, a jeden z moich pomocników, p. Kamil Giżycki, postrzeliwszy w pobliżu Badikaha słonia, miał z nim przykre spotkanie, w którem zginął towarzyszący mu murzyn.
Jeżeli nie wytropiliśmy tu słoni, to nie było w tem naszej winy. Gdyby chociażby jeden z tych olbrzymów przechadzał się po sawannie, zdobylibyśmy go niezawodnie, ponieważ mieliśmy ze sobą takich dwu tropicieli, jak Burger i jego strzelec, murzyn Konan.
Dla mnie Konan pozostanie na zawsze ideałem tropiciela.
Ten murzyn Baulé, suchy, sprężysty i niezmordowany, wspaniały strzelec i doskonały towarzysz łowów, dokazywał wprost cudów.
Umiał on tak się skradać, że wyrastał z trawy, niby widmo, o dwadzieścia kroków przed osłupiałemi antylopami. Mógł skierować mknące w popłochu stado „sing-singów“ i „sonów“ w dowolnym kierunku i napędzić je na strzelców.
W moich oczach, naśladując głos czarnej antylopy[7] zwabił Konan to dość rzadkie zwierzę pod strzał z karabinu.
Tropiciel wydawał glosy różnych odmian małp, a wtedy te ostrożnie zbliżały się, skacząc i kryjąc się na szczytach drzew. Dropie, kuropatwy i perliczki biegły w stronę strzelców, gdy Konan zaczynał je wabić, nie używając żadnego innego instrumentu, oprócz dziurawego orzecha.
Murzyn szczekał i jęczał, jak szakal, śmiał się, jak hiena, wył, jak lampart lub gepard, syczał, jak rozgniewana cyweta — słowem znał, jak najpotężniejszy czarownik, tajemniczą mowę wszystkich zwierząt i ptaków rodzimej dżungli.
Był to odważny, o jednocześnie rozsądny i ostrożny myśliwy, nie lubiący bezmyślnych przedsięwzięć. Ścigał w pojedynkę lwy i to takie, które wychodziły na drogi i nie chciały umykać przed pędzącym w ich stronę samochodem.
A nie było wypadku, żeby bezgrzywiasty władca[8] sawanny, spotkawszy Konana, nie padł od jego kuli.
Znał on wszystkie wybiegi nocnego bandyty, lamparta, a, wypatrzywszy jego ślad, powracał w nocy do domu, niosąc plamistą skórę drapieżnego kota.
Uciekające bawoły miały w tym murzynie straszliwego wroga. Na pasące się spokojnie lubił patrzeć i uśmiechał się, przyglądając się ich porywczym ruchom i wściekłym uderzeniom ogonów po biodrach. Lecz, gdy bawoły, zwietrzywszy człowieka, zaczynały uciekać, Konan przerzucał karabin przez ramię i mknął, prawe nie dotykając nogami ziemi.
Umiał dogonić i zawrócić bawołu w żądanym kierunku, podprowadzając go pod strzał.
Żaden pies myśliwski, czy to wyżeł, czy gończy — nie mógłby być bardziej pomocnym myśliwemu.
Tropiciel, ujrzawszy ślady zwierza, wyczytywał z nich nie tylko rodzaj zwierzęcia i jego ruchy, lecz nawet — zamiary. Najsłabsze ślady nie mogły się ukryć przed jego bystremi oczyma, a gdy, wyszedłszy na kamieniste zwały, osypy i piargi, gubił je — wtedy węszył i szedł bez wahania, aż odnajdywał na miękkiej ziemi dowody przejścia ściganej zdobyczy.
Raz jeden tylko Konan ledwie nie zginął. Strzelił do młodego szympansa[9] i zabił go, ale wtedy zaatakowała go znienacka rozwścieczona samica.
Napad był tak nieoczekiwany, że Konan nie zdążył nawet się opamiętać, gdy szympansica wyrwała mu karabin i, cisnąwszy go w krzaki, schwyciła myśliwego za gardło.
Około godziny trwała zacięta walka. Zwycięstwo przechylało się to na stronę małpy, to — człowieka. Szympansica wyrwała Konanowi nozdrza, odgryzła ucho i poszarpała pierś, zwyciężył jednak człowiek, bo miał bardziej rozwinięty mózg.
Słabnąc ze znużenia i upływu krwi, Konan zaczął niespostrzeżenie, nie przerywając ani na chwilę walki, cofać się w stronę karabinu, leżącego w krzakach.
Małpa zrozumiała jednak zamiar przeciwnika i zaczęła go odciągać w innym kierunku, lecz Konan, goniąc resztkami sił, odbił się od napastnicy i, porwawszy karabin, wypuścił w nią celną, jak zawsze, kulę.
Murzyni używają na pokarm mięsa prawie wszystkich gatunków małp, z wyjątkiem, w niektórych obwodach, czarnych małp[10] o srebrzysto-białych ogonach i białem owłosieniu dokoła twarzy, powszechnie zaś — szympansów.
Niektóre szczepy uważają czarne małpy za „królewski ród“ wśród zwierząt tej rodziny, co się tłumaczy białym kolorem włosów, rzucającym się w oczy a uważanym zawsze za barwę magiczną i świętą.
Co do szympansów, to murzyni trwają w przekonaniu, że są to „dawni ludzie“ — jedyni mieszkańcy Afryki, nie podlegający skrzyżowaniu z innymi tubylcami i przybyszami.
— „Dosi“[11] mogą władać ludzką mową — zapewniali mnie gwinejscy Sussu — lecz ukrywają to, obawiając się, że ludzie zmuszą ich do pracy, jako niewolników.
Co do języka szympansów, to posiadają one niezawodnie cały kompleks dźwięków, wyrażających różne pojęcia; liczba podobnych dźwięków zwiększa się za pomocą bardzo różnorodnej intonacji. Zauważyliśmy z żoną, obserwując przedwcześnie zgasłą[12] naszą szympansiczkę „Kaśkę“, że posługiwała się ona kilku bardzo odmiennemi dźwiękami, układanemi nieraz w dość długie zdania, i że posiadała bardzo wyrazistą i giętką tonację głosu.
Nasza „Kaśka“ doskonale rozumiała cały szereg słów i zdań, skierowanych do niej, odróżniała dzwonki i głosy znajomych, lubiła muzykę i miała swoje sympatje i antypatje do pewnych barw.
Murzyni twierdzą, że szympansy po napadzie na pola manjoku, patatów lub injamu robią zapasy, układając wyryte korzenie w kupę i związując pakunek długiemi pękami trawy. Powracając z pól, niosą małpy swój ładunek na głowie zupełnie tak, jak to czynią afrykańscy tubylcy.
To twierdzenie murzynów podlegało ożywionej dyskusji wśród zoologów. Moje spostrzeżenia, dotyczące „Kaśki“, dają mi w tym kierunku dużo do myślenia. Nasza małpka, gdy czuła zimno, mimo, że była ubrana, stale nosiła ze sobą ciepły szal.
Spiesząc się, zwijała szal i, trzymając go na główce, biegła, podpierając się jedną ręką. To samo robiła, bawiąc się lalką.
— „Dosi“ są ludźmi, ponieważ budują sobie chaty, jak my! — mówią murzyni.
Istotnie, gniazda szympansów, zaopatrzone w strzechę i splecione z suchych gałęzi i trawy, a znajdujące się na wysokich drzewach, wywierają wrażenie wioski.
Szczepy leśne, żyjące nad brzegami rzek, wzbierających sporadycznie, mają podobne chaty, zbudowane na obnażonych korzeniach mangliowców.
Jednak jeżeli są w pobliżu skały, szympansy urządzają sobie legowiska w jaskiniach i szczelinach, gdzie czują się bezpieczniej. Gdy nie mają skał w sąsiedztwie swego lasu, pędzą życie w chatach, zbudowanych na konarach najwyższych drzew, w niedostępnej kniei. W nocy jednak stawiają straże. Są niemi stare samce; zawieszone na jednej ręce, słuchają, patrzą i węszą, czy nie skrada się najstraszniejszy wróg szympansiego rodu — tygrysiasty pyton, wąż o straszliwej sile.
W Dolnej Gwinei pokazywano mi skały, na których mają swoje schroniska szympansy. Okoliczne wioski zamieszkują murzyni, uważający tę małpę za swój „totem“. Przed ulewnym okresem idą tubylcy ku skałom i składają małpom ofiary: surowe mięso kur i baranów, twierdząc, że szympansy zjadają je.
Myślę, że zachodzi tu pomyłka. Prawdopodobnie zrzucają szympansy ze swych skał te niepożądane dla nich dary, a pożerają je szakale, hieny i sępy. Tak przynajmniej postępowała nasza „Kaśka“, gdy jej dawano pokarm, którego nie uznawała.
Zato lubią szympansy burzyć gniazda ptasie i wyjadać jaja, a także wykradać miód z ulów. W tym celu zatykają w nich wszystkie otwory i, gdy pszczoły zginą, raczą się miodem.
Przebywająca z nami prawie półtora roku „Kaśka“ zasłużyła swoją inteligencją, uczuciowością i posłuszeństwem na nazwę „małego, niemego człowieczka“, skąd jeden tylko krok do uznania szympansów za „dawnych ludzi“.
Na szczęście nie podlegają one metyzacji, a więc nie dziedziczą po ludziach ich wstrętnych cech charakteru — podstępu, okrucieństwa i wyrafinowanej niemoralności.
Szympansy kochają swoją rodzinę, bronią samki i dzieci z narażeniem własnego życia, są dobrymi sąsiadami i towarzyszami, walczą o swój byt tylko o tyle, o ile są zmuszone do zabezpieczenia siebie, czy swoich bliźnich od głodowej śmierci.
Szlachetny to ludek małpi!
Przyznawał to nawet Konan, chociaż za swoj nos i ucho miał z szympansami bolesne porachunki.
Burger i Konan, obaj rozkochani w dzikiej, bujnej naturze Afryki, potężnie i szlachetnie odczuwali jej piękno.
Konan, zapatrzony w ostatnie gasnące promienie słońca i mieniące się, niby perła, niebo, siedział zazwyczaj nieruchomy, cały przejęty uroczystością chwili pożegnania ziemi z płonącą gwiazdą, odczuwał wielkie znużenie drzew, wody, obłoków i zwierząt, oczekujących świeżego powiewu nocnego wiatru i spoczynku w miękkich zwojach czarnego płaszcza nocy. Murzyn siedział, podobny do odlanego ze spiżu posągu, wstrzymując oddech, zapatrzony, zasłuchany w cichą melodję zbliżającego się zmierzchu, szeptał nieznane modlitwy, niby do swoich domowych fetyszów, lecz bezwiednie zanosząc modły do potężniejszych bogów, bo do nich rzewnym głosem wołała przejęta zachwytem dusza czarnego człowieka.
— O Ziemio, matko nasza! O Słońce, życie i śmierć niosące! O Księżycu, małżonku Ziemi! O Niebo, siedzibo nieznanej potęgi!
Konan kochał wszystkie swoje bogi i na ich cześć nosił na piersiach pęk amuletów — końce rogów antylop i baranów, obszyte czerwoną skórą i zaopatrzone w magiczne zioła i tajemnicze znaki. Bogowie Konana nigdy nie pozostawali bez ofiar, bo wyznawca ich, odważny myśliwy, ilekroć zabił zwierzę, maczał swoje amulety łowieckie we krwi świeżej rany i szeptał:
— To dla was, bogowie, ta krew przelana! Sprawcie, aby brussa była zawsze bogata w zwierzęta i ptactwo, aby pola moje dawały urodzaje obfite, aby żony moje i bydło domowe stały się płodne, aby skwarne i ulewne dni przychodziły w mądrze przez was, bogowie, ustalonym czasie!...
Burger, cywilizowany i inteligentny Francuz, kochał po swojemu te same bogi. Należał on do szczęśliwych i jednocześnie tragicznych natur, nie mających sił i chęci do dłuższego przebywania w wielkich mrowiskach ludzkich.
Był to człowiek, odczuwający od czasu do czasu potrzebę powrotu do warunków pierwotnych, gdy słońce i wiatr dręczą i pieszczą ciało; gdy woda i grząskie bagna nie stawiają przeszkód człowiekowi; gdy pierś oddycha swobodnie pod czarnym namiotem nocnego nieba, a wyczerpane skwarem i długim marszem siły powracają z szalonym wybuchem — odnowione i wzmocnione; gdy sawanna i knieja stanowią cały świat z jego najsilniejszemi przeżyciami i wrażeniami, a gdzie niema stworzonych przez ludzkość zjawisk, wzbudzających dreszcz wstrętu i przerażenia; gdy życie jest sprawnym ruchem, jasną myślą i głębokiem czuciem, nie zaś miotaniem się, walką bezwzględną i okrutną, toczącą się w kurzawie krwi ludzkiej i potu, w zawrotnym wirze sprzecznych ideałów i dążeń.
Dopóki żyliśmy w kniei i na sawannie, nie spostrzegałem na czole i w oczach swego przyjaciela śladów łez i tęsknoty. Oczy mu się jarzyły radością życia, pogodnie uśmiechały się usta, głos nabierał innego odcienia, wysoko wznosiła się wolno dysząca pierś, a w słowach Burgera ani razu nie odczułem zawiści, niezadowolenia i rozczarowania.
Na sawannie był to człowiek o zdrowych mięśniach i zdrowej duszy.
W dobrze, z elegancją urządzonych domach kolonjalnych Burger bladł, marszczył usta, jakąś mglistą zasłonę narzucał na wesołe oczy i zaczynał mówić sztucznie podnieconym głosem.
Nie wiem, skąd to pochodziło...
Może meble, dywany, obrazy i zastawa stołu przypominały mu coś, co go trapiło i budziło smutne myśli?
Może stojące na szafkach i półkach portrety nasuwały mu myśl o rysach innych, dalekich a drogich mu istot?
Może dusza w nim miotać się zaczynała?
Może ból dotkliwy ściskał serce?
Może paliły mu mózg niedoścignione cele, zburzone ideały, zawiedzione nadzieje?
Nie pytałem o to Burgera, bo podczas łowów wszystko, co dotyczy życia mieszkańców rojnych miast, pozostaje za nami, przegrodzone wysokim murem.
Dwa światy — odrębne, nieraz nawet wrogie...
Pocóż więc przyśpieszać powrót od bujnej rzeczywistości, pełnej światła, ruchu i wolności, do krainy ułudy i zdrady, z bezczelną śmiałością mianującej się „życiem cywilizowanych ras“?!
Dobrze nam było ze sobą bez wyznań, wynurzeń i wspomnień!
W towarzystwie Burgera i Konana polowałem na dzikie bawoły.[13] W Afryce Zachodniej nie spotyka się właściwego czarnego bawołu (Bos Caffer), lecz tylko dwie jego odmiany: bawołu ciemno-szarego i brunatnego. Jak twierdzą miejscowi myśliwi, mięszańców tych dwuch gatunków nigdy nie zauważono. Zresztą ciemno-szare bawoły nie pasą się nigdy ze swymi brunatnymi kuzynami.
Spotykałem obydwie odmiany tych dzikich byków. Żyją one stadami, liczącemi nieraz po 50—60 głów i złożonemi z krów, cieląt i dwóch lub trzech byków; najstarszy z nich prowadzi stado, w dzień — na paszę, na sawannę, w nocy — na nocleg do nadbrzeżnych lasów.
Zdarzyło mi się spotykać błotniste brzegi rzek i potoków, wydeptane przez dzikie bawoły tak, jak to czynią nasze stada domowego bydła. Na miękkiej ziemi, stratowanej i pokrytej setkami śladów, spostrzegałem nieraz głębokie doły. Były to miejsca, gdzie bawoły, w nieustającej walce z pasożytami i bąkami, kładą się i zanurzają w błoto.
Przy tych wodopojach trudno zastrzelić bawołu. Zwierzęta wiedzą, że tu właśnie czai się niebezpieczeństwo, gdyż w chaszczach czatują na nie lwy, lamparty i gepardy, a czasem — całe stada hien. Zbliżają się więc ostrożnie, wysyłając naprzód patrole, badające okolicę. Po napiciu się wody stado wielkim pędem mknie na sawannę, na miejsca odkryte, gdzie łatwo dojrzeć wroga zdaleka. Tu czują się bezpieczne, ale tu właśnie odnajduje ich ślad tropiciel i przyprowadza myśliwego.
Stado, żerując, nie pozostaje jednak na jednem miejscu. Posuwa się ciągle naprzód dość szybkim krokiem, strzygąc uszami i bijąc się ogonami po bokach.
Nerwowemi ruchami zrywają bawoły trawę i odgryzają liście lub młode gałązki krzaków. Ten ciągły ruch pozwala zwierzętom odrazu zerwać się do biegu w razie grożącego niebezpieczeństwa.
Białe czaple fruwają dokoła, wpadają do wysokiej trawy, siadają na wierzchołkach drzew i na grzbietach zwierząt, wyławiając pasożyty.
Oglądając skórę bawołu, mógłby entomolog zgromadzić poważne zbiory przeróżnych owadów i innych zwierzątek. Napęczniałe od wyssanej krwi moskity siedzą bez ruchu. Ogromne „bawole muchy“, wpijając swe żądła w szalejącą z bólu ofiarę, przechodzą powoli z miejsca na miejsce; czerwone i żółte w czarne centki kleszcze, duże i twarde, jak kraby, szukają nieowłosionych części ciała i, znalazłszy je na brzuchu i za uszami, zarywają się w żywe mięso, jak krety. Drobne robaczki drążą sobie tunele w grubej skórze bawołów, wiercą mu rogi u podstawy i wślizgują się nawet pod kość czaszki, doprowadzając zwierzęta do wściekłości i szału.
Najczęściej zdarza się to ze staremi samcami o rogach, pokrywających całą górną część głowy, i o wystających, zaokrąglonych końcach.
Taki męczennik zaczyna się wściekać, ciska się na inne bawoły, zadaje im ciężkie rany, rzuca się na samotnie stojące drzewa i skały, bijąc w nie potwornemi rogami, goni antylopy, hieny i szakale.
Coraz bardziej cierpiąc, opuszcza nareszcie stado i staje się tym samotnikiem, otoczonym stworzonemi przez myśliwych strasznemi legendami, które chyba nie zawsze mają prawdę za matkę.
Zwykle można słyszeć i czytać, że bawół-samotnik zawsze atakuje myśliwego.
Miałem spotkanie nieomal oko w oko z dwoma samotnikami — szarym i brunatnym. Nie uważam, żeby były niebezpieczniejsze i odważniejsze od innych.
Samotnik, jak i każdy miejscowy dziki bawół, jest zwierzęciem płochliwem i ostrożnem. Widząc człowieka, bardzo szybko oddala się pełnym biegiem.
Dopiero, jeżeli jest niebezpiecznie postrzelony, wtedy zaszywa się w gąszcz i czeka na myśliwego, a gdy ten się zbliży, atakuje go z niepohamowaną porywczością.
W Sinfra widzieliśmy takiego niefortunnego myśliwego. Zraniwszy bawołu, poszedł za nim do lasu, gdzie się zdobycz ukryła, lecz bawół uderzył go natychmiast rogami w dolną część brzucha i wyrzucił w powietrze. Uczyniwszy to, bawół znowu ukrył się w lesie. Nie sądzę, żeby widziany przez nas myśliwy pozostał przy życiu. Otrzymać uderzenie rogatym łbem bawołu, który, jak opisują niektórzy podróżnicy, może wysoko podrzucić w powietrze konia z jeźdźcem, nie jest rzeczą łatwą do zniesienia bezkarnie.
Nieraz zdarzały się wypadki, że postrzelony bawół padał, jak nieżywy. Myśliwi śmiało podchodzili do niego, siadali na nim, potrącali go kolbami, gdy nagle ponury olbrzym, odzyskawszy przytomność, zrywał się i, atakując, szerzył popłoch wśród myśliwych i tropicieli.
Zdobyliśmy trzy bawoły na Wybrzeżu Kości Słoniowej, a za każdym razem rozsądny Konan z wielką ostrożnością zbliżał się do leżących zwierząt, trzymając karabin w pogotowiu. Jednak kule expresowe naszych strzelb, mających kaliber 9,3 i 10,75 mm, działały sprawnie i piorunująco.
W kilka minut po zabiciu zwierza zaczyna płynąca z rany krew pienić się i burzyć pod wpływem szybko następującej fermentacji. Kleszcze i bąki w popłochu porzucają martwe ciało, a na zapach krwi przylatują barwne, lekkomyślne motyle i zaczynają ją żarłocznie pić, zapuszczając swoje ruchome trąbki do rany, niby do kielicha szkarłatnego kwiatu.
Jeżeli wypadnie zanocować w pobliżu zdobytego bawołu, słyszy się przez cały czas ciche odgłosy kroków skradających się hyjen i szakalów; czasem nawet zawita, skuszony łatwym łupem, lew. O świcie zaczną kwilić zlatujące się zdaleka sępy i klekotać gniewnie duże orły. Tylko najniebezpieczniejsi wrogowie zostają niewykryci. Są to termity i bakterje. Pierwsze zdążą podkopać się od dołu, z pod ziemi i zniszczyć skórę zwierza, drugie — przyśpieszają rozkład ciała i pozbawiają myśliwego smacznej pieczeni, sałaty z delikatnych warg bawolich i gotowanego ozoru z ostrym, pieprznym sosem.
Strzelanie do bawołów jest bardzo przyjemnym sportem, bo niczem się nie różni od naszych europejskich polowań na jelenie i łosie. Myśliwy tropi zwierza na płaszczyźnie, strzela, widząc go dobrze i mogąc mierzyć w dowolne miejsce, byle tylko strzał miał pożądany skutek.
Sawanna cieszy swoją zielonością i różnorodnością zwierzyny oko i serce Strzelca. Znużonego myśliwego witają drzewa karite i kailcedraty swym orzeźwiającym cieniem; spragniony strzelec może napić się wody z szemrzących potoków, czego zresztą wcale się nie zaleca. Razem z wodą można przełknąć robaka lub bakterję i zachorować tak poważnie, że jedynym ratunkiem będzie albo natychmiastowy powrót do Europy, albo... „siedziba na drzewie przodków“, w postaci chybkiej, niedostrzegalnej zjawy, oczywiście... po śmierci.
Zupełnie inaczej przedstawia się polowanie na hipopotamy, na owe „mali“, uznawane przez szczepy znaku „Ma“ za „tabu“.
Już nie łatwem zadaniem jest strzał do słonia. Myśliwy powinien trafić go pomiędzy ledwie dostrzegalnem okiem, a ciągle ruszającem się, jak wielki łopuch uchem, lub też o centymetr powyżej pierwszej zmarszczki trąby, na linji, łączącej oczy. Są to miejsca zawsze śmiertelne, co zaś do innych — zdania są rozbieżne, a że osobiście nie posiadam w tym wypadku doświadczenia — nie mogę swej opinji wypowiedzieć.
Stokrotnie trudniejszym jest strzał do hipopotama. Spotkać go na lądzie, dobrze wymierzyć i położyć trupem — jest rzeczą prawe niemożliwą, dlatego też myśliwy poszukuje go w rzece.
W wyjątkowo szczęśliwych okolicznościach, jak mi się to raz przydarzyło, można, cicho przedarłszy się przez gęste, splątane nadbrzeżne zarośla i liany, dotrzeć do rzeki i niespodziewanie ujrzeć na wystających kamieniach lub na mieliźnie stado hipopotamów. Zwykle leżą do połowy zanurzone w wodzie i, umieściwszy potworne łby na połyskujących pod promieniami słońca grzbietach sąsiadów, niespokojnie strzygą uszami.
Słońce świeci, jak wściekłe, odbija się od ruchomej powierzchni rzeki i tworzy ogromną, drgającą mgłę — zwodniczą i mamiącą; serce wali tak, że karabin drży w ręku; pot co chwila zasłania wzrok; moskity i tse-tse tną na wszystkie boki, nogi grzęzną w błocie, lub ślizgają się po kamieniach, czyniąc hałas.
Po strzale stado jednym skokiem rzuca się do wody i płynie, podnosząc duże fale, z pluskiem bijące o brzegi. Śmiertelnie ugodzony potwór, ważący nieraz 2000 kilogramów, albo odrazu zanurza się, albo płynie, wyskakując co chwila, niby rumak Neptuna, wyrzucając zgięte przednie nogi, jak galopujący koń, i pozostawiając po sobie rozpływający się krwawy ślad.
Najczęściej jednak wypada strzelać do hipopotama, znajdującego się w rzece.
Słychać go zdaleka!
Co kilka minut wynurza ogromny łeb, wystawiając na powierzchnię wody tylko oczy i nozdrza, przyczem staje się podobnym do olbrzymiej żaby. Potwór z hałasem i pluskiem wyrzuca z płuc i gardzieli wodę, a czasem — ziewa, rycząc donośnym, basowym głosem. Za chwilę zanurza się znowu i myśliwy musi czekać, aż się zjaw powtórnie. Stałą zagadką pozostaje pytanie, czy wynurzy się bliżej, czy dalej, jaką stroną i — czy będzie czas na strzał, skierowany w okolicę oka.
Myśliwy zawsze czuje, czy dobrze umieścił kulę, więc spokojny o to, czeka, aż zabity zwierz wypłynie na powierzchnię rzeki.
Znowu powstaje pytanie, jak długo wypadnie oczekiwać? Godzinę, lub dwie? A może całą dobę?
Jest to pytanie nie błahe, gdyż każda minuta kosztuje kilka kropel krwi, wysysanej przez moskity i bąki.
Nikt, nawet sam Konan, nie potrafi dać na to odpowiedzi. Zależeć to będzie od zawartości żołądka hipopotama. Jeżeli ten „król nurtu“ nie spożył dziś swego obfitego śniadania — wypłynie bardzo nieprędko. Jeżeli zaś nie był nadto wstrzemięźliwy, aczkolwiek jest jaroszem, ukaże się, płynąc nogami do góry, z rozdętym od fermentującego pokarmu brzuchem.
Lecz zdarza się, że zabity hipopotam wcale nie wypływa. Wtłoczy on swe olbrzymie cielsko pomiędzy podwodne kamienie lub konary zatopionych drzew i zginie dla myśliwego, ku radości krokodyli, które go rozszarpią bez śladu.
W nocy wychodzą hipopotamy na brzeg i dążą na paszę, wydeptując w ziemi głębokie rowy-ścieżki. Wytarzawszy się dobrze w trawie i zrzuciwszy przyczepione do grubej skóry mięczaki, pijawki i różne inne robactwo, olbrzymy zabierają się do roboty. Mają do niej specjalny aparat — paszczę, uzbrojoną w osiem wystających zębów, cztery boczne zakrzywione kły, zęby trzonowe i gruby, chropawy język. Mechanizm doskonały! Przednie zęby, to grabie, któremi zwierzę zbiera całą kupę trawy i odrywa ją od ziemi; język — to transportowy przyrząd, posuwający trawę na zęby trzonowe; nareszcie boczne kły służą do podważania drzew, które hipopotam obala, aby się raczyć ich soczystemi, mlodemi korzeniami.
Powracając do rzeki lub wychodząc z niej, hipopotamy odwiedzają znane sobie miejsca, obfitujące w sól lub wapno, i, liżąc ziemię, z biegiem czasu pozostawiają po sobie głębokie doły i wyrwy, całe „karjery“, nieraz głębokie na dwa, a szerokie na pięć metrów.
W takich miejscach urządzają zwykle tubylcy swoje zasadzki i zabijają potwory, strzelając do nich ze swych skałko wek, nabijanych kawałami starego żelaziwa, lub ciskając w nie oszczepy.
Po zabiciu hipopotama w wodzie — rozpoczyna się ciężka praca nad wyciąganiem potwornego cielska na brzeg. Czujni, jak sępy, murzyni zawsze dojrzą myśliwego, więc wkrótce cała ludność pobliskich wiosek, z żonami i dziećmi, misami, kalebasami i koszami stanie do roboty. Wokamgnieniu zdejmą i podzielą skórę, zetną grubą warstwę tłuszczu i, utorowawszy swemi maczetami drogę do wnętrza kadłuba, zaczną wdzierać się tam, żłopać krew, wycinać najsmaczniejsze kąski — wątrobę i nerki i piec je zaraz przy ogniu.
Biały myśliwy też dostanie swoją część — głowę i jedną nogę.
Po tej dość ohydnej operacji europejczyk będzie z odrazą przyglądał się murzynom, zjadającym surowe kawałki mięsa, pozostałego na kościach, i kobietom, niosącym w koszach mięso i sadło i opływającym od głowy do stóp krwią i tłuszczem.
Wysoko, pod obłokami, kwilą zlatujące się na ucztę sępy, setki innych już obsiadły pobliskie drzewa i niecierpliwie czekają na odejście ludzi.
Tylko trudność strzału do hipopotama usprawiedliwia polowanie na te spokojne i płochliwe olbrzymy. Nawet całe stado ich nigdy nie napada na płynącą łódź i tylko wtedy, gdy myśliwy zaatakuje samki, dźwigające małe hipopotamy na grzbiecie, samce rzucają się na swoich jedynych wrogów — ludzi, usiłując zdruzgotać łódź kłami lub przewrócić ją.
Zdarza się to jednak obecnie coraz rzadziej, gdyż, niestety, coraz mniej hipopotamów spotkać można w rzekach zachodniej Afryki. Czasami udaje się jeszcze wytropić niewielkie stada zwyczajnych hipopotamów — hippopotamus amphibius, lecz inny przedstawiciel tej rodziny, mały[14], o ciemnem zabarwieniu — hipopotam liberyjski jest prawie zupełnie wytępiony. Rzadko można go dojrzeć w głębokich, prawe niedostępnych zatokach rzek północnej Liberji i dolnej Gwinei, lecz są to, zdaje się, już ostatnie okazy tego zwierza.
Znaczną część naszych polowań odbyliśmy na sawannie i w lasach, należących do szczepu Guro, jeszcze niedawno — ludożerców. Z pewnością dotąd jeszcze pozostają tubylcy przy tym obyczaju, lecz się kryją z nim w głębi swoich mrocznych lasów, gdzie, przed założeniem francuskich punktów administracyjnych, składali krwawe ofiary wielkiemu bogu Gye i na cześć Ziemi, a potem zjadali ciała ludzi, poświęconych męskim i żeńskim bóstwom.
Kapłani i czarownicy zmuszali od czasu do czasu dobrodusznych, dzielnych myśliwych Guro do połączenia się z duchami Ziemi. Wtedy padały pod nożami kapłanów ofiary ludzkie i lała się krew przed ołtarzami rozgniewanych gri-gri.
Jednak i inne przyczyny powodowały ten krwawy zwyczaj. Guro, jako znakomici, niestrudzeni myśliwi, są znawcami mięsa. Twierdzą, że najlepszem w smaku jest mięso... ludzkie.
Europejczycy, opowiadający mi o tem, odzywali się o czarnych ludożercach z wstrętem i nienawiścią.
Ponieważ spędziłem z Guro sporo czasu i poznałem tych uczciwych, dzielnych ludzi, poczuwam się wprost do obowiązku wystąpienia w ich obronie.
Przyszło mi to na myśl jeszcze w dżungli leśnej, w okolicach Sinfra, gdy, znużony długim marszem w pościgu za słoniami, usiadłem i przyglądałem się małym, kształtnym postaciom tropicieli. Stali przede mną poważni i spokojni, błyskając bystremi oczami i białemi zębami.
Nagle zauważyłem, że zęby te wyglądają dziwnie.
Przyjrzałem się uważnie i spostrzegłem, że niektórzy Guro mają przednie zęby obtoczone w formie ostrych trójkątów.
Guro o zębach trójkątnych nosili dziwne fryzury — długie kosmyki na środku czaszki i dwa po bokach. Kosmyki te były mocno naoliwione, podniesione i tworzyły trzy rogi.
— Dlaczego ci tubylcy mają takie zęby i włosy? — zapytałem Konana.
— Są to myśliwi-wojownicy! — odparł tropiciel z pobłażliwym uśmiechem, gdyż uważał swój szczep Baulé za wyższy od tych drobnych tubylców.
Wydało mi się, że zaczynam widzieć we mgle minionych czasów drogę, którą Guro doszli do ludożerstwa, jako nieodzownej części ich kultu, a nawet — do uznania ludzkiego mięsa za najsmaczniejszy pokarm.
Zapatrzony w tę ciężką, najeżoną przeszkodami i cierpieniami drogę, występuję w obronie Guro.
Pierwotni mieszkańcy czarnego lądu znikają coraz bardziej, rozpływając się w morzu przybyszów różnych barw, więc mało zostało szczepów, przechowujących w swoich żyłach czystą krew dawnych „Synów Ziemi“.
Do takich należą obok gwinejskich Jola i Baga — Guro z Wybrzeża Kości Słoniowej.
W mroku wieków ukrył się czas, gdy ci mali, odważni i niezmordowani ludzie zamieszkiwali Afrykę aż po Niger, a może i dalej — na północy, na skraju algierskiego Tellu.
Atlanci, przybysze azjatyccy, wychodźcy z Egiptu, Berberowie raz po raz zadawali im ciosy, więc szczepy „Synów Ziemi“ cofały się i cofały w głąb kontynentu, opuszczając swoje siedziby, groby przodków i niepogrzebane ciała braci, poległych w potyczkach.
Nieraz jednak się zdarzało, że ci mali wojownicy rozpędzali oddziały najeźdźców na cztery wiatry, zaścielając ich trupami pole bitwy i biorąc jeńców.
Z jaką nienawiścią rzucali się ci ścigani ludzie na trupy, szarpali je, znieważali i w porywie zemsty za przekleństwo tułaczki za utraconą ziemię, za odbierane im prawo do życia, zębami przegryzali gardziele rannych, pili ich krew, wyrywali serca i wątroby i rąbali trupy zabitych wrogów na kawałki.
Jeńców oddawali zwycięskim wodzom, lecz ci nie mogli ich utrzymać przy życiu; nie pozwalały na to ciężkie warunki tułaczki, szybkiej ucieczki przed nieprzyjacielem i ciągłe walki.
Wodzowie dzielili swoich jeńców pomiędzy tych, którzy się odznaczyli niezwykłem męstwem. Ci zaś zabijali podarowanych im wrogów, czyniąc to gdzieś na szczycie pagórka, skąd wyraźniej i dalej widzieć mogli północ, krainę swoich zburzonych siedzib i mogił ojców.
Uśmiercając wroga, mówili, zwróciwszy się twarzą w stronę utraconej ojczyzny:
— Za pohańbienie prochów waszych, ojcowie bliscy i dalecy, za wyrwaną nam ziemię, rękoma waszemi uprawianą i potem waszym zlaną, za mękę naszą i niedolę — wylewam krew wrogów naszych i waszych!
Gdy nienawiść i rozpacz doszły do szczytu, „Synowie Ziemi“ wyrywali jeńcom serca i, szarpiąc je zębami, wołali ponuremi głosami:
— Krwawemi łzami płaczemy po utraconej ziemi przodków! Niech krew wrogów ukoi ból naszych serc, bogowie!
Później zaś — ukazując tłumowi odrąbane głowy najeźdźców, potrząsali niemi i mówili dobitnie:
— Oto wróg nasz, syn narodu-pantery, wnuk szczepu hieny, który zabił syna Ehi i Mulari, syna Kassu i Ruhamy, syna Cubela i Falaby — weźcie go i pomścijcie się za krew braci naszych, mężnych wojowników!
Rozwścieczony tłum rzucał się na trupa, bił go kamiennemi toporami, kłuł oszczepami i nożami, aż przeciskały się ku szczątkom zamordowanych zrozpaczone matki i bezbronne wdowy. Te zaczynały rozrywać skrwawione, zsiniałe ciało, szarpać, gryźć zębami i w szale zjadać oderwane kawały mięsa...
Wieki mijały, lecz „Synowie Ziemi“ cofali się dalej i dalej, gdyż nowi najeźdźcy przybywali na wyklęty przez Ammo lub Gye ląd, otaczali dawnych mieszkańców jego od północy, wschodu i zachodu, wypierając ich do miejsc jałowych, do pustyni, najeżonej ruchomemi falami gorących piasków...
Głód i pragnienie zajrzały w oczy ściganym zastępom małych wojowników...
Każdy trup wroga, każdy jeniec — stawał się mięsem, używanem na pokarm, a jego krew — napojem.
Jednak pierwszeństwo w nasycaniu się mieli najodważniejsi wojownicy, obrońcy całego szczepu, ludzie, idący na śmierć. Dostawali oni honorowe miano — lwów i jako oznakę lwa — jęli spiłowywać sobie zęby na trójkąt, czyniąc je podobnemi do kłów drapieżników. Inni groźnie podnosili sobie włosy na głowie, jako oznakę wojowników.
Gdy głód i nędza doprowadziły cofające się szczepy do rozpaczy i obłędu — ludzie starzy i wodzowie ustalili krwawe ofiary z najsłabszych ludzi szczepu, oddając ich krew bogom, a ciała zgłodniałym rodakom. Starcy i surowi wodzowie ogłosili zakaz grzebania zmarłych i poległych, ciała ich oddając na pożywienie wojownikom, kobietom i dzieciom.
Te ustalone surową potrzebą obyczaje stały się początkiem ludożerstwa i nekrofagji[15] zrozpaczonych, nienawiścią zatrutych szczepów, które, ścigane przez zaborczych i okrutnych przybyszów, cofały się przez długie wieki, aż się oparły w niedostępnych lasach.
— Lecz żyjemy w XX-ym wieku! — wykrzykną moi oponenci. — Mamy naukę Chrystusa, cywilizację, prawo, a ci czarni barbarzyńcy po staremu są ludożercami. To hańba! To zbrodnia nad zbrodniami!
Słyszałem te pełne oburzenia frazesy czcze, i puste.
Człowiek o pierwotnej, naiwnej i ciemnej duszy pozostaje, jak więzień, w kajdanach tradycji. Żelazo tych łańcuchów nie rdzewieje i nie kruszy się tak łatwo, jak wszelkie nasze „żelazne prawa“ i, uświęcona powagą większości, moralność cywilizowanych ludzi.
Mówimy o murzynach, wyznawcach fetyszów i mglistych Ammo i Gye, lecz mongołowie Atylli, Dżengis-Chana i Batyja, wojownicy konfucjańskich i buddyjskich Chin i dawnej Japonji, starożytni Germanowie, Brytańczycy, Skandynawowie i Słowianie — czyż oni nie składali ofiar ludzkich, czyż nie odrąbywali jeńcom głów, nie wyrywali serc, a zabitym przeciwnikom nie odcinali uszu?
Czyż królowie dawnych Franków, Germanów, Słowian i waleczni Wikingowie nie pili z kubków, zrobionych z czaszek wrogów, i nie podawali sygnałów wojennych, gwiżdżąc w piszczele ludzkie?
Zapomnieliście o tem, biali ludzie, chociaż nie było to tak dawno, jak początek cofania się szczepów afrykańskich z północy aż do kniei wybrzeża zatoki Gwinejskiej, gdyż to miało miejsce na długo przed wyparciem koczowniczych „królów-pastuchów“, Hyksosów, z Egiptu XVII-ej dynastji!
Przypomnijcie sobie, dumne, cywilizowane ludy, jak długo żyły starodawne kulty wśród waszego społeczeństwa!
W Anglji i Irlandji druidowie znikli z chwilą zwycięstwa nauki Chrystusa, lecz ileż razy druidyzm znowu wypływał na widownię, walcząc z wyznawcami Nazarcńczyka?
Przypomnijcie sobie Juljana Odstępcę i powrót do pogaństwa helleńsko-romańskiego!
Zapomnieliście, że podczas wojen, klęski głodu,[16] pomiędzy rozbitkami z zatoniętych okrętów, wśród więźniów, uciekających z galer francuskich i angielskich lub z więzień rosyjskich, wśród poszukiwaczy złota, błądzących w puszczy i w górach — wypadki ludożerstwa są na porządku dziennym?
Czyż w Rosji wschodniej, ba! nawet środkowej nie istniało za naszych czasów pogaństwo obok licznych świątyń obrządku wschodniego i zastępów policji, nauczycieli i lekarzy?
Czyż tam nie modlono się oficjalnie — w urzędowych kościołach, a serdecznie — przed bałwanami szczepów Czuwaszów, Mordwy, Czeremisów, lub przed zbutwiałym pniem dębu, poświęconego starosłowiańskiemu Peronowi?
Powiecie, być może, dumni, biali ludzie, że mówię o Rosji, o kraju niepojętym, gdzie możliwość i niemożliwość, realne i nierealne, najwyższa wiedza i estetyka, oraz czarnoksięstwo, zabobony i ohyda są dziećmi jednej matki?
Przypomnę więc wam coś, na co patrzycie i co uprawiacie bez zastrzeżeń i namysłu!
Boicie się trzynastki tak dalece, że w waszych hotelach nie posiadacie pokoju z tym numerem. Tej liczby bali się średniowieczni astrologowie i nie używali jej w swoich horoskopach.
Mówicie o Belzebubie, a nie pamiętacie o tem, że jest to babiloński i fenicyjski Baal-Zebub, „władca jadowitych much“ — bóg Aszurbanipala i Sargonidów!
Korzystacie z rad wróżbiarek, tak, jak to czynili mieszkańcy Niniwy asyryjskiej, pastuchy z północnej Gobi, wojownicy Himalajów i myśliwi z nad morza Berynga!
Macie uświęcone obyczajem i bardzo huczne święta po zbiorach urodzajów i karnawałowe szaleństwa i wesołość, lecz nie zaglądacie do historji i nie wiecie, że tak czynili wyznawcy Demetry i Persefony w kulcie agrarnym i w te same okresy tańczyły uwieńczone kwiatami, nagie, pijane od wina i żądzy bachantki pogańskie.
Boicie się, panowie i panie, samotnych drzew dziuplastych, mogiły samobójcy, cmentarzy i opuszczonych kuźni, a nie wiecie, że tych miejsc boją się też Arabowie, Twaregowie i murzyni, bo tam mają swe siedziby cienie przodków i złe duchy — dżinny.
Wierzycie w szczęście, przynoszone przez podkowę, lecz zapomnieliście, że ją wykuł kowal — „haddad“, półczarownik.
Pukacie w pierwszy lepszy drewniany przedmiot, gdy mówicie, że jesteście zdrowi, a wasz czarny brat robi to samo, tylko wie, że w drzewie osiedlił się duch jego przodka-opiekuna.
Rozprawiacie o reinkarnacji i o transmigracji dusz, wasi okultyści znają nawet górę, dokąd one dążą, a czyż co innego mówią bramini i buddyści w Indjach, oraz kapłani ziemi u Mossi, Senufo, Aszanti i Guro?
Wierzcie, że jesteście nawet ludożercami, gdyż wasze prawo, wasza nauka i wasza wiara pozwalają wam przesadzać w chore, sterane ciało silne kości i skórę zdrowych ludzi waszego społeczeństwa, wlewać ich krew do waszych zwiędłych żył.
Czyż dla wypchania brzuchów waszych banków nie składacie ofiar z ciał i krwi waszych biedniejszych braci, pozbawiając ich przytomności i odporności zatrutym zaduchem swych fabryk i kopalń i przeżuwając ich zębami i walcami swych maszyn?
Powiedzcie, czyż nie to samo czynią murzyńscy czarownicy?
Pomyślcie, czy wasze ludożerstwo i wasze krwawe ofiary nie są jeszcze bardziej potworne, niż murzyńskie, bo wy pożeracie nie tylko ciała, lecz nawet z perfidją niezwykłą — dusze ludzkie, zabijając w nich radość życia i chęć istnienia!
Nie! Powinniście czuć nie pogardę, lecz współczucie dla czarnych zjadaczy ludzi.
Musimy dopomóc im i przekonać, że minęły czasy, gdy bogowie mogą łaknąć krwi i że ludzie powinni już nazywać siebie braćmi... Dopiero wtedy wszystkie kamienne ołtarze, zbroczone krwią zwierzęcą i ludzką, wszystkie drewniane fetysze przejdą do muzeów, a biali i czarni ludzie z jednakowym podziwem i wstrętem będą się im przyglądali, niby straszliwym potworom przedpotopowym.
A tymczasem...
Tymczasem Guro, jak i inni murzyni, tu i ówdzie uprawiają ludożerstwo, działając najczęściej pod naciskiem swoich czarowników.
Jeżeli nawet gustują w ludzkiem mięsie, to nie można się temu dziwić, bo podczas nieskończenie długiego okresu swojej tragicznej historji mieli dość czasu, żeby się stać... smakoszami i znawcami tej potrawy.
Zresztą tubylcy bynajmniej się z tem me ukrywają.
Przed laty, gdy jeszcze samochody nie przecinały całej kolonji, jeden z miejscowych urzędników miał żonę o nader okazałej tuszy. Gdy jechała konno, murzyni mlaskali językami i kręcili głowami, mrucząc:
— Jedzie dużo, dużo mięsa!...
W wyobraźni swojej już rozkoszowali się smakiem tej olbrzymiej ilości mięsa. Czynili to nie tylko mężczyźni o trójkątnych zębach i djabelskich rogach na głowie, lecz i kobiety, stare i młode, a nawet najniebezpieczniejsze wśród nich kokietki, malujące sobie białą farbą twarze w paski i kołka — dla powabu i piękności.
Dziwne są te kobiety!
Jeżeli murzyn jest dzieckiem, zahukanem przez naturę, niewolnikiem tradycyj i przesądów, lecz jednak człowiekiem — to nie można tego powiedzieć bez zastrzeżeń o kobietach. Ich rozwój jest stokrotnie niższy; całego szeregu psychicznych objawów nie można jeszcze u nich zauważyć lub odczuć.
Kobieta murzyńska nie bardzo rozumie, co to jest wierność małżeńska. Wie, że nie powinna zdradzać męża.
Dlaczego?
Dlatego, że mąż ma prawo zażądać rozwodu, a jej rodzice mogą nie przyjąć córki do domu.
Dlatego, że, jak postanowiono u „nakomse“ szczepu Mossi, zostanie zamordowana.
Dlatego, że czarownik może urządzić próbę cnotliwości i dać jej do wypicia jadowity ekstrakt „teli“ lub wpuścić do oczu gryzące krople, od których straci wzrok, lub będzie chora niemal przez całe życie.
Lecz, jeżeli żadne z tych niebezpieczeństw jej nie grozi, murzynka objawia wielką lekkość obyczajów, a że jest łakoma na barwne tkaniny i klejnoty i rozumie wartość pieniędzy — cnota murzyńskich pań i panienek czai się gdzieś głęboko w dżungli.
Zresztą na obronę murzyńskich kobiet muszę zaznaczyć, że w pospólstwie nie uchodzi zdrada kobiety za zbyt wielką zbrodnię. Nawet prawo obyczajowe nie przewiduje kary dla niewiernej, żądając wyłącznie od kochanka wypłaty wynagrodzenia poszkodowanemu mężowi.
Opowiadano mi, że w jednej ze wschodnich prowincji kolonji istnieje kacyk, posiadający w każdej wiosce po kilka żon i robiący na nich świetne interesy, ściągając opłatę za każdą zdradę. Taki stan rzeczy nie działa w sposób umoralniający na kobiety o bardziej, niż pierwotnej psychice.
Rozwięzłość obyczajów, spotykana śród kobiet niektórych szczepów, oraz dziwna wyrozumiałość prawodawstwa dla zdrady małżeńskiej jest niezawodnie pozostałością dawnego anarchiczno-komunistycznego ustroju społecznego z uznaną wspólnotą żon.
Spotykamy zresztą takie zjawisko i w Europie wśród cyganów, gdzie moralność członków taboru stoi nie na wyżynie. Widzieliśmy hańbiący ludzkość przykład na Rosji sowieckiej, gdzie rozluźnienie związków rodzinnych doprowadziło do kompletnego upadku moralności.
Murzynki-małżonki prawie nigdy nie powodują się w stosunku do męża sercem. Z początku — jest to pociąg naturalny, ściśle zwierzęcy, później — wyrachowanie.
Murzynki-matki nie wiele więcej są warte. Nie kochają swych dzieci, a cenią je nie jako drogie sobie istoty, lecz jako przyszłych robotników, przyczyniających się do dobrobytu rodziny.
Gubernatorowie i urzędnicy kolonjalni przytaczali mi szereg dowodów, potwierdzających ten fakt bardzo wymownie.
Widziano nieraz matki, które rozmawiały i plotkowały najspokojniej w świecie, niosąc głowę syna, straconego z wyroku sądu starców.
Nigdy nie płaczą na pogrzebach swoich dzieci. Czynią to w ich imieniu najemne płaczki-griotki.
Bardzo często zdarzają się wypadki, że podczas rozwodu murzynka żąda, po zwrocie wiana i podarków mężowi, oddania jej dziecka, należącego podług prawa do męża. Istnieje ustalona taksa. Za trzechmiesięczne dziecko ojciec żąda zwykle od żony dwu żelaznych kotłów. Targ trwa długo i bardzo często kobieta odchodzi, rzucając byłemu mężowi dziecko, ze słowami:
— Weź je sobie!
Opowiadano mi w kilku miejscach o następującym wypadku: Siedmioletni chłopak ukradł sąsiadowi kilka korzeni injamu, lecz schwytano go na gorącym uczynku. Poszkodowany związał chłopaka i, zaniósłszy do lasu, zaczął go powoli palić na stosie. Na krzyki dziecka zbiegła się cała wieś i rodzice nieszczęśliwej ofiary.
— Zapłaćcie mi za skradziony injam dziesięć centymów, wtedy zwolnię chłopca! — oznajmił wieśniak.
Nikt nie zaryzykował takiej sumy i murzyn palił chłopca przez kilka dni, aż ten umarł.
Gdy o nienaturalnej śmierci dziecka dowiedziały się władze francuskie, zarządzono śledztwo, lecz winnych nie znaleziono. Wieśniacy milczeli, nie zdradzając tajemnicy.
Wystraszony zbrodniarz obiecał zapłacić rodzicom spalonego chłopca 25 franków, żądając wzamian, aby nie wszczynali sprawy.
Gdy śledztwo, nic nie wykrywszy, przerwano, morderca nie spełnił przyrzeczenia. Wtedy dopiero poszkodowani rodzice zaskarżyli go przed komendantem o niewypłacanie im obiecanej sumy i cała sprawa wyszła na jaw.
Są to fakty, doprawdy, straszniejsze od ludożerstwa, bo nie dające się wytłumaczyć niczem innem, oprócz przerażająco niskiego rozwoju umysłu i nerwów matek i żon murzyńskich.
Gdy społeczeństwo posiada takie kobiety, czyż można marzyć o jego szybkim postępie duchowym? Przecież te właśnie matki wychowują do pewnego wieku młode pokolenia murzyńskie, one to wtłaczają w mózg dzieci najbardziej ponure obyczaje, przesądy i zasady życiowe! One wpływają w znacznym stopniu na stan umysłowości swego szczepu.
Jakiż najbardziej gorący i oddany sprawie misjonarz-chrześcijanin potrafi przekonać te kobiety o wzniosłości przykazania Syna Bożego, pouczającego:
— Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego?...
Władze kolonjalne białej rasy powinny zwrócić uwagę na oświecanie kobiet murzyńskich, bo one, jako przedstawicielki wszelkich tradycyj, hamują postęp czarnej rasy, naogół — zdolnej do przyjęcia nie tylko materjalnej cywilizacji, lecz i do kultury ducha, śpiącego jeszcze w pierwotnych mózgach.
Jakie dziwne myśli rodzą się w mroku tych mózgów czarnych tułaczy, potomków Kaina!
Obrażony lub pokrzywdzony murzyn dokonywa nieraz zemsty w sposób zupełnie niezwykły. Popełnia on kradzież i na sądzie oznajmia, że ukradł w imieniu człowieka, który go skrzywdził. Rada starców zwalnia go od odpowiedzialności i od tej chwili prawo zaczyna ścigać krzywdziciela, jako złodzieja.
Jeszcze bardziej dziwna i bardziej ponura forma zemsty polega na tem, że obrażony murzyn w obecności świadków oznajmia swemu przeciwnikowi:
— Tyś mnie zabił!
Powiedziawszy to, popełnia samobójstwo, sąd zaś oskarża wroga samobójcy o zamordowanie człowieka.
Łatwo zrozumieć, jak wielka odpowiedzialność leży na kolonjalnych urzędnikach. Sąd nad murzynami, wydany na zasadach prawa europejskiego, bywa często nonsensem — szkodliwym, niezrozumiałym dla tubylców i drażniącym ich.
Gdy zajrzałem do duszy czarnych szczepów, zrozumiałem, jakimi mądrymi ludźmi są niektórzy komendanci, którzy nigdy nie wyjmują z biurka francuskiego kodeksu karnego, a rozprawiają się z winnymi swemi środkami, podług swego własnego prawa.
Najczęściej podlegają karom wójtowie wsi, nie rozpoczynający na czas uprawy plantacyj kakao, bananów i bawełny, nie wskazujący poborowych lub nie zbierający podatków.
Więzienie nie jest bynajmniej karą dla znużonego pracą i walką o byt murzyna. W więzieniu, nie pracując, otrzymuje pożywienie i nawet ubranie.
Długie jednak więzienie rujnuje jego rodzinę i wywołuje oburzenie i nienawiść do białych.
Burger, jak mi opowiadano, karał wójtów swego obwodu dowcipnie, niewinnie, a skutecznie.
Wsadzał on ich do klatki z drobiem na dzień lub dwa i śmiał się, widząc, jak murzyni przyglądali się aresztantowi, przebywającemu w towarzystwie zdumionych kur, kaczek i gęsi, i — jeden po drugim odchodzili, uśmiechając się chytrze.
Przywiązywał on winnego wójta na godzinę do drzewa, na którem siedziała uwiązana na łańcuchu małpa. Znajomi i przyjaciele wójta zanosili się od śmiechu, widząc, jak małpa usiłowała złapać swego nieproszonego sąsiada za włosy i rzucała na niego suche gałęzie.
Burger był raz zmuszony dać dobrą nauczkę pewnemu upartemu wójtowi, któremu groziło za występki długie więzienie. Przywoławszy do siebie wójta, kazał żołnierzom ubrać go w strój ze świeżych gałęzi karite. Gdy maskarada była skończona i wójt wstał, przystrojony w spódnicę i płaszcz z liści, mając na głowie wysoki, zielony i pachnący kołpak, Burger poważnym głosem kazał mu odwiedzić wszystkie chaty sąsiadów i obliczyć, ile każda zagroda posiada kóz.
Wójt musiał spełnić rozkaz i wkrótce szedł ulicą woski, odprowadzany rykiem, śpiewami i gwizdaniem zanoszących się od śmiechu wieśniaków. W apoteozie tego urągowiska przyjęły udział kozy, wielkie amatorki świeżych liści karite. Zjadły mu one spódnicę, a później, wspinając się wójtowi na plecy, szczypały w najlepsze to chodzące drzewo.
Wójt stał się podobno po tej maskaradzie najbardziej starannym pomocnikiem komendanta....
Tacy byli moi przyjaciele Guro, uprzejmi, potulni, gościnni.
Z nimi razem przeciąłem sporą połać ich rodzimych sawan, strzelając bawoły i antylopy, bezskutecznie, lecz zawzięcie ścigając słonie i szeroko otwartemi, wszystko wchłaniającemi oczami patrząc na życie zwierząt, ptaków, a także ludzi, usiłując zrozumieć ich dusze, troski i radości, wytłómaczyć sobie wszystkie, nieraz bardzo dziwne zjawiska, jakiemi były ich tajemnicze losy i wypływający z nich mroczny i beznadziejny kult.
Razem z Guro siadywałem nieraz na brzegach Bandamy, przyglądałem się ciągle pluskającym rybom i słuchałem, jak opowiadali z pomocą Konana o elektrycznych rybach, pozbawiających ludzi przytomności, a budzących śród tubylców mistyczny strach; o olbrzymich, dosięgających rozmiarów dorosłego człowieka, kolczastych „kapitanach“[17], o krokodylach, czających się w wodzie, w miejscach, uczęszczanych przez dzikie zwierzęta. Guro twierdzili, że te krwiożercze płazy porywały antylopy i dziki, a nieraz nawet z bezczelną śmiałością chwytały zębatemi paszczami za trąby pijących wodę słoni. Tubylcy nieraz słyszeli wściekły ryk bólu zranionego w najdotkliwsze miejsce olbrzyma i, odnajdując ślad słonia, zawsze spostrzegali krew.
Guro pokazywali mi wywiercone w ziemi okrągłe nory dużej, zielonej muchy — okrutnej samotnicy, nie wahającej się atakować największe pająki, a nawet jadowite jaszczurki — taranty i wciągać zdobycz do swych legowisk.
Dzięki moim tropicielom wdziałem w lasach stadko płochliwych i ostrożnych niebieskich perliczek (Guttera cristata) o barwie ultramaryny, czerwonej plamie na przodzie szyi i czarnym czubie na głowie.
Z nad brzegów swojej rzeki i ze swej szmaragdowej sawanny przywiedli mnie Guro do dziewiczego lasu. Przybyliśmy do niego z Sinfra drogą, obsadzoną niegdyś przez Burgera dużemi obecnie drzewami „flamboyant“, pokrytemi kwieciem, płonącem, jak ogniki.
Malownicza droga wkrótce się jednak urwała i wjechaliśmy w ciemny tunel. Duże ściany olbrzymich drzew, osłoniętych od dołu gąszczami krzaków, kwitnących białemi i szkarłatnemi kwiatami i obciążonych niewidzialnemi nigdy owocami, oplecionych lianami i pnącemi się roślinami — na wysokości 50 metrów łączą się wybujałemi konarami i wspaniałemi, zielonemi koronami, tworząc sklepienie. Na dole, gdzie przerąbano w kniei drogę, panuje mrok i cisza, od czasu do czasu przerywana rechotaniem małp i wrzaskiem papug[18].
Zrzadka odchodziła dżungla od drogi, a wtedy widziałem niskie i długie chaty Guro, pola manjoku, kukurydzy i injamu, drobne plantacje kakao i bananów. Knieja nie daje jednak za wygraną i walczy, rzucając na te pola odwiecznych wojowników — młode drzewka, rosnące z gwałtowną szybkością.
Przez las podzwrotnikowy nawet murzyni się nie prześlizgną z wyjątkiem niektórych znanych im miejsc. Od czasu do czasu spostrzegaliśmy odchodzące wgłąb dżungli boczne, ciemne korytarze. Były to szlaki słoni.
Zapuszczaliśmy się niemi do wnętrza skłębionej, mrocznej kniei.
Wyboiste ścieżki były najeżone wystającemi korzeniami, niby pułapkami do chwytania kroczących potworów. Śród pokrzyżowanych, pomieszanych dołów i wyrw pokazywali mi tropiciele ślady bawołów, lamparta, chropawy zygzak pytona, małe dziurki, wybite ostremi kopytami czarnej antylopy, i setki innych, niby hieroglify nieznanych języków, pozostawione w jednem miejscu na wielkiej karcie pamiątkowej księgi dżungli.
— Patrz! — zawołał Konan. — Przechodził tu niedawno „khotoe“, duży łuskowiec[19]. Powinien być gdzieś blisko.
Szukaliśmy go wśród gałęzi drzew, gdyż zwykle pozostaje tam w dzień, wisząc, uczepiony pazurami, podobny do brunatnej narośli na grubych konarach.
Gdy rozglądaliśmy się po drzewach, zaatakowały nas odbywające swój pochód zastępy mrówek „manjan“. Okrutne małe potwory zdobyły w drodze mrowisko czarnych mrówek, pożarły jakieś małe zwierzęta, bo pozostały po nich bielejące kości, i, spotkawszy nas, skierowały na nas oddziały wojowników. W walce tej straciłem kilka kropel krwi i otrzymałem haniebną porażkę, gdyż musiałem ratować się ucieczką przed tą czarną armją, sunącą przez polanę nieskończenie długą, ruchomą wstęgą.
Burger pokazał mi pozostawione na tyłach tej armji roboty inżynierów-manjan: rozrzucone kupy suchych liści i tunele, wyryte pod niezwalczalnemi przezkodami!
Trochę dalej spotkaliśmy uciekinierów ze zburzonego przez manjan mrowiska. Małe, czarne żyjątka szły w świat, szukając bezpieczniejszej siedziby. Zdążyły porwać coś z domowego dobytku, więc niosły drobne paczki pożywienia, nierozwinięte jeszcze poczwarki i jakieś patyczki.
Ciężko oddycha pierś w mroku dżungli!
Zaduch i skwar, opary nigdy nie wysychających małych bagienek, gnijącej trawy, gałęzi i liści, ostry zapach dużej, białej stonogi i potu bawolego, dochodząca skądś mdła woń kwiatów — odurzają i nużą człowieka.
Żaden powiew świeżego powietrza nie zalatuje tu.
Gryzą moskity i bąki, co chwila spadają na zapuszczającego się tu śmiałka duże kleszcze, mrówki i pająki. Za ubranie i skórę chwytają mocne, jak stalowe liny, kolczaste liany i cienkie pędy krzaków...
Cisza tu panuje cmentarna! Nawet czarne i czerwone małpy przemykają się bez dźwięku wierzchołkami drzew i orzeł siada na suchym szczycie mahoniu bez zwykłego groźnego klekotu.
Na spróchniałej korze upadłych drzew rosną barwne grzyby, wszędzie wiszą jakieś nieznane owoce i jagody. Na bagnach śmigają, kryjąc się przed nami, węże; coś pluska w czarnej, nieruchomej wodzie, otoczonej ramą soczystych, wybujałych ponad głowę człowieka, trzcin, pokrytych czerwonemi, niby krew, plamami jakichś grubych, krótkich robaczków, podobnych do koszenili.
Do ciemnej dżungli, pełnej zaduchu, skwaru i trującej woni, zaprowadziły nas szlaki słoni. Nie udało mi się strzelić do żadnego z nich, lecz nie żałuję tego, bo mogłem poznać dżunglę tajemniczą i straszną w odwiecznem ścieraniu się najbujniejszego życia z najszybszem znikaniem umarłych istot w nigdy nie przerywanej, apokaliptycznej walce roślin, olbrzymich zwierząt i drobnych owadów.
Słyszałem odgłosy uciekających słoni, wrzaski towarzyszącego im ptactwa, trzask tratowanych trzcin, plusk wody i bagna, deptanych potwornemi nogami olbrzymów — ostatnich Mohikanów przedpotopowego okresu naszej ziemi...
Gdy powróciliśmy do Buaflé, zaledwie kilka dni pozostawało do odpłynięcia naszego statku z portu Grand Bassam.
Gościnny pan Pernot żegnał nas paradnym obiadem, ułożonym z zupełnie wyjątkowych dań:
Sałata z warg bawołu.
Zupa z bawołu.
Pieczona ryba „kapitan“.
Szynka antylopy „son“.
„Nóżki“ hipopodamowe.
Pieczyste z „pekari“.
Świeża fasola.
Krem z miejscowego kakao.
Banany, ananasy, mangi i pomarańcze.
Miejscowa kawa.
Zoologowie mogą się śmiertelnie przestraszyć, usłyszawszy słowo „pekari“, gdyż to zwierzę nie zamieszkuje kontynentu afrykańskiego. Istotnie, nie jest to pekari, lecz nazwę tę nadali francuscy koloniści zwierzątku, nie posiadającemu dotąd miejsca w klasyfikacji naukowej.
W dzikich, skalistych miejscowościach Afryki spotkać można stada ciemno-brunatnych zwierzątek, wielkości dużych królików. Pallas, Oken, Cuvier i Peters wypowiadali całkiem sprzeczne zdania co do rodzaju tych zwierząt. Nie wiem napewno, lecz zdaje się, że dotychczas spór ten nie dobiegł końca.
Są to damany (Hyrax Abyssinicus) — bardzo poszukiwana przez smakoszów zwierzyna. Mięso damanów przypominało mi pieczone w popiele ogniska świstaki azjatyckie.
Damany spotyka się też w Zachodniej Azji i, jak twierdzi Brehm, wspominane w Biblji zwierzątka „sofon“ miały być nie królikami, jak tłumaczą to słowo hebraiści, lecz damanami, żyjącemi w Syrji i Palestynie.
Daman jest bezbronną i płochliwą istotą, z najmniejszego powodu ukrywającą się w swoich skalnych norach. Jednocześnie dopuszcza to tchórzliwe zwierzątko współżycie sąsiedzkie z bardzo, zdawałoby się, niebezpiecznemi istotami, jak — drapieżna mangusta[20] i duża jaszczurka — agama.
Spotykałem damany w skałach w pobliżu Bamako i Bobo-Diulasso i mogę stwierdzić, że są nader... smaczne.
Nazajutrz po obiedzie żegnaliśmy już miłego Pernota i bardzo bliskiego memu sercu Burgera, w nadziei, że i my nie pozostawiliśmy po sobie w Buaflé nieprzyjemnych wspomnień.
Marzeniem mojem jest spotkanie się raz jeszcze z Burgerem i Konanem! Wyszlibyśmy z nimi znowu na szlaki słoni i bawołów, patrzylibyśmy na cuda natury, słuchalibyśmy tajemniczej mowy sawanny i dżungli, bez słowa śledząc cichy bieg własnych, pogodnych, rzewnych a podniecających myśli...
Nauczono mnie w dzieciństwie marzeniom swoim nadawać żywe kształty, a więc:
— Do widzenia, Burger! Bądź zdrów, Konanie, a bacz, aby niepowołani, bezmyślni strzelcy-zbrodniarze nie wytępili na sawannach pomiędzy Buaflé, Daloa i Sinfra wszystkich słoni, a w Bandama — hipopotamów! Do zobaczenia się, mili, drodzy przyjaciele!





  1. Cobus Kob
  2. Cobus defassa
  3. Orcas Derbyanus.
  4. Tak się urządza murzyńskie pułapki na słonie.
  5. Słoń.
  6. Uromastix spinipes, szczegółowo opisane w mojej książce „Płomienna Północ“, ponieważ w górach Wysokiego Atlasu spotykałem liczne okazy tego rodzaju jaszczurek.
  7. Cephalophus niger, posiadający gorzki zapach, za co murzyni nazywają tę antylopę — lofone (cuchnąca).
  8. Lwy w zachodniej Afryce nie posiadają grzywy.
  9. Troglodytes niger.
  10. Colobus pelycomus.
  11. Szympans.
  12. 11 kwietnia 1927 r.
  13. Bubalus pumilus.
  14. Przeciętna waga 400—500 kg. Liberyjskie hipopotamy dostarczano kilka razy zoologicznym ogrodom w Hamburgu i Londynie.
  15. Pożeranie nieboszczyków.
  16. W Rosji epidemję ludożerstwa zarejestrowano w latach 1921—23.
  17. Gatunek bardzo poszukiwanej przez europejczyków ryby.
  18. Papugi należą do rodzajów Psittacus i Palaeornis.
  19. Manis longicaudata.
  20. Herpestes Zebra.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.