Niewolnicy słońca/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Niewolnicy słońca
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WYBRZEŻE KOŚCI SŁONIOWEJ
Do rozdziału XXI
ROZDZIAŁ XXI.
CUD.

Istnieją na świecie cuda, istnieją też różdżki czarodziejskie.
Taką różdżką jest rzeka Leraba, tym cudem — Wybrzeże Kości Słoniowej.
Zamknąwszy oczy na brzegu od strony Wysokiej Wolty, a otworzywszy je na przeciwległym — już w granicach sąsiedniej kolonji — podróżnik nie pozna krajobrazu.
Tam — na północy, na szaro-żółtej płaszczyźnie spalonej dżungli — wysokie, ciemne latanje i zielone karite stanowią jedyny wypoczynek dla oka, tu — za rzeką, pieszczą wzrok rozległe szmaragdowo-zielone sawanny, świeżemi liśćmi pokryte gaje, w których palmy olejne i potężne rafje przeplotły się z konarami drzew liściastych, a gdzie do połowy ich pni podnoszą się soczyste łodygi traw i młode pędy krzaków.
Oko podróżnika, nawykłe już do monotonji żółtego krajobrazu i jednostajnej i jednobarwnej płaszczyzny, z radością spoczywa na rzadkich, złocistych plamach, występujących na ogólnem zielonem tle, i wita, jak dobrych, starych znajomych — nagie baobaby.
Za nami pozostała ostatnia, duża osada Wysokiej Wolty, Banfora, gdzie wdzieliśmy, jak miejscowe władze zmuszały tubylców do naprawy dróg i do rolnictwa. Tam, na płaszczyźnie Wysokiej Wolty, od północnej rubieży, aż do granicznej rzeki Leraba — Francja zawzięcie i wytrwale pora się z naturą sudańską, pociągając murzynów swoim przykładem, a, gdy tego nie wystarcza — przymusem zniewalając ich do pracy, tylko do pracy dla wspólnego dobra.
Na południe od Leraba — wszystko inaczej!
Na Wybrzeżu Kości Słoniowej natura nie wymaga walki. Tu wszystkiego dokonać może spokojna praca, gdyż bogactwa leżą odłogiem, rozrzucone hojną ręką w ziemi i na ziemi. Urodzajna gleba, feeryczne lasy, pokojowa, zamożna ludność, kilka szeroko otwartych bram, prowadzących na wielką, bezgraniczną drogę — ocean — wszystko to jest tu na usługi człowieka.
Jak ostrze pługa odsłania nową, czarną glebę, tak każde poruszenie mięśni wydobywa tu nowe skarby, ukryte w ziemi, w mroku lasów, na sawannach, w morzu, w rzekach...
Niezawodnie jest to jedna z najbardziej pociągających ku sobie kolonij, gdzie włożony kapitał w oczach się dwoi, a każdy wysiłek zamienia się natychmiast — w pieniądz...
Takie są dodatnie cechy wybrzeża dla ludzi przedsiębiorczych. Dla podróżnika znajdą się tu inne wartości, dla niego drogie i przykuwające uwagę: — obfitość zwierzyny, różnorodność klimatu, szczepy o bardzo pierwotnej psychice, piękne krajobrazy.
Wybrzeże Kości Słoniowej nie wymaga nadludzkich wysiłków, nie potrzebuje nadzwyczajnych sposobów walki z nieprzychylną naturą. Kolonja pędzi już uplanowane życie, obliczone na ściśle przewidywane rezultaty. Natura nie przeszkadza tu białemu człowiekowi w przejawach jego pomysłowości, genjuszu, energji.
Wprawdzie słońce płonie tu, jak w Sudanie, można nawet odczuć, że ono jest bliżej hełmu białego człowieka, lecz pod konarami olbrzymich drzew czai się odświeżający cień, od licznych rzek i potoków płynie kojący powiew, a od morza pełen życia i siły słony, wonny podmuch.
Więc biali przedsiębiorcy, a za ich przykładem czarni ludzie czerpią śmiałą ręką bogactwa tego wspaniałego, radosnego kraju.
Bogactwa to niewyczerpane!
Przed dwudziestu laty wybrzeże Kości Słoniowej było zaledwie nazwą geograficzną o nieznanej nikomu treści.
Jeden z gubernatorów tej kolonji powiedział przy jakiejś okazji:
— Pokój, który niesie z sobą Francja, a więc: zrównanie praw zwycięzcy i zwyciężonego, oswobodzenie niewolników, wykorzenienie wojen domowych i najazdów, bezpieczny, wolny ruch na całem terytorjum — ten pokój panuje obecnie prawie na całym obszarze Wybrzeża Kości Słoniowej.
Słowa te były wypowiedziane zaledwie 14 lat temu, — przez ten okres czasu kolonja pod względem wewnętrznego ładu i spokoju nie różni się od przeciętnej prowincji każdego z państw europejskich, wskazując ciągłe zwiększenie się obrotów przemysłowych i handlowych.[1]
Największe bogactwo stanowią tymczasem lasy. Na 312 000 kw. kilometrów ogólnej przestrzeni kolonji — trzecią część zajmują gęste, tajemnicze, tropikalne lasy, gdzie rodzą się i umierają słonie, lamparty, małpy i potężne pytony. W cieniu trochę wytrzebionych olbrzymów leśnych, na dziewiczej glebie, użyźnianej od wieków przez naturę, rosną z zawrotną niemal szybkością i dają obfite urodzaje drzewa kakao, kawy i „kola“.
Małe i duże plantacje tych krzewów spotkać można nie tylko na koncesjach, należących do europejczyków, lecz nawet przy domkach tubylczych, głęboko zapadłych w kniei.
Legendarny las podzwrotnikowy posiada, podług określenia pp. dr. A. Chevalier i Bertin, 350 gatunków tylko takich drzew, które dosięgają dużych rozmiarów. W tej liczbie blisko czterdzieści gatunków ma znaczenie przemysłowe: mahonie (Khaya ivorensis) „tiama“ (Entadrophragma), „bosse“ (Trichilia cedrata), „dabema“ (Piptadenia africana), „iroko“ (Chlorofora excelsa), „teli“ lub „tali“ (Erytrophleum guineense) itd. Drzew tych poszukuje się w Europie i Ameryce dla sporządzania wykwintnych mebli, wewnętrznych urządzeń domów, wagonów kolejowych, okrętów pasażerskich i ogółem dla stolarstwa artystycznego. Większość okazów — olbrzymy, rozpościerające swoje wspaniałe korony na wysokości 60 metrów. W ciągu dwudziestu lat wywieziono z kolonji 500 000 ton mahoniu, co jest ilością znikomą na 12 miljonów hektarów lasu.
Oprócz mahoniu i innych cennych gatunków eksportują Francuzi także inne rodzaje, używane dla budowy domów, mostów, na podkłady kolejowe i na materjał do fabrykacji zapałek i papieru[2].
Przemysłowcy rąbią rękami czarnych robotników las, wiążą tratwy i holują je rzekami lub wiozą na stacje drogi żelaznej[3] przekładanemi kolejkami wąskotorowemi. W trosce o prawidłową gospodarkę leśną wprowadziła administracja francuska racjonalne ustawodawstwo i założyła doświadczalne stacje, posiadające plan zalesiania wyrąbywanych działek.
Las podzwrotnikowy rośnie z bajeczną szybkością. Młode drzewko, wybujałe z ziarna, odrazu podnosi swoje liście ku słońcu, próżno szukając go w mroku macierzystej puszczy. Zaczyna więc walczyć o życie i z gwałtownością i wybuchem tytanicznej energji usiłuje jaknajprędzej dosięgnąć wierzchołków otaczających drzew, aby się wybić poza ich sklepienie i napić ożywczego potoku słonecznego.
Wyrąbaną połać lasu poznać można tylko po tem, że nie widzi się wspaniałych, równych kolumn starych drzew. Zresztą panuje tu gąszcz i skłębiona knieja. Tartaki miejscowe, rozrzucone po kraju, przerabiają zrąbane drzewo na belki, deski, wiązania, pokłady...
Plantacje kakao, zakładane na wyrąbanych terenach leśnych, należą do białych i czarnych właścicieli. Zjawiły się one dopiero w 1910-ym roku i dały na razie 7 tonn kakao na eksport, w r. 1924-ym zaś — 4300 tonn. Administracja ma niepłonną nadzieję doprowadzenia eksportu w 1930-ym roku do 15 000 tonn, co pokryłoby piątą część zapotrzebowania rynku francuskiego.
Z obszernych lasów palmy olejnej wysyłają przedsiębiorcy do portów 8000 tonn oleju i 13 000 tonn ziarn palmowych; wywożą je do Francji i tam przerabiają na oliwę, służącą do fabrykacji mydła.
Zarośla drzew „kola“ dają znaczną ilość orzechów, używanych jako narkotyk i środek leczniczy w całej Afryce; wywóz ich do Senegalu i Francji przedstawia wartość 5 miljonów franków[4].
W północnej części kolonji istnieje kultura bawełny o znacznie dłuższem i cieńszem włóknie, niż w Sudanie i Wolcie, i o obfitszym urodzaju.
Drzewa kauczukowe i liany zaopatrują Francję w 210 tonn tego drogiego towaru; plantacje kawy, dopiero rozwijające się, produkują doskonały gatunek, używany w kolonjach i we Francji[5].
Ryż, proso, manjok, injam, banany, pataty, kukurydza i arachidowe orzechy dostarczają obfitego pożywienia ludności, składającej się z dwóch miljonów tubylców i 2000 europejczyków.
Powolne i planowe przyłączanie tubylców do cywilizacji europejskiej, udoskonalenie warunków ich życia, eksploatacja naturalnych bogactw kraju i szybki rozwój kultur pozwala administracji być dumną ze swej pracy i mieć nadzieję na niezwykle bujny rozkwit kolonji.
Wybrzeże Kości Słoniowej może być rajem, ale chyba wyłącznie dla rolnika i leśnika, gdyż należy wątpić, sądząc z geologicznych badań, czy powstaną tu kiedykolwiek przedsiębiorstwa górnicze. Jedynym metalem, znalezionym tu i eksploatowanym, jest złoto w dolinie rz. Bandama.[6]
Podróż naszą przez ten bogaty, malowniczy i, mimo upału, łagodny kraj, rozpoczęliśmy odrazu za rz. Lerabą, przecinając zieloną sawannę, gdzie tkwią wsie, złożone z okrągłych, zbitych w gromady trzcinowych chat tubylczych, otoczonych śpichrzami. Dokoła każdej wioski rosną cieniste gaje; na gałęziach najbliższych drzew wiszą, niby potworne owoce, olbrzymie, ważące do pół tonny pęki kukurydzy[7].
Na drogach znaczny ruch. Idą tłumy tubylców z bawełną, prosem i wyciekającem z koszyków masłem karite, dążąc na rynki; mkną pasażerskie samochody europejczyków; ryczą i sapią duże ciężarowe auta, wiozące do Wysokiej Wolty towary i drzewo, a powracające z położonych na północ kolonij z ładunkiem miejscowych produktów, przesyłanych do portu.
Pierwszym naszym krótkim etapem była osada Ferkessedugu.
Tu dowiedzieliśmy się, że gubernator, p. Maurice Lapalud, zaprosił nas na polowanie do Badikahy, położonej na skrzyżowaniu czterech dróg handlowych, prowadzących do Wysokiej Wolty, do portu Grand Bassam, do Złotego Wybrzeża i ku granicy gwinejskiej.
Gdy po przybyciu do Badikahy rzuciłem okiem na osadę, na cztery drogi, zbiegające się tu, oraz na ludzi, mieszkających w dziwnym domu, podobnym zdaleka do hipodromu lub dużego kina, a zbliska do potężnej twierdzy — mimowoli przyszła mi do głowy pewna analogja.
W średniowiecznej Europie mistyczny lęk otaczał skrzyżowania dróg, gdyż te miejsca istotnie groziły niebezpieczeństwem.
Jeżeli były to małe, uboczne drogi, wtedy w pobliskim lesie czatowała na podróżnych banda rozbójników, rabowała i zabijała. Nikt nigdy trupów nie znalazł, bo bandyci starannie zacierali ślady swej zbrodni. Chodziło im w tym wypadku nie tyle o bezkarność i bezpieczeństwo, ile o „reputację“ miejsca, gdzie jakaś „zła siła“ ścigała ludzi. Ten zabobonny mistycyzm czynił skrzyżowanie dróg, miejscem bezpiecznem... dla bandytów.
Jeżeli zaś gdzieś schodziły się duże drogi, któremi dążyły tabory bogatych kupców, wtedy wyrastał tam warowny zamek rycerza-bandyty.
Takim rycerzem był właściciel osady Badikaha, p. de Chanaud, naturalnie w najlepszem tego słowa znaczeniu.
Miał on duże przedsiębiorstwo transportowe, obsługujące Woltę, Gwineję i Wybrzeże Kości Słoniowej, i niezawodnie nikt nie znalazłby lepszego miejsca na przedsiębiorstwo tego rodzaju.
Gdy kolej od Buake będzie przeciągnięta dalej, w stronę Wolty, przejdzie ona przez Badikahę, gdzie administracja będzie musiała wykupić duży teren, zajęty przez de Chanauda, a leżący na drodze tej linji.
De Chanaud tymczasem o tem nie myśli i rozgospodarowal się na dobre. Zbudował sobie warsztaty dla naprawy automobili, składy towarowe i buduje fabrykę tkacką. Materjału dostarczy mu jego plantacja agawy (sizal); z włókien tej rośliny będzie robił tkaninę na opakowania i wory dla towarów. Wkrótce stanie tu elektryczna stacja dla oświetlenia całego domu.
Dziwny to, zupełnie niezwykły dom! Okrągły, potężny blok z żelazobetonu o szerokich oknach, prowadzących do łukowatych pokojów, otaczających okrągłą wewnętrzną salę z estradą, kanapkami, fotelami i szafami na książki — nieruchomemi, bo odlanemi z cementu i wyrastającemi, jak skały, z betonowej posadzki.
Okrągła sala posiada okna na wysokości drugiego piętra, gdzie dokoła całego domu biegnie szeroka galerja, uwieńczona basztą, zawierającą rotundę.
We wszystkich izbach, zajmowanych przez gospodarza, panią de Chanaud i ich syna, nie znalazłem żadnych innych mebli oprócz cementowych, w gabinecie właściciela — także, nie wyłączając biurka, popielniczek i kałamarza.
Cement i okrągłość stanowią ideał de Chanauda.
Cement dlatego, że unikają go termity, pająki i gady, okrągłość — gwoli porzuconemu a umiłowanemu zawodowi gospodarza. Z zawodu był on bowiem marynarzem.
Mały, krępy, żywy, o szybkiej decyzji, twardych rękach i bystrem oku, p. de Chanaud dowodził niegdyś szkunerem rybackim, trudniącym się połowem ryb w północnym Atlantyku, w pobliżu amerykańskich wybrzeży.
Podczas wojny de Chanaud na własną rękę przewoził z Ameryki do Francji pociski i żywność, ryzykując spotkanie się z nieprzyjacielskiemi łodziami podwodnemi.
Właściciel Badikahy posiadał cechy bohaterów z powieści Londona. Ten człowiek lubił robić wszystko na okrągło, aby forma pozwalała ściśle określić ośrodek — myśl i założenie, a także dlatego, aby, jak z mostku kapitańskiego, z okien jego domu można było spoglądać na wszystkie cztery strony świata, aż hen! do horyzontu, widzieć dokładnie wszystkie krzyżujące się w pobliżu drogi, wyzyskać wszystko dla ogniotrwałej kasy a jeszcze bardziej dla tak płomiennej i wybuchowej duszy, że od niej opancerzona skrytka w cementowym murze mogłaby się sto razy roztopić i wylecieć w powietrze. Na szczęście jednak żar i potęga wybuchu pozostawały głęboko ukryte w szerokiej, muskularnej piersi starego wilka morskiego.
Nie należy myśleć, że marynarz obawiał się burzy, — bynajmniej, nie! Jednak, jak prawdziwy i przesądny morski włóczęga, nie lubił wywoływać burzy bez koniecznej potrzeby. Jako wytrawny szyper[8], skąpany w pianie wszystkich mórz, de Chanaud niezawodnie przekładał „psią wachtę“[9] w dobrą burzę nad sen podczas ohydnego, upokarzającego „dryfu“, gdy grot-żagiel i kliwer[10] wiszą na masztach, niby susząca się na słońcu bielizna.
Rodzina de Chanaud przyjęła nas bardzo serdecznie, tembardziej, że stary marynarz bywał w Warszawie, gdzie miał znajomych.
Tryskający życiem de Chanaud znajdował ujście dla swych niepospolitych sił w polowaniu. Czaszki i nogi słoni, ich kły, rogi bawołów i antylop świadczyły o łowach gospodarza.
Podczas wspólnych z nim polowań widziałem tę bujność i wybuchowość jego natury, takiej barwnej, szlachetnej i silnej, że mimo woli układała się w mej wyobraźni powieść, mogąca stanowić konkurencję dla nieistniejących, zdawałoby się, typów Jacka Londona.
Mój przyjaciel był żywym protestem przeciwko takiej opinji pewnego odłamu krytyki. Zadawał on też kłam tym panom, którzy opisy silnych ludzi nazywają egzotyczną literaturą lub — „nieszlachetną“ sensacją.
Podług ich przekonania szlachetnym rodzajem kultury może być wyłącznie opis neurastenika, nie mogącego bez dawki kokainy nalepić znaczka pocztowego na list do innego podobnego wyrzutka społeczeństwa; jeszcze bardziej „szlachetny gatunek“ i „wysoki poziom“ cieplarnianych bredni stanowią powieści o kretynach i warjatach, spotykających się oko w oko, zupełnie jak czarownicy szczepu Bobo, z widmami i zjawami nieboszczyków, lub o psychicznie chorych maszynistach. uważających lokomotywę na żywą istotę, pędzącą pod smaganiem jednego czy kilku demonów.
Pan de Chanaud powiedziałby na to z pewnością:
— Co, do trzech tysięcy kotwic?! Lokomotywa żyje? Żyje dlatego, że ja tego chcę! Moje warsztaty i traktory też żyją, bo ja im każę zmieniać się w złoto, a złota używam dla pełni życia i wrażeń...
De Chanaud ze swoją burzliwą energją, stalową wytrwałością, jasnym umysłem i rozumiejącą wszystko i wszystkich duszą nadaje się jako typ do powieści najszlachetniejszej, chociaż bohater jej będzie wyprostowywał podkowy, kuł żelazo, naprawiał motory i, o zgrozo! strzelał do słoni i lwów...
Polując, zapuszczaliśmy się z de Chanaud daleko na sawanny i do ciemnej puszczy, otaczającej liczne tu odnogi rzeki Bandamy. W morzu zielonej trawy pasły się stada dużych antylop i słoni, poszukujących o tej porze roku dzikiego pieprzu,[11] niezbędnego dla ruch, bo nieraz odbywają po ten przysmak czy lekarstwo dalekie wędrówki.
W zaroślach krzaków czają się drapieżniki, a jeden z moich towarzyszy wypatrzył na sawannie rzadki okaz „hyjeno-psa“[12], podobnego do naszych psów-wilków.
W mroku olbrzymich drzew, otaczających dopływy Bandamy, spędziłem, zjadany przez moskity, tse-tse i inne bąki, sporo czasu. Przyglądałem się życiu głębokich, błotnistych i mętnych potoków. Prawie nieruchome, tajemnicze, lecz jednocześnie wielomówne, przechowywały one na topielisku głębokie ślady potwornych nóg słoni, mniejsze doły, wyciśnięte kopytami bawołów i dużych antylop — bawolców,[13] okrągłe wklęśnięcia od zapadających się na grząskim brzegu łap hien, szakali i cywet. Spostrzegałem nieraz głębokie, gładkie rowy, niby stocznie, wytłoczone w miękkiej ziemi, z wężowatą bruzdą pośrodku łożyska.
Były to nocne leża krokodyli, czołgających się tym rowem i tnących go zębatym, jak piła, ogonem.
Na sawannie żerowały małpy, żywiąc się dzikiemi owocami, przypominającemi wyglądem i smakiem nasze śliwki i wiśnie; uciekały na nasz widok i szybko znikały w gąszczu wysokich, skłębionych drzew.
Od czasu do czasu z mętnej, zacienionej, omdlałej wody wytykał ospałą głowę duży szczur wodny, pluskała uzbrojona w straszliwe kolce ryba „kapitan“, wpadała gałąź, złamana przez niewidzialne w gąszczu liściastej dżungli zwierzę — może przez igrającą małpkę, a może przez lamparta lub czyhającego na zdobycz pytona.
De Chanaud lubił naturę i znał ją, jak nigdy nie znają jej ci, co pięknie i tkliwie opisują kwiaty, motyle, śpiewające ptaszki, lekkie obłoczki...
Gdy zanocowaliśmy pewnego razu na sawannie, wśród kilku „karite“, a księżyc usiłował zajrzeć do każdego zakątka, pod każdą trawę i do czarnej głębiny zarośli, słuchaliśmy niemilknącego szmeru i szelestu dżungli. Rozlegały się ciche stąpania i stłumiony oddech przekradających się niedaleko zwierząt, zwabionych zdaleka dymem gasnącego ognisku i zjawą bielejących, niby widma, namiotów.
De Chanaud, podparłszy głowę ręką, cały zamienił się w słuch i szeptał:
— Wąż prześlizgnął się w trawie... szybko pełznie, z pewnością umyka przed czerwonemi mrówkami... Hyjena czy szakal wpadły tam, do krzaków... Wiem, że stoją teraz nieruchome i przez sieć gałęzi i liści patrzą w naszą stronę, ostrożnie strzygąc uszami i węsząc... Na pagórku coś mignęło i znikło, niby zapadło się pod ziemię... To — „koba“...[14] Widziałem dziś jej ślad na sawannie... Czy słyszy pan ten szmer nieustanny... niby lekki szept lub ciche dzwonienie kieszonkowego zegarka? To echa życia termitów... Gdzieś tu, być może pod nami, mają one swój podziemny tunel... Jakie to wspaniałe żyjątko — termit. My, cywilizowani ludzie, wpadamy w zachwyt nad genjalnymi budowniczymi, którzy wznoszą strzelające ku niebiosom katedry, a nikt nie oblicza, że to — nic w porównaniu z gmachami termitów! Człowiek wybuduje katedrę lub wieżę dziesięć lub dwadzieścia razy większe od siebie, gdy tymczasem pospolite kopce termitów przewyższają swoich budowniczych 600 — 800 razy! Co to za potęga! Co za rozmach śmiałej twórczości! Gdy Eiffel skierował w niebo swoją znakomitą wieżę, wyższą 155 razy od przeciętnego europejczyka — co za hałas powstał! A widzi pan ten kopiec termitów? On ma dobre cztery metry; budowali go zaś architekci, nie przekraczający pięciu milimetrów. Czyż to nie znaczy, że ich gmach jest 8000 razy wyższy od nich, a więc zasługujący na bez porównania większy podziw, niż twór Eiffla? Czyż nie tak?
De Chanaud umilkł i zaczął nadsłuchiwać. Zdaleka płynął w zastygłem, nieruchomem powietrzu słaby, zagłuszony jęk.
— To śmieje się hyjena... — szepnął mój towarzysz. — Daleko odbiegła... Termity zaś nie milkną... wciąż pracują, uparcie — jak twórcy, i bez wy tchnienia — jak galernicy... Pracują wszyscy: królowa-matka, przez całe życie składająca zarodki nowych pokoleń, a po śmierci zmuszająca cały swój ludek do tragicznego wysiłku. Porzuca on bowiem wtedy swoje posiadłości i wędruje nieraz bardzo daleko, szukając nowego miejsca, nowej królowej i nowego życia, walcząc o nie z innemi termitami, z zastępami mrówek i setkami innych wrogów. Pracują ślepi robotnicy, pracują niewolnicy, zagarnięci przez wojowników; pracują zbrojni obrońcy państwa, podtrzymując porządek, doglądając wykonania planu robót i całego przedsięwzięcia, karząc śmiercią niepokorne i buntownicze natury. Pracują nieznani genjusze, ukryci w szarej masie drobnych istotek; pracują termity, sprawujące sądy i regulujące liczebność i skład warstw społecznych w państwie... Wspaniały obraz życia! Tajemnicza symetrja stosunków...
— Okrągła?... — rzuciłem żartem.
— A cóż pan chce? Właśnie okrągła! — odparł z uśmiechem. — Podstawa wszystkich kopców zawsze jest okrągła. Organizacja społeczeństwa termitowego — też okrągła. W środku bowiem matka, rodząca i koncentrycznie odpychająca ku przepaści śmierci starsze pokolenia. Za nią — genjusze, sędziowie, kierownicy, wykonawcy, zbrojne hufce, nareszcie miljony niewidomych, pracujących istot, odżywianych i kierowanych od ośrodka wielkiego koła...
— Nie zaszkodziłaby naszemu społeczeństwu ta okrągłość... — zauważyłem, żeby sprawić przyjemność memu przyjacielowi.
— Tak! — zawołał. — Lecz, niestety, tego nie będzie do czasu, aż ludzkość nie stanie się w dziewięciu dziesiątych niewidomą. Oczy gubią społeczeństwo, bo tworzą indywidualizm. Widzimy osobiste szczęście i gonimy za niem nieraz po manowcach; zapatrzeni w świetlaną zjawę — depcemy po trupach innych ludzi...
Taki był de Chanaud.
Z nim odbyłem dwie bardzo interesujące wycieczki w okolicę Konga i do starego Korhogo.
W stronę Konga jechaliśmy w towarzystwie... kucharza. De Chanaud posiadał w każdym razie niezwykłego kucharza, gdyż pochodził on z rodziny almami Samori, ostatniego króla, który walczył z Francją.
Drogą do Kongo mało jeździ samochodów, gdyż Kong można nazwać miastem śmierci i powolnego konania.
Śmierci dlatego, że Samori wyciął prawie w pień ludność za obojętność dla prowadzonej przez niego walki o wolność czarnych ludów, a resztę rozrzucił, jako niewolników po obliczu całego Sudanu. Po tej klęsce miasto powoli kona, nie ożywiane żadnemi zdrowemi sokami.
Mieszkali tu wyznawcy Proroka, lecz ich wytępił krwawy, szalony almami i prochy ich pomieszał z prochami dawnych, potężnych królów z rasy Mandes, którzy niegdyś panowali nad całym Sudanem, Gwineją i innemi krajami zachodniej połaci Afryki.
Kong był ostoją, twierdzą islamu na południu, bramą prowadzącą aż do morza. Twierdzę tę zburzono; brama zamknęła swoje podwoje. Głosy muezzinów, wysławiających imię Proroka, nie wyrywają się już poza zburzone mury i zamkniętą na zardzewiałe zasuwy starą bramę Konga.
Do miasta dążą przez dżunglę Maurowie z Sahelu i opłakują tu wielką porażkę Koranu; odbywają też pielgrzymki dawni mieszkańcy miasta, aby odwiedzić groby przodków, lecz nic znajdują ich na ziemi, stratowanej kopytami wojowników ostatniego barbarzyńskiego króla, marzącego o wspaniałości imperjum Gana.
Samori mimowoli przysłużył się białym kolonizatorom, niszcząc wpływy muzułmańskie na brzegach zatoki Gwinejskiej i wśród szczepów leśnych.
Gdy byliśmy blisko miasta, kucharz, potomek Samoriego, podniósł głowę i rozdął nozdrza.
Z pewnością wdychał zalatujący jeszcze cierpki zapach krwi, przelanej przez surowego i mściwego „mohikanina“ czarnej rasy.
Na bezludnej drodze spotykaliśmy antylopy sing-sing, bawolce, drobne antylopy i stada dzikich kur różnych gatunków.
Gdy powracaliśmy i już zdaleka ujrzeliśmy olbrzymie drzewo, stojące tuż przy domu p. de Chanauda, kucharz mruknął:
— Almami Samori siadywał tam i zanosił modły do fetyszów...
Istotnie, na pamiątkę tego zalegają murzyni w pewne dni podwórze posiadłości mego przyjaciela i modlą się do fetyszów, ukrytych w gałęziach potężnego drzewa, składając ofiary i tańcząc swoje tam-tamy. Tu, do cienia rozłożystych konarów niebotycznego olbrzyma-mocarza, zlatują się na spoczynek i na radę dusze przodków, a śród nich zasiada duch tragicznego Samori, czarnego króla, który zamierzał stawić opór potędze białych przybyszów...
Pod drzewem-fetyszem stoi na potwornym fundamencie z cementu okrągły, opancerzony, biały, pod czarnym dachem, ukrywający utajoną w swem założeniu ideę dom przedsiębiorcy-marzyciela, starego wilka morskiego i wspaniałego strzelca.
Od Badikaha biegnie doskonała droga na północ w stronę dużej osady, prawie miasta, gdzie się znajduje urząd całego obwodu Korhogo oraz rezydencja króla najpotężniejszego tu szczepu Senufo. Aż do rzeki Bandama ciągnie się rozległa brussa, zielona, niby przed chwilą obmyta w strugach ciepłego deszczu i wypieszczona w ożywczych promieniach słońca. Na szmaragdowym kobiercu podnoszą się bukiety rozłożystych, przysadzistych drzew — ntaba[15], fikusów, tamaryndów, mimoz, karite, saba[16] i baobabów[17], nieraz oplecionych kauczukowymi lianami.
Brussa przypomina tu park angielski. Podróżnik i myśliwy z łatwością przecinają tę płaszczyznę, porośniętą niewysoką trawą; można się tu nie obawiać ani zdradliwych nor, ani ostrych kamieni, co tak utrudnia marsz w dżungli Kaarta i w górach Futa Dżalon. Na zielonem tle brussy migały często grzbiety małych i dużych antylop. Przesuwały się, rozchylając zarośla potwornemi ryjami, rodziny dzików-fakoszerów i mniejszych od nich — rudych potamoszerów, wędrujących nieraz bardzo licznemi stadami[18]. Małpy przebiegały płaszczyznę, skacząc i wdrapując się na drzewa i zapadając do krzaków skłębionych, spowitych siecią pnących się roślin.
Ptactwo różnych gatunków — od dużego dropia i kury faraonowej do połyskującego niby mieniąca się w słońcu kulka kryształowa „metalowego“ drozda — panuje tu wszechwładnie.
Dwie wioski Senufów, otoczone polami prosa, bawełny i injamu, miały wszelkie cechy osiedla ludzi zamożnych, pewnych jutrzejszego dnia.
W połowie drogi przepływa Bandama. Władze francuskie przerzuciły przez nią stały most drewniany. Z mostu widać głęboki nurt rzeki i stada dużych ryb, co chwila wypływających na powierzchnię.
Za rzeką krajobraz nagle się zmienił. Zaczęły się pagórki, za niemi zaś wyraźnie falista okolica. Brussa cofnęła się daleko od drogi, w wielu miejscach obsadzonej pięknemi drzewami mangowemi, obciążonemi dojrzewającemi owocami. Na miejscu, gdzie niedawno jeszcze panowała dziewicza brussa, czerniała teraz zaorana ziemia, oczekująca siewu. Gdzieniegdzie jeszcze pozostały zagony z tkwiącemi na nich ciemnemi badylami i pękami bawełny.
Pola kończą się tuż przy pierwszych chatach Korhoga. Duża osada tonie wśród pomarańczowych, cytrynowych i mangowych drzew. Chaty obszerne i bogate, mieszkańcy zamożni, bo są to rolnicy i kupcy zarazem, sprzedający bawełnę, kauczuk i jarzyny firmom europejskim, mającym tu swoje składy; — tubylcy noszą także proso w stronę Buaka, gdzie sprzedają je robotnikom, budującym kolej, idącą na północ w stronę Wysokiej Wolty. Śród długich a niskich domów tubylczych rzuca się w oczy trzypiętrowy, czarny, zbudowany z ziemi termitowej, potężny i ponury gmach. W nim przebywa „król“ Senufów, Gpon Kulibali, nie posiadający żadnej władzy, lecz mający duży wpływ na ludność, jako kapłan i, zdaje się, znachor-czarownik.
Z tego korzystają władze francuskie, utrwalające z pomocą Kulibali swój autorytet w kraju.
Zresztą było to potrzebne przed kilkunastu laty, obecnie wszystkie szczepy wybrzeża zrozumiały już politykę Francuzów i wytężają swoje siły i przedsiębiorczość, aby wyciągnąć jaknajwiększe dochody z pól i z eksploatacji dżungli.
Na lewo od drogi spostrzegliśmy schludne domki, stanowiące rezydencję komendanta. Owocowe drzewa i kwitnące rośliny dają przyjemny, orzeźwiający cień. Składamy wizyty panu komendantowi, a później odwiedzamy jego pomocnika, p. Paolini. Jest on, o ile pamiętam, ziomkiem Napoleona Bonapartego — Korsykaninem. Między nami, Polakami, a Paolinim nawiązują się odrazu nici sympatji.
Łatwo to zrozumieć!
Brat Paoliniego służył w naszej armji podczas najazdu bolszewickiego, był ranny pod Radzyminem i powrócił do Francji z żoną — Polką!
W milej pogawędce z państwem Paolini zeszedł nam czas niespostrzeżenie, jednak musieliśmy jeszcze odbyć wycieczkę po mieście i odwiedzić „króla“.
Jedziemy więc ożywionemi, zatłoczonemi ulicami, podziwiając wspaniale typy kobiet, a śród nich kilka niemal złocistych blondynek i rudych piękności o kształtnych nosach i cienkich wargach.
Skąd się zjawił ten typ czarnych blondynów?
Odpowiedź byłaby trudna, gdyby nie sąsiedztwo Złotego Wybrzeża, z jego urzędnikami i kupcami, Anglikami o złocistych lub rudawych włosach...
Są to metysi anglo-murzyńscy. Ciemnowłosi portugalczycy, hiszpanie i francuzi nie kompromitują się tak wyraźnie, jak Anglicy. Ci nawet swoją przyrodzoną wyniosłość i poczucie wyższości przekazali metysom, bo i oni spoglądają z dumą i pewną pogardą na mrowisko zupełnie czarnych sąsiadów i krewnych.
Zatrzymaliśmy się przed pałacem króla.
Gdy przyglądałem się tym masywnym, ciemnoszarym murom ze ślepemi wnękami, strzelistemi framugami, potężnemi półkolumnami, podtrzymującemi fronton, wznoszący się nad wejściem, ciemnym i tajemniczym otworom — wąskich okien — odczuwałem tchnienie głębokiego średniowiecza. Przenosząc wzrok na najwyższe piętro, przypominałem sobie coś z pałacu dożów w Wenecji. Przezroczysta, wysoka na trzy metry balustrada, zakończona ostremi, trójkątnemi wieżyczkami, podobnemi do języków płomieni, ze zwisającemi pękami trawy „dudumy“ — jako ozdoby — biegnie dokoła pałacu, ukrywając przed oczyma ciekawych taras, urządzony na szczycie pałacu...
Król wyszedł nam na spotkanie. Potężny 50-letni mężczyzna, o wybitnie murzyńskich rysach i dobrodusznej twarzy, Gpon Kulibali wystroił się w fioletowe, jedwabne szaty o szerokich rękawach i w czerwoną, haftowaną czapkę; na bosych nogach miał żółte pantofle z miękkiej skóry.
Kulibali wprowadził nas do wnętrza swojej siedziby. Na parterze — ciemna, kryta weranda, zatłoczona kobietami i dziećmi, zapełniona dymem smażącego się masła-karite i mięsiwa; dalej mroczna, kwadratowa izba, gdzie na całe umeblowanie złożyły się: szerokie łóżko metalowe, wiszący na ścianie balafon i stojący w kącie dziecinny wóz tramwajowy — dar jakiegoś kupca dla dzieci królewskich.
Z tej izby wchodzimy na schody, wąskie, nierówne, kręcone, pełne ciemnych przejść i niespodziewanych zakrętów i zygzaków. W kilku miejscach wychodzą jakieś wąskie okienka. Zajrzałem tam. Były to okna, oświetlające wewnętrzne mieszkanie pałacowe. Kilka wysokich izb z rozrzuconemi wszędzie matami, kobiercami, materacami i kołdrami. Jakieś brudne tkaniny zwieszają się. z pułapu, jakieś statki stoją na drewnianych półkach. Huczno tam i rojno, jak w ulu, bo są to „komnaty“, należące do stu żon króla Kulibali.
Nie wiem, czy podana mi liczba jest ścisła, muszę jednak stwierdzić, że tłumy żon zalegały wnętrze pałacu, sunęły kurytarzami, włóczyły się na podwrórzu, pracowały w kuchni, doiły krowy i kozy, a dwie z uśmiechem figlarnym fabrykowały coś na prawdziwych maszynach do szycia.
W izbach ujrzałem śród starych, do kościotrupów podobnych kobiet, młodsze, straszliwie otyłe, ociężałe, i zupełnie młode — nagie, wesołe i bezwstydne, klaszczące w dłonie i śpiewające przeraźliwemi głosami.
Tuż biegały, pełzały, hałasowały i darły się wniebogłosy dzieci, beczały białe jagnięta, a owce, uwiązane do wbitych w mur haków, wtórowały im żałosnym głosem.
Zaduchem, spiekotą, gorzkim olejem, pokrywającym włosy i ciało kobiet, potem i jakiemś pieprznem jadłem tchnęły na mnie te okna. Ulżyło mi, gdy nieskończenie długo wijące się schody doprowadziły mię w końcu do jakiegoś okna. Lał się przez nie niebiesko-złocisty potok światła, a gdym spojrzał nadół — ujrzałem cale Korhogo, leżące u stóp pałacu, sawannę z czarnemi pióropuszami drzew, spostrzegłem biegnącą ku widnokręgowi, równą, jak strzała, drogę, prowadzącą przez Odienne do Gwinei, nazawsze opuszczonej ojczyzny naszej miłej, potulnej „Kaśki“, która dziś rzewnie płakała, gdy, odjeżdżając, oddaliśmy ją pod opiekę naszemu czerwonoskóremu boyowi Umaru-Bari.
Nareszcie dobrnęliśmy do tarasu na szczycie pajacu. Przez wysoką balustradę z otworami różnej formy mogliśmy podziwiać istotnie piękny i bardzo rozległy krajobraz.
Uważnie przyjrzałem się „królowi“. Niezawodnie miewał on smutne myśli, gdy, ogarniając wzrokiem olbrzymią przestrzeń pól, lasów i wsi, jednocześnie przypominał sobie, że czasy królewskiej władzy potomków stworzonego przez samego Boga przodka Nenkę minęły bezpowrotnie i że on, jego daleki prawnuk, jest teraz jednym z urzędników białych gubernatorów, przyczepiających mu do piersi medale na barwnych wstążeczkach.
A może Gpon Kulibali nigdy takich myśli nie miewał?
Miał on bowiem dużo kłopotów i trosk, aby nakarmić swoich sto żon, olbrzymią bandę dzieci i liczną czeredę nicponiów dworskich. Musiał, biedak, głowie się nad tem, w jaki sposób wyciągnąć ze swoich pól dostateczne zapasy zboża i mięsa, a z dżungli — kauczuku, karite, sumbara i bawełny dla zamiany tego na papierowe franki, potrzebne na kupno tkanin, paciorków, bransolet i kolczyków dla tych żon, które miały młode, nagie, bezwstydne ciała...
Na tarasie spotkaliśmy dwu braci Kulibali — ospałych, opasłych i, zdaje się, opitych chłopów, o bardzo dostojnych i dumnych ruchach i minach...
Znowu schodzimy nadół i zwiedzamy puste izby. Gdzieniegdzie leży rzucony kobierzec samodziałowy, stoi tani francuski kredens, wisi naftowa lampa, która nigdy się nie paliła i nigdy palić się nie będzie, gdyż ma odbite dno rezerwoaru i stłuczone szkło.
Przodkowe Gpona Kulibali zbudowali pałac z ziemi termitowej i bezwiednie wznieśli... kopiec termitów, — ogromny kopiec, pełen ciemnych galeryj, zakamarków, podziemnych tuneli, mrocznych izb i ukrytych składów.
Ogólny typ architektury — sudański, styl — Sahary.
W głębokich tajnikach, w których się przechowywały fetysze rodu królewskiego, a obok nich utajone skarby i relikwje — można byłoby niezawodnie znaleźć cmentarz, na którym spoczywały zwłoki dawnych władców i członków rodziny obecnego króla.
W okresie ulewy, gdy wszystkie żony i czeladź bywają w polu, Gpon Kulibali schodzi może do lochów pałacowych i, pozostawiwszy ofiarę na jemu tylko znanym grobie przodka, siada przy ciemnej wnęce, gdzie stoi duży kalebas — oznaka grobu kobiety. Siedzi długo zadumany, a przed oczami jego duszy wstaje ta, o której myśli i tęskni.
Idzie ona wolnym krokiem, przechodzącym w ulubiony taniec. Kształtne ramiona falistym ruchem wołają małżonka i obiecują nieznane rozkosze. Pałają piwne oczy, połyskują białe, drobne zęby i śmieją się namiętne, świeże usta... Ciemny loch staje się komnatą, gdzie nad łożem zlekka się poruszają barwne tkaniny i gdzie z glinianego dzbanka płynie niebieska smuga kadzidła... Pieni się w białym kulebasie świeże, aromatyczne hangi, rwie się krew w sercu i w żyłach i ze smugami wonnego dymu splatają się gorące, wołające ramiona...
Szepce król:
— Pocóż porzuciłaś mnie? Po tobie już nie znałem żaru miłości... Tyś pierwsza i ostatnia...
Mówi szczerze, niepomny, że ta ukochana zmieniłaby się teraz do niepoznania! Błąkałaby się zapomniana, jak inne, w ciemnych izbach, w łachmanach, przeklinając i zrzędząc bez przerwy, a te młode, nagie i bezwstydne kobiety śmiałyby się z niej i drwiły, jak drwi ze starego, zmurszałego pnia baobaba wyrastający na jego korze młody krzak karite...
Tak śniłem, patrząc na szerokie barki Gpona Kulibali i schodząc krętami, zdradzieckiemi schodami jego pałacu.
Na parterze zbliżyło się do mojej żony malutkie, czarne, jak heban, murzyniątko, przyglądając się jej śmiałemi, nieco zdumionemi oczętami.
Żona wzięła je na ręce i zaczęła głaskać po poważnej buzi.
„Król“ czuł się bardzo pochlebionym, gdyż się okazało, że był to jego syn, pochodzący od najbardziej kochanej żony...
Kulibali chciał nas ufetować, a więc dał znak ręką. Z pałacu na ulicę wypadło kilku chłopców, niosąc dla nas krzesła. Usiedliśmy, otoczeni tłumem gapiów, a po chwili zjawiła się muzyka. Kilku balafonistów rozpoczęło koncert.
Na murach i tarasach mniejszych domów wy kwitł tłum królewskich żon — starych, otyłych, i młodych, nieraz bardzo powabnych, szczególnie, gdy miały złociste włosy i dość jasne oczy.
Koncert trwał długo. Przy muzyce, o ile ona nie jest objawem obłąkania lub niezdrowej mody, myślę doskonale o rzeczach, nieraz nic wspólnego z muzyką nie mających.
Tak też było przed pałacem króla szczepu Senufo.
Patrząc na ciężką fasadę pałacu, na fronton i pilastry wejściowe, przenosząc wzrok na dość misterną balustradę tarasu, przypomniałem sobie, że gmach ten wznosi się na ziemi, gdzie niedawno istniało ludożerstwo, gdzie szalał Samori, gdzie twórczość swoją przejawiał bóg, „który odszedł na zawsze“, gdzie używają łuków i zatrutych strzał, gdzie pracują niewolnicy, a ludzie składają ofiary przed potwornemi fetyszami z drzewa.
Skąd więc u tych pierwotnych jeszcze ludów, o mózgu, znajdującym się dotąd w procesie anatomicznego i psychicznego rozwoju, bardzo powolnego i samoistnego, zjawiła się potrzeba estetyki, artyzmu w ozdobach i w architekturze bądź co bądź potężnej i imponującej?
Przypomniałem sobie wszystkie rysunki, malowane i nacinane na garnkach z gliny, na kalebasach, na drewnianych stołkach, na łożach, drzwiach i ścianach chat. Takie to naiwne, proste, a takie znane, gdzieś już widziane!
Przypomniałem sobie, że zupełnie takie kształty i rysunki, jakie widziałem na glinianych garnkach i misach Sussu, Malinké, Mossi i Senufo, znajdowałem na naczyniach z epoki neolitycznej[19], a jednocześnie na przedmiotach egipskich z czasów przeddynastycznych. Wzory dla mat, plecionych z włókna rafji i „dudumy“, odnaleźć można na wykopaliskowych rzeźbach i tkaninach egipskich lub pochodzących z Elamu[20], Palestyny i Armenji.
A te stożkowate baszty muszą być płomykami ognia; to barka słoneczna, spotykana u wszystkich ludów, niezależnie od tego, czy ojczyzną ich była północ, jak Skandynawja i azjatyckie wybrzeże Ochockiego morza czy południe, jak Nowa Gwinea lub Indje. Są to odgłosy kultu babilońskiego Bela z Nippuru, Marduka z Babilonu i innych bohaterów słonecznego mytu.
Słońce nie znajduje się jednak w gronie dobrych bogów murzyńskich — pocóż więc na jego cześć tubylcy stawiają od Sahary aż do wybrzeża Kości Słoniowej znaki jego potęgi?
Myślę, że są to resztki kultu niszczycielskiego słońca, pokrewnego Nergalowi z Olimpu babilońskiego. Jego towarzyszami byli i są: skwar, susza, najazdy, wojna, zaraza.
Nergal babiloński przeszedł do religji Fenicji pod nazwą Baal-Zebub. Został on filistyńskim bogiem palącego, niszczącego słońca, rodzącego szkodliwe owady.
Płomienne języki — symbol słońca palącego — przeszły do architektury, do rzeźb i rysunków przedhistorycznych i historycznych ludów.
Któryż z ludów mógłby z większem prawem używać tych symbolów-amuletów przeciwko niszczącej potędze słońca, niż murzyni, jęczący w szponach swego Nergala, swego Belzebuba?
Więc może na balustradzie Gpoua Kulibali widziałem te właśnie amulety? A może to starodawni Hyksosi-Sussu, ludzie Węża, lub południowi Egipcjanie przynieśli tu podczas swych wędrówek emblematy słonecznego boga Ba i one pozostały, nie jako uznanie bóstwa, lecz jako wspomnienie o walecznych ludach z królewskiego szczepu?
Przecież tu, w Afryce, wszystko wędrowało!
Rasy, ludy, szczepy, obyczaje, krew i bogowie przywędrowały od północy i wschodu... Dlaczegożby rysunki i architektura nie mogły przyjść tu z nad Tygrysu i Eufratu i z doliny Nilu?
Z temi myślami powracałem do rezydencji francuskiej administracji, gdzie nagle wszystkie moje domysły i wątpliwości pierzchły...
Sprawił to ogrodnik, doglądający drzew owocowych na terenie francuskiej dzielnicy. Ścinał właśnie suche gałęzie rozłożystego mangowca, a gdy nasz samochód stanął, podniósł głowę i zaczął się nam przyglądać.
Przykuły mnie do siebie jego ogromne, nieruchome oczy, przykryte mglistą, świetlaną zasłoną. Znałem takie oczy, bo patrzyłem w nie na północy i w sercu Azji, gdym spotykał szamanów, czarowników, i lamów — wróżbitów mongolskich.
— Skąd macie tu tego człowieka? — zapytałem p. Paoliniego.
— Jest to aresztant, skazany na 15 lat więzienia — brzmiała odpowiedź. — Uprawiał czarnoksięstwo; podobno umiał przekształcać się w panterę i napadał na ludzi. Zresztą cichy i pokorny człowiek. Pracuje tu na wolności.
Nie chciałem wypytywać więcej, gdyż postanowiłem przyjrzeć się temu człowiekowi zbliska. Po chwili opuściłem werandę, gdzie podano herbatę, i zacząłem szukać ogrodnika. Nie znalazłem go jednak. Widocznie odprowadzono go po skończonej pracy do więzienia...
Już słońce miało się ku zachodowi, gdy wyjechaliśmy z Korhoga, pożegnawszy gościnnych Paolinich i podziękowawszy im za uprzejmość i za niespodziewane wrażenia, jakich doznaliśmy w stolicy, założonej przez mitologicznego Nenke — pierwszego człowieka z rasy Senufo. Powracaliśmy tą samą drogą.
Na płaszczyźnie w pobliżu licznych wiosek i tuż przy drodze stały, niby z ciemnego nefrytu[21] wzniesione świątynie — nieduże grupy wysokich, starych drzew.
Bo też były to prawdziwe świątynie!
Ręką dawno zmarłych przodków zasadzone gaje otaczają małe, okrągłe szmaty ziemi; panuje tu wieczny zmrok. Ciemne sklepienia złączonych w uścisku rozrosłych gałęzi i wspaniałych liściastych koron nie przepuszczają promieni słońca, stojącego w zenicie; młode drzewa i gąszcze tamaryndowych zarośli i lian, osłaniających dokoła potężne kolumny starców, bronią wnętrza świątyni od radosnych promieni świtu i od pożegnalnych błysków melancholijnego zmierzchu.
Są to zakątki, gdzie „czyniący w cieniu“, czarownicy, kapłani tajemniczego rytuału, znajdują swój żywioł w wiekuistym zmroku sędziwych drzew. W noce księżycowe gromadzą oni wkoło siebie starców, opowiadają siwe, zgrzybiałe legendy, sądzą sprawy ludzi i w skupieniu i tajemnicy zanoszą modły do cieniów dziadów i do niewidzialnych bóstw. Gdy słońce płonie najgoręcej, przychodzą tu czarownicy i kapłani, otoczeni młodzieżą, utwierdzają ją w dawnych obyczajach i przekazują pamięć o sławnych, wielkich ludziach szczepu i o jego tajemniczych przodkach.
Kopulaste drzewa, kolumny konarów, krokwie gałęzi, liściasta strzecha i ściany z gąszczu krzewów i lian tworzą świątynie Ziemi, bogini-opiekunki; jest to bogini o duszy większej, niż jej czarna pierś, i potężniejszej, bo przebywać może w swem ciele i jednocześnie odbywać dalekie wędrówki do małżonka, księżyca, i do swej płomiennej, słonecznej siostrzycy.
Święte gaje, rozrzucone po obliczu stepowej dżungli i śród zrytych skib pól, otoczone są poszanowaniem i lękiem, bo tam, w mroku, spoczywają w małych chatkach fetysze szczepu, tajnych związków, rodów, kast i rodzin.
Tam odbywają się modły i misterja, o których tylko przypadkowo dowie się biały człowiek.
W świątyniach Ziemi, w obliczu niewidzialnych cieniów przodków, odżywają od czasu do czasu dawne obyczaje, a prastare myty zrzucają z siebie pył i pleśń zapomnienia.
Pod ciemnem sklepieniem drzew szepcą bez echa usta starców, kapłanów i czarowników słowa, odziedziczone po przodkach, a uszy młodych chciwie chłoną rzewne wspomnienia. Nie dopuszczą tu Senufowie sąsiada z kasty skórników, krawców lub tych, co haftują na skórze i białej tkaninie, bo oni nie mają tu swych przodków śród cieniów, spoczywających na gałęziach świętych drzew. Te kasty pochodzą z innych szczepów. Zato ludzie, noszący nazwisko Sekongo, zajmują pierwsze miejsca, bo od wieków przechowują w swoim rodzie sztukę kowalską. Obok nich zasiadają artyści-grioci, co muzyką, śpiewem, wesołością i tańcem cieszą żyjących i cienie zmarłych.
Zgromadzeni słuchają uważnie słów starego kapłana Ziemi, wielkiego lekarza i wróżbity, gdy on podnosi oczy ku górze i cichym głosem pół-mówi, pół-śni:
— Wysoko, daleko, głęboko był wielki Kuluikiere — bóg i Twórca. Każde stąpnięcie jego tworzyło ziemię; rzucone przed siebie wejrzenie — gwiazdy; troska — słońce; radość — księżyc; łza — morza; myśl — owada, ptaka, zwierza i — człowieka.
— Gdy wszystko uczynił Kuluikiere, narzucił na twory swoje niebieską płachtę nieba, ukrył się za nią na zawsze i — spoczął. Nie widzi on stworzonego przez siebie świata, nie słyszy dźwięku grzmotów, ryku fal.., i modłów naszych...
— Myślą swoją stworzył Bóg na naszej ziemi ojca wszystkich Senufów i nazwał go Nenke, a ten założył Korhogo[22] i królestwo swoje rozszerzył aż do Konga i — dalej. Później przyszły inne szczepy i razem z niemi nasi władcy coraz dalej posuwali północne i zachodnie rubieże państwa... Byli wśród królów wojownicy dzielni i waleczni, byli mądrzy nauczyciele ludu, zniewalający go do robót polnych i do zbiorów obfitego urodzaju; byli łowcy słoni i znakomici kupcy, posyłający towary na cztery strony świata... byli potężni czarownicy i cudowni lekarze, byli i piewcy sławnych dziejów Senufo-Sienemana[23]...
— Po śmierci dusza władców szukała swego „zwierza“[24], aby się osiedlić w nim. Nie były to jednak ani hiena, ani pantera, ani dzik, lecz zawsze lew! Gdy przychodził kres jego życia, zwolniona dusza króla wchodziła w łono nowej matki, rodzącej nowego władcę.
— Był król Mango-Mamadu, mający za żonę waleczną Sortonassi, córkę almami Samori... Odszedł od nas daleko... na wygnanie... do miasta Proroka — Tombuktu, gdzie wicher pustyni ciska chmury żółtego piasku... Był król Moriba, który chciał odbudować zburzony kraj, lecz biali porwali go... Panowali nam Lantene Sidiki i Ibrahima, lecz i oni odeszli...
Długo, aż do zmierzchu rozlega się głos starca, niewzruszony, równy, jak prąd wolno płynącego potoku leśnego, nie budzący echa śród kolumn i pod kopułą konarów, a taki potężny, że oczy siedzącej młodzieży pałają, a serca głośno biją...
Mimowoli myśl moja biegnie ku dawnym czasom, gdy w lasach naszego zachodu schodzili się wszechpotężni Druidzi, kapłani i sędziowie, a najstarszy z nich, siwobrody bard, śpiewał o sławnych czynach walecznych królów, o dobrych obyczajach, o bogach i o cieniach zmarłych, odbywających dalekie i dziwne wędrówki...
Druidzi!..
Ciemne bory — ich siedziba — słyszały-li brzęk lutni tylko i głos starca-śpiewaka? Przecież w mroku leśnym rozlegały się westchnienia lękiem przedśmiertnym objętych skazańców, ich jęk ostatni, szmer ich słabnących drgań, gdy nóż kapłana-druida spełniał wolę bóstwa, ofiarę krwawą składając na ołtarzu kamiennym?
Czyż te czarne konary nie widziały dziejów, o których w burzliwe noce niższe gałęzie opowiadają wyższym, a liście drżą, zdjęte lękiem? Czyż te ciemne, szemrzące sklepienia nigdy nie słyszały tajemniczych słów kapłanów i ciężkich westchnień młodzieńców, stojących na progu życia, przynoszącego im w darze śmierć? Czyż nie o tej godzinie pomnej szepcą cienie, czające się w załamaniach wyciągniętych ku niebu ramion sędziwych drzew?...
Miękka ziemia zagłuszała moje kroki, gdy ogarnął mię cień świątyni; cisza panowała taka, że słyszałem bicie własnego serca, krążenie krwi w żyłach i ledwie uchwytne szelesty...
Wzrok padł na duży kamień, płaski, ze śladami toczonych na nim nożów, z czarnemi plamami krwi ofiarnych ptaków.
Ptaków?...
Ziemia — matka, ziemia-bóstwo żądała nieraz innych ofiar, aby z krwi powstał związek dusz ludzi i bóstwa.
Pod słomianemi strzechami małych chatek stały szeregi fetyszów. Małe i duże, foremne i niekształtne, dziwaczne i potworne — z kamienia, gliny, drzewa i kości patrzyły na mnie nieruchomemi oczami, wiedzącemi a ukrywającemi prawdę; patrzyły uporczywie, drażniąco i tajemniczo...
Przy nich stały miseczki z prosem, ryżem, solą i napojem.
Pokarm dawno pożarły szczury i wiewiórki palmowe, podziobało ptactwo, napoje wypił zalatujący tu oddech słońca...
Oczy fetyszów stawały się drwiące, lecz zagadka pozostawała utajoną.
Wychodzę z cieniu świątyni, wchłaniam gorące powietrze, przepojone wolnością i radością sawanny; spoglądam z żalem na zbite zarośla tamaryndów, latanij, „nete“[25], czuję w duszy urazę do nich, że nie odsłoniły przede mną tajemnicy fetyszów, co wszystko widziały a wszystko ukryły w nieruchomych źrenicach z kamienia, gliny i kości...
Długo stałem i patrzyłem... Widziałem, jak złocista tarcza słońca rumienić się zaczęła, jak toczyła się i chyliła ku zachodowi, jak nabrzmiewała żywą krwią i, znużona, dotknęła dalekiego krańca ziemi, wżarła się w nią, jak ciśnięty mocarną ręką ostry, mosiężny dysk, pogrążając się w jej czarną, zoraną pierś.
Odbłysk tryskającej krwi igrał długo na obłokach i na mackach czarnej chmury, przerzucił się na wierzchołki drzew i nagle zgasł... Wtedy z pomiędzy gałęzi świętych gajów wypełzły fioletowe i niebieskie cienie, a, gdy spracowane ptaki zakrzyknęły po raz ostatni, cofnęły się lękliwie...
Nastała chwila, gdy niema dnia i niema nocy, gdy wszystko traci kształty i wydaje się płaskiem, niby krajobrazy, wycięte z czarnej blachy i przybite czarnemi gwoździami do szaro-przezroczystej, mgławicowej płaszczyzny bez horyzontu i głębi.
Trwało to jedno mgnienie, bo wnet nadleciał chyży goniec nocy, czarnemi skrzydłami zgarnął resztki światła i zdmuchnął je... aż do świtu...
Przez tę krótką chwilę pół-światła bez jasności i półzmroku bez cieniu, dojrzałem postać tubylca. Szedł, raczej skradał się ku świątyni, ostrożnie niosąc w rękach miseczkę ofiarną... Wszedł pod zwisające gałęzie wąskiego przejścia i zniknął w mroku.
Długo nie wychodził, tak długo, że, nie doczekawszy się jego powrotu, odjechałem. Turkotał i warczał samochód, a w jego dźwiękach usłyszałem śpiewy Senufów, okrzyki i tańce griotów, odgłosy modłów...
Ujrzałem korowód ludzi, biało ubranych, niosących na noszach w białą płachtę spowite ciało młodzieńca... Za korowodem postępował tłum z griotami na czele, rozlegały się pieśni żałobne, odgłosy muzyki i tupot tańczących... Nad tłumem płynęły w kurzawie niesione przez kapłanów i starców fetysze, całe hufce fetyszów!
W dalekiej dżungli, w pobliżu wartkiego potoku pogrzebano młodzieńca... złożono ofiary... i pozostawiono syna w łonie matki Ziemi...
Tłum odchodził i w ciszy kroczył do osady. Nikt go nie czekał z poczęstunkiem, nikt go nie witał zwykłem pozdrowieniem, gdy lud powraca, oddawszy Ziemi ciało zmarłego...
Tylko stary kapłan, żegnał jednego z wieśniaków dziwnemi słowami:
— Syn twój połączył się z Ziemią i nas z Nią połączył. Sława rodzinie twojej za wielką ofiarę!...
Druidzi... druidzi znowu wyzierają z mroku zamierzchłych wieków!
Święty gaj... Świątynia Ziemi...
Kapłani i czarownicy stoją przy kamieniu ofiarnym...
Widzę ich... słyszę szelest ich szat, szmer głośnego oddechu, słyszę słowa arcykapłana:
— Ziemia się gniewa... rzuciła na pola szarańczę... nasłała na ludzi choroby... Ziemia, dawno nie pojona krwią synów, żąda ofiary... Przebłagać musimy gniewną...
Pochylają ku sobie głowy, zaglądają sobie w oczy badawczo, czasem padnie ostry szept i zginie w pomruku drzew...
Rozeszli się, rozprószyli w różne strony. W gaju pozostały tylko fetysze, czujne a nieruchome... Cykały nietoperze, grały cykady, zgrzytały zębami szczury.
... Widzę dżunglę, a przez nią sunie tłum młodzieńców. Idą skupieni i słuchają słów czarownika.
Mówi natchnionym głosem ten „człowiek, czyniący w cieniu“:
— Obejdziemy razem szmat naszej ziemi... ujrzymy piękną naturę — dzieło rąk starego Boga, co dawno odszedł nazawsze... Zrozumiecie cel istnienia każdego krzewu, siłę najmniejszej nieraz trawki, obyczaje zwierząt wolnych, mowę ptaków... Gdy powrócicie do wsi, stanie się podług obyczaju, i wejdziecie w poczet dojrzałych mężów szczepu[26]...
Długo jeszcze objaśnia i radzi czarownik; prawi o tem co to jest miłość i kobieta, życie i śmierć, jakie przykazania bogów kierują miłością i śmiercią, jakie prawa ludzkie ujęły z woli fetyszów w żelazne karby całe życie męża i uległość niewiasty...
A gdy noc zapadnie i znużeni drogą młodzieńcy usną twardym snem, czarownik budzi jednego, na którym ciągle spoczywa jego oko, i szepce mu o klęskach, trapiących szczep, łzy mu wyciska z oczu i rozpacz rzuca na oblicze...
— Słuchaj — szepce mu do ucha. — Poświęć się sam!... Oddaj krew w ofierze Ziemi, ratuj braci twoich! ...Fetysze ojca twego staną się bogami szczepu, a imię twoje przejdzie z rodu w ród... Dusza twoja osiedli się nazawsze w krainie szczęśliwości!
— Boję się, starcze, czyniący w cieniu! — odpowiada drżącym, pełnym beznadziejnej tęsknoty głosem skazany. — Boję się wielkim lękiem!...
— Idź już, idź! — mówi czarownik. — Odpocznij, ostań w spokoju!...
Długo wędruje po dżungli czereda młodzieńców, prowadzona przez czarownika... Nie spuszcza on z oka wylękłego młodzieńca...
Podaje mu jagody, gdy jest głodny, trawę pełną soków, gdy dręczy go pragnienie...
Młodzieniec zaczyna słabnąc, chudnie, krew mu biegnie gardłem, aż pada zemdlony, już ramionami śmierci objęty...
Jednak donoszą go do świętego gaju... i wszyscy wychodzą, aby sam pozostał z fetyszami i z cieniami ojców, co go uzdrowić mogą... W nocy... z różnych stron przychodzą kapłani, starcy i czarownicy. Arcykapłan słucha, że serce jeszcze bije w piersi młodzieńca, że lekki powiew oddechu kołysze płomyk lampki oliwnej.
Otaczają go kołem. Słowa modłów namiętnych i ponurych padają w mroku świątyni i milkną bez echa. Stojący za kapłanami wspinają się na palce i zaglądają im przez ramiona i głowy... Ciężko dyszą piersi i chrapliwy oddech wydobywa się z gardzieli...
O północy wszystko już skończone... Miseczki ze świeżą objatą ustawiono przed fetyszami... Napojoną gorącą krwią ziemię przy kamieniu ofiarnym zasypano zielonemi liśćmi karite... Na ołtarzu płonąć zaczyna ogień, rozniecony ręką arcykapłana... Obok leży w białej płachcie lękliwy młodzieniec... nieruchomy... nieżywy...
Gdy słońce wynurzy się z drugiej strony ziemi, przeszywszy ją miljonem złotych ostrz, rozlegną się pieśni żałobne, zbiegną się mieszkańcy okolicznych wiosek i odbędzie się pogrzeb... uroczysty, pełen skupienia i tajemnicy.
Do świętego gaju przybędzie nowy fetysz... nowe imię wejdzie do pieśni griotów, do opowieści bardów, do gadek ludu...
Widziałem ten obraz w cieniach, kłębiących się w chaszczach gajów, w kurzawie, pędzącej za samochodem, w oczach starców Senufo, w znakach, wyciętych na miseczkach ofiarnych... Słyszałem mowę i modły druidów murzyńskich, płynące ku mnie od zatrwożonych koron drzew, od słabego szelestu trawy, okalającej kamień ofiarny, i od milczących fetyszów, gdzie się rodziły niepojęte szelesty, szmery i zgrzyty...
Teraz, gdy ostrze pługu odwala na dziewicznej glebie skibę po skibie obok świętych gajów, gdy z rykiem mkną samochody i gdy przed oczami białych przybyszów występuje już widmo drogi żelaznej, która ma przeciąć ten kraj; — w świątyniach Ziemi fetysze, być może, próżno wyglądają nowych ofiar, zdumione i gniewne.
Być może...
Lecz cienie i głucha gwara gajów opowiadają, że to było... było... było!...





  1. Budżet kolonji obejmuje 45 miljonów franków podatków wszelkiego rodzaju.
  2. Eksport w r. 1924: mahoń do Francji — 39 000 kub. metr., mahoń zagranicę — 78 000 kub. metr.; innych gatunków — 26 640 metr. kub.
  3. Od Buake w środkowej części kolonji do portu Grand Bassam.
  4. Około 322 ton.
  5. 100 ton.
  6. Jest to ruda kwarcowa. W r. 1917 wydobyto 68 i pół kg., w 1923 r. — 30 i pół kg.
  7. W ten sposób tubylcy przechowują kukurydzę, przeznaczoną na nowy siew.
  8. Dowódca małego statku.
  9. Dyżur na okręcie od północy do 4-ej rano.
  10. Żagiel na głównym maszcie i przedni żagiel trójkątny.
  11. Dziki pieprz, liana pieprzowa, i czerwony pieprz w dzikim stanie rosną w wielkiej ilości na Wybrzeżu Kości Słoniowej, szczególnie w Liberji, która przed założeniem tu republiki murzyńskiej nosiła nazwę „Pieprzowego Wybrzeża“. Słonie w pewne okresy poszukują pieprzu i jedzą go, podlegając nakazom instynktu.
  12. Lycaon pictus.
  13. Bubalis major.
  14. Duża antylopa.
  15. Sterculia Cordifolia, której słodkie owoce są poszukiwane przez tubylców.
  16. Nieduże drzewo, najczęściej rosnące na kopcach termitów i zawierające „dziki“, dotychczas nieużywany w przemyśle kauczuk.
  17. Senufo przyrządzają z owoców baobabów mąkę, z włókna zaś tkaniny, podobne do tkanin z nici kokosowych; murzyni wyrzucają ziarna owoców, czem się tłumaczy obfitość baobabów, dokoła porzuconych lub istniejących osiedli tubylczych.
  18. Potamochoerus penicillatus. Zoolog dr. Madaud spotykał na rzece Kogon 200 głów liczące stada tych dzików o małych lecz ostrych kłach.
  19. Ostatni okres kamiennej epoki, gdy ludzie używali polerowanych kamieni; tymczasem poprzednie generacje, należące do paleolitycznego okresu, znały tylko narzędzia z kamienia łupanego.
  20. Państwo, które sąsiadowało niegdyś z Chaldeją; na wschód od dolnego Tygrysu.
  21. Zielony, półdrogi kamień.
  22. Korhogo założono dopiero w XIV w., lecz legenda nadała mu urok niebywałej starożytności, co naturalnie potrzebnem było panującym dynastjom, na które ten urok przechodził
  23. Senufo sami nazywają siebie Sienemana.
  24. Totem.
  25. Drzewo, dające słodki sok — sumbara.
  26. Młodzieńcy różnych murzyńskich szczepów odbywają po — lub przed obrzezaniem długą wycieczkę po kraju. Towarzyszący im czarownik utrwala ich w tradycjach, wierze, zabobonach i znachorstwie. Poucza, jak mają żyć, gdy staną się mężami, ojcami i starcami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.